Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Łykiem szczęścia - potok łez zarobił* cz.2


*Nie miałam żadnego pomysłu na tytuł. Napisałam pierwszą część tego short story i przez kolejne pół godziny gapiłam się na ekran laptopa próbując wymyślić, jak go nazwać. W końcu się poddałam i wstawiłam wers jednego z moich starych wierszy.

Błędy Niesprawdzone.





***

Scott przez kilka sekund wpatrywał się w swojego najlepszego przyjaciela z niedowierzaniem. Miał też nadzieję, że się przesłyszał albo może coś źle zrozumiał. Jednak to w jaki sposób Stiles unikał jego wzroku powiedziało mu wszystko co powinien wiedzieć.

— Przypomniało mi się, że zostawiłem ważne dokumenty na wierzchu... Muszę wrócić na posterunek. — powiedział szeryf — Nie zrujnujcie mi domu chłopcy! — dodał już w drzwiach

— Jasne tato! — odkrzyknął Stiles

Przez dłuższą chwilę żaden z nich nie próbował przerwać ciszy, jaka zapadła między nimi po wyjściu Johna. McCall odłożył w końcu przyniesioną lazanię na najbliższy blat. Nie mógł zrozumieć co się właśnie działo. Dlaczego dowiaduje się o wszystkim, kiedy decyzja już zapadła? Nie wiedział co się między nimi zmieniło.

— Chcesz coś do picia? — zapytał Stilinski. Zabrzmiało to tak formalnie i obco, że aż się wzdrygnął. — Scott?

— Masz jakiś napój albo może być nawet woda?

— Jasne — mruknął Stilinski. Wyjął z lodówki karton soku. — Weź szklanki — wilkołak bez słowa protestu wykonał polecenie. Zgodnie, jeden za drugim ruszyli w kierunku schodów. Najwidoczniej ich długoletnia rutyna i zwyczaje pozostały niezmienione. Miło.

McCall starał się przez te kilka dodatkowych sekund zebrać myśli. Stiles chciał się wyprowadzić na drugi koniec Stanów. To było tak niespodziewane i niedorzeczne, że nadal miał problemy z przyswojeniem tej informacji. Może powinien był zostać z nim po pokonaniu Nogitsune? Tyle się wydarzyło, że przez cztery ostatnie dni, był tylko częściowo świadomy tego co się wokół niego działo... śmierć Allison zostawiła w nim ogromną ziejącą bólem ranę. Podczas pogrzebu czuł się jakby to jego zakopywali kilka metrów pod ziemią.

Isaac wcale nie trzymał się lepiej od niego. Scott chciał z nim porozmawiać, ale Lahey poprosił Argenta aby ten go nie wpuszczał. Dopiero po pogrzebie udało im się zamienić dwa zdania. Nie obyło się bez niezręcznego milczenia, przestępowania z nogi na nogę oraz wpatrywania się w ziemię. Obaj ją kochali... i obaj ją stracili. Isaac powiedział, że ojciec Allison poprosił go, aby wyjechał z nim do Francji. A on przyjął tą propozycję z ulgą.

Jakby tego było mało, Kira powiedziała mu, że musi odpocząć od Beacon Hills. Oznajmiła, że za dwa dni lecą z ojcem z Sacramento do Nowego Yorku. Obiecała, że pod koniec września na pewno wróci, bo jej lisia część bardzo lubi to miasteczko. Mogła też napomknąć coś o tym, że będzie tęsknić... I jeśli spojrzeć na to z dystansu to chyba oczekiwała od niego innej reakcji niż: "w porządku, baw się dobrze".

Dlaczego tak mało obeszło go to, że jego dziewczyna spędzi całe lato z daleka od niego? A w zamian za to sama wzmianka o wyprowadzce Stilesa wywoływała u niego tak silny gniew? Jedyne o czym mógł myśleć to, w jaki sposób przekonać przyjaciela do zmiany zdania. Jak zmusić go żeby z nim został. Nie wiedział co się z nim działo ani skąd w nim tyle zawziętości.

— Scott?

— Hm? — mruknął, nieprzytomnie rozglądając się po pokoju przyjaciela. Kiedy oni zdążyli tu dotrzeć?

— Gapisz się na tą ścianę już od jakichś pięciu minut. — oznajmił Stiles pozornie lekkim tonem — Zaczynasz mnie odrobinę przerażać

— To jest nas dwóch — westchnął ciężko — Dlaczego wyjeżdżasz?

— Poważnie mnie o to pytasz McCall? — prychnął Stilinski. — Ze wszystkich bezsensownych pytań, tobie udało się wyłuskać to, na które byłem pewien wszyscy znamy odpowiedź — kontynuował, nawet na chwilę nie spuszczając z niego wzroku. — Mój ojciec nie zdobył się na to, żeby chociażby poklepać mnie po ramieniu. Cholera, Scott. On nawet nie bardzo może na mnie patrzeć. Pamięć ludzka to śmieszna sprawa, co nie? Niby wie, że to nie byłem ja, a jednak instynktownie wzdryga się za każdym razem, gdy mijamy się w drzwiach. Zresztą, sam wciąż widzę tego pieprzonego lisa w lustrze, więc to nie tak, że mam pretensje.

— Stiles! Minęło dopiero cztery dni... Daj nam trochę czasu!

— Właśnie to próbuję zrobić! — wrzasnął Stilinski

— Nie, ty starasz się uciec. — warknął McCall, idąc w stronę wściekłego przyjaciela — Chcesz wyjechać, zapomnieć i zostawić mnie z tym całym bałaganem samego.

— Nie będziesz sam. Masz swoje stado, Scott. — mruknął Stilinski o wiele spokojniej. Nagle wydawał się słabszy. Jakby ten wybuch emocji kosztował go sporo wysiłku.

— Stado? Może i mam w nich pewne wsparcie, ale powinieneś zdawać sobie sprawę, że nie polegam na nich wszystkich tak bardzo, jak na tobie.

— I popatrz gdzie nas to zaprowadziło? — gorzki, zabarwiony ironią ton głosu Stilesa bardzo mu się nie spodobał. — Ufając mi, zaufałeś demonowi obleczonemu w moją skórę.

— Radziłem sobie z tym co miałem, Stiles! — syknął — Gdybyś mógł mi doradzić wcześniej, co mam zrobić... to co byś wymyślił?!

— Powiedziałbym, że musisz go zabić. — odparł pewnie. — Miałem nadzieję, że ktoś z was to zrobi. Byłem gotowy, to lis chciał żyć.

— Ty... Ty idioto! Chciałeś dać się zabić?! I co by mi to dało?

— Pomyślmy... Allison wciąż by żyła?

— Tego nie możesz być pewny. — zaprotestował

— Scott...

— Nie chcę tego słuchać. — warknął, a coś w nim wrzało od tłumionych emocji. Ponownie zbliżył się do Stlinskiego, który widząc go w takim stanie instynktownie cofnął się aż pod ścianę. — Powiedz mi, nadal tego chcesz... śmierci?

— To skomplikowane.

— Nie pieprz. To jedna z tych najmniej skomplikowanych spraw, jakie istnieją. Chcesz żyć, albo nie chcesz. Proste.

— McCall, nie masz pojęcia, jak bardzo chciałbym żyć w świecie w którym ty żyjesz — zaśmiał się gorzko, kręcąc głową z niedowierzaniem. Zabrzmiało obco. Jak karykatura dawnego śmiechu Stilesa. — Jestem zmęczony. Przyznaję, że te cztery, pięć dni temu odpowiedź brzmiałby: tak... Tymczasem teraz odpowiem, że raczej nie. Chociaż wciąż jestem tak samo kurewsko wykończony. Patrzysz na mnie i widzisz swojego najlepszego kumpla. Problem w tym, że tamtego mnie już nie ma Scott. Uświadomiłem sobie to, gdy tylko przejrzałem swoje stare graty i pliki na dysku...

— Na pewno do czegoś zmierzasz?

— Na razie tego nie widzisz, bo jesteś zbyt podjarany tym, że przeżyłem. Jednak nie jesteś tak głupi, jak niektórzy próbują ci wmawiać i w końcu to wyłapiesz. Nie zamierzam udawać kogoś kim już nie jestem. Nogitsune został pokonany, ale w międzyczasie mieszkał sobie w mojej i tak nieźle popieprzonej głowie. Zdążył kilka rzeczy poprzestawiać...

— Brzmisz dokładnie jak ty, Stiles. — zapewnił Scott — Wciąż nie rozumiem nawet połowy twoich wywodów.

— Może jednak nikt nie wmawia ci tej tępoty. — powiedział Stilinski, a jego krzywy uśmieszek wydawał się szczery. Szkoda tylko, że zniknął w mgnieniu oka. — Chcę wyjechać. Nawet jeśli to ucieczka.

— Jedź — mruknął McCall zrezygnowany. Cofnął się kilka kroków. Sięgnął po zapomniany przez nich napój. Nie wiedział co mógłby jeszcze powiedzieć, a zdecydowanie nie zamierzał wychodzić. — Chcesz? — zapytał, zerkając ponownie na przyjaciela, który nie ruszył się ze swojego miejsca nawet o centymetr. Stilinski wpatrywał się w okno i chyba nawet nie usłyszał, że ktoś coś do niego powiedział. Mimo to nalał soku do drugiej szklanki — Stiles?

— Co?

— Soku?

— Uhm... — mruknął, ale myślami wciąż wydawał się być gdzieś daleko.

— Wrócisz? — McCall wiedział, że powinien na razie zostawić ten temat w spokoju. Obaj byli już wystarczająco wykończeni... ale tej jednej rzeczy musiał się dowiedzieć.

— Prawdopodobnie tak. Wiesz, że nigdy nie opuszczałem Beacon Hills na długo. Istnieje ryzyko, że nie będę potrafił funkcjonować w innym miejscu. — odpowiedział

— Jak źle o mnie świadczy fakt, że życzę ci alergii na wszystko związane z Hawajami. Od krewetek zaczynając, a na ananasach kończąc.

Stiles spojrzał na niego jakoś dziwnie. Potem potrząsnął głową i westchnął ciężko.

— Brzmisz, jak dawny ja.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro