Poprawna interpretacja faktów - Jordan Parrish/Brett Talbot
To taki dwuczęściowy, malutki fanfik z serii: "Mało popularne shipy Teen Wolf"
Trochę niezgodne z kanonem, bo Brett i Lorii żyją
Błędy przejrzane pobieżnie.
Ostatnia część mini story "Przyjaźnie..." jutro po południu/wieczorem
***
Jordan Parrish uważał się za całkiem bystrego kolesia. Właściwie był jednym z najlepiej wykształconych policjantów na posterunku. Dodatkowo jego wojskowe doświadczenie robiło wrażenie na szefostwie i kolegach. Już nie wspominając o całej sprawie ze płonięciem od czasu do czasu. Poważnie... Piekielny Ogar nie kojarzył się raczej nikomu zbyt przyjaźnie.
Podsumowując: głupi nie był, a rozwiązanie zagadki zatrzymań Bretta Talbota i tak zajęło mu zdecydowanie zbyt wiele czasu. Zdaniem, szeryfa Stilinskiego oczywiście, który jak nic tą opinię przejął od swojego bardzo wyszczekanego syna.
Pierwszy raz został wezwany do Jungli, bo podobno pijany nieletni nieustannie zaczepiał innych klubowiczów. Na miejscu okazało się, że to bardzo znajomo wyglądający wilkołak. Jordan przeklął jedynie w myślach wszystko co skłoniło go do osiedlenia się w tym miasteczku i zadawaniu z bandą bezmózgich gówniarzy. Wraz z partnerką zapakowali zataczającego się Talbota do radiowozu. Początkowo nie zwrócił na to uwagi, ale chłopak zachowywał się wyjątkowo potulnie. Nie uciekał, ani się nie wyrywał. Gdy dojechali na posterunek i odesłał Kelly do pisania raportu z patrolu, sam zamierzał zapakować Bretta do celi i zadzwonić po kogoś kto go odbierze. Pouczenie powinno wystarczyć skoro to pierwsze takie przewinienie dwudziestolatka.
— Numer siostry? — zapytał zmęczonym głosem. Niemal dziesięć godzin służby dawało mu się we znaki. — Talbot nie śpij.
— Wcale nie śpię, Lori nie ma w mieście — oznajmił nad wyraz logicznie — Wygląda na to, że utknął pan ze mną na posterunku panie zastępco szeryfa.
— Cudownie — Za godzinę kończył swój dyżur i miał nadzieję na złapanie kilku godzin snu, zanim będzie musiał wziąć się za sprzątanie domu po całym tygodniu spychania wszystkiego na bok. Powoli zaczynało brakować miejsca w zmywarce, a lodówka świeciła pustkami od co najmniej dwóch dni.
— Też tak myślę... — wymruczał Brett z niepokojąco szerokim uśmiechem
Ostatecznie prostszym wyjściem okazało się odstawienie Talbota do jego mieszkania. W ramach podziękowania dostał gofry z dżemem jagodowym i czekoladą oraz ogromny kubek kawy. Hm, może powinien częściej odpuszczać małolatom takie drobne przewinienia, jeśli w ramach łapówki będzie karmiony w ten sposób...
***
Drugi raz spotkał Bretta, kiedy trener Finstock zgłosił porwanie jednego z zawodników przed meczem o puchar hrabstwa. BHHS oczywiście grało z Devenford Prep. Talbot był co prawda absolwentem, ale z jakiegoś powodu siedział na trybunach, w pobliżu wejścia na boisko zawodników ze swojej dawnej szkoły.
Parrish przyjął zgłoszenie od upartego trenera mimo, że nie minęło wymagane dwadzieścia cztery godziny od zagięcia. Najzwyczajniej w świecie tego faceta nie dało się zignorować kiedy się na coś zawziął. Odnalezienie Nolana okazało się jedną z niezbędnych rzeczy, by w końcu mógł zaznać trochę odpoczynku w weekend. Inaczej Bobby Finstock gotów był okupywać próg jego domu dniem i nocą. Jeszcze raz, dlaczego on w ogóle zdecydował się na zamieszkanie w tej mieścinie? A tak: spokój i nuda...
Już miał iść do samochodu, kiedy ktoś niespodziewanie wciągnął go za załamanie ogrodzenia. Zdążył wyciągnąć broń i wycelować, zanim dotarło do niego, że mierzy do lekko zaniepokojonego, widokiem lufy wycelowanej we własną pustą łepetynę, Bretta.
— Odbiło ci zupełnie, Talbot? — warknął — Bez tojadu może i bym cię nie zabił, ale naprawdę chcesz się doczekać nadprogramowej dawki bólu?
— Spokojnie, Parrish... szukasz Nolana, prawda? — brzmiał na nieco zakłopotanego
— Proszę powiedz, że nie masz z tym nic wspólnego... — sapnął pocierając bolące oczy. Brak snu przez ponad czterdzieści godzin, to zdecydowanie za dużo nawet jak na niego.
— Nie, ale wiem, że jest związany i zamknięty w składziku woźnego na parterze.
— Aha, a zechcesz powiedzieć mi skąd to wiesz?
— Wolałbym nie...
— Jasne — prychnął pod nosem. Naprawdę miał lepsze rzeczy do robienia niż użeranie się z nastoletnimi porachunkami — Kelly, uprowadzony chłopak znajduje się w budynku szkoły. Składzik woźnego na parterze. Idź po niego z dyrektorką placówki.
— Przyjęłam? — Jordan bez trudu mógł usłyszeć to niezadane pytanie
— Zdaje się, że zawodnicy z Devenford chcieli być dowcipni — wyjaśnił wpatrując się w Bretta z rosnącą irytacją. Ten jego krzywy uśmieszek działał na niego jak płachta na byka — Zabierzesz się z szeryfem Stilinskim. Ja mam podejrzanego do przesłuchania — dodał po chwili namysłu.
— Parrish, to jest naprawdę zły pomysł — mruknął Talbot
— A powiesz mi kto zamknął Nolana?
— Nie mogę...
— W takim razie zapraszam do radiowozu. Mam cię skuć czy pójdziesz dobrowolnie...
— Chyba przestanę cię lubić, Jordan — prychnął młody wilkołak gniewnie marszcząc brwi. Jordan widział jednak wkurwionego Dereka Hale'a, więc te miny Bretta nie robiły na nim najmniejszego wrażenia.
***
Kiedy dwa dni później, otrzymali zgłoszenie publicznego obnażania się naprawdę nie spodziewał się znaleźć: Bretta Talbota przykutego do fontanny na środku miasta. Chłopak był wyraźnie czymś odurzony i nagi, jeśli nie liczyć prowizorycznej mini zrobionej z koszulki w barwach BHHS z numerem Nolana Hollowey'a i psiej obroży z jego własną odznaką, której kradzież zgłosił zaledwie poprzedniego ranka. Przekaz był nad wyraz jasny. Zawodnikom Devenford zachciało się zemsty. A to było bardzo nie w porządku, bo Talbot nie zdradził nic poza miejscem zamknięcia Nolana. Nazwiska dowcipnisiów podał sam poszkodowany.
— Brett? — zapytał wchodząc do fontanny. Talbot starał się skupić na nim wzrok, ale wyraźnie miał z tym kłopot. Jego oczy bez przerwy połyskiwały złotym kolorem i Parrish przeczuwał spore problemy z zapakowaniem wilkołaka do radiowozu. Odpiął kajdanki od jednego z ramion rzeźby, a wtedy cały ciężar bezwładnego ciała wpadł mu prosto w ramiona. Kelly miała czelność zachichotać. Jordan zgromił ją wzrokiem. On jakoś nie widział nic śmiesznego w tym co spotkało Bretta. Szczególnie, że był za to pośrednio odpowiedzialny. Gdyby nie uparł się wtedy na to, aby wilkołak złożył oficjalne zeznania... nikt nie dowiedziałby się, że to dzięki niemu znaleźli Hollowey'a jeszcze przed meczem. Chłopak był tak wściekły, że niemal samodzielnie zmiótł zawodników Devenford z boiska...
— Jordan! — Brett brzmiał bardzo entuzjastycznie — Wiedziałem, że w końcu załapiesz!
— Um... co? — sapnął, kiedy wilkołak zaczął wiercić się w jego objęciach i prawie wywrócił ich obu wprost do brudnej wody — Litości, Talbot. Wyjdźmy stąd, pomogę ci. Ostrożnie... tak dobrze, krok po kroczku — czuł się trochę irracjonalnie mówiąc do prawie dorosłego faceta, jak do dwulatka.
Prawie im się udało. Niestety na drodze do suchego lądu, stanął im kanciasty kamyczek, na którego Brett musiał nadepnąć gołą stopą. Odskoczył do tyłu ciągnąc za sobą niczego niespodziewającego się Parrisha. Obaj wpadli z pluskiem do śmierdzącej wody.
— Kurwa — syknął pod nosem, ale Talbot jak na wilkołaka przystało miał bardzo dobry słuch.
— Panie zastępco szeryfa! — wykrzyknął gramoląc się z powrotem na równe nogi — Czy wolno panu używać na służbie takiego słownictwa?
— Talbot... — powiedział ostrzegawczym tonem — Po prostu wyjdźmy w końcu z tego bagna, zwanego miejską fontanną. Później postaramy się obaj zapomnieć, że ten dzień w ogóle się wydarzył, zgoda?
***
Po jakichś pięciu minutach zmagań z chwiejącym się na nogach Brettem, udało im się w końcu dotrzeć do zaparkowanego piętnaście metrów dalej radiowozu. Gdyby nie tłumek gapiów i Kelly Craig, użyłby po prostu odrobinę swojej nadprzyrodzonej siły i w kilka sekund zaniósł Talbota. Dlaczego cały świat sprzysiągł się przeciw niemu? Czy on naprawdę nie mógł przeżyć w tym miasteczku jednego, nudnego tygodnia?
— Szeryfie mamy problem — poinformował Johna dzwoniąc na jego prywatny numer — Mam odurzonego czymś Talbota. Craig jeszcze nie zobaczyła jego wilczych ślepi, ale...
— Już jadę — rzucił wyraźnie wkurzony szeryf — Zawieźcie go do szpitala. Boczne wejście, tam gdzie wynoszą ciała z kostnicy. Wytłumaczę to jakoś Kelly. — urwał na chwilę, a w tle było słychać jakieś przyciszone głosy — Dam też znać Melissie, powinna wiedzieć co mu pomoże.
***
Dwie godziny później przeklinał Beacon Hills i swój kompleks bohatera. Okazało się, że siostra Talbota wyjechała do znajomych w San Francisco, a pani McCall zabroniła zostawiać wilkołaka samego choćby na dłużej niż kwadrans. Szeryf oczywiście jedynie popatrzył na niego znacząco i wyniósł się ze szpitalnych piwnic, zapewne w poszukiwaniu siedzącej wciąż w radiowozie Kelly. Parrish wolał nie komentować wyboru miejsca na gabinet dla wilkołaków. Choć kilka cierpkich słów cisnęło mu się na usta. Najpierw lecznica weterynaryjna, a teraz kostnica...
Czymkolwiek naćpali Talbota znajomi musieli wiedzieć, że ten jest wilkołakiem. Melissa używała bardzo wymyślnych, obrazowych gróźb co zrobi z żartownisiami, jeśli ci trafią w jej ręce. Jordan udawał, że nie słyszy. Więcej niż połowa, to były groźby karalne pozbawieniem wolności do lat trzech...
Ostatecznie, gdy gęsta, zielonkawa kroplówka zeszła w całości, a Brett nadal spał niczym zabity, Parrish zaczął się odrobinę niepokoić.
— Powinien obudzić się dopiero rano — uspokoiła go pani McCall — Nafaszerowali go taką dawką żółtego tojadu, że mógł umrzeć, gdybyście go nie przywieźli na czas.
— I na pewno może już... wyjść?
— Tak. Z resztą da sobie radę. — został obdarowany dziwnie pachnącym wiechciem zielska — Zaparzaj po kilka listków w szklance wody i spróbuj mu podawać co dwie, trzy godziny. Będzie półprzytomny, ale jeśli mu pomożesz...
— Jasne — westchnął uśmiechając się w stronę, równie wykończonej co on, pielęgniarki. Drugi etat - prywatnego medyka wilkołaków i innych nadnaturalnych stworzeń, musiał być męczący.
W końcu dostał pozwolenie na wydostanie się ze szpitalnej kostnicy. Z ulgą powitał perspektywę zamknięcia się w domu na co najmniej dobę. Dostał nawet wolne od szeryfa. Najwyraźniej niańczenie chorego wilkołaka, w Beacon Hills upoważnia do płatnego urlopu. Do roli prywatnego szofera zgłosił się młody Stilinski, który zerkał na niego raz po raz z nieczytelną miną. Zawiózł go pod sam dom i nawet pomógł mu otworzyć drzwi, odkąd jego własne zajęte były dźwiganiem bezwładnego cielska. Stiles przestępował nerwowo z nogi na nogę, jakby jednocześnie chciał mu coś powiedzieć i obawiał się zrobienia tego. Jordan bardzo dobrze znał taką minę, w końcu miał za sobą niejedno przesłuchanie.
— Wykrztuś to z siebie — poradził spokojnym tonem — Nie zabijam posłańców... zazwyczaj.
— Jego organizm będzie się oczyszczał z trucizny — zagaił pozornie bez związku — I nie wiem czy każdy wilkołak reaguje w ten sposób, ale mam swoje doświadczenia z leczeniem Scotta i Dereka.
— Taaaak? — coś czuł, że cokolwiek Stilinski miał do powiedzenia, to bardzo mu się nie spodoba.
— Będzie wymiotował. Dużo. — Stilinski dopiero co zdążył to zasugerować, a Talbot zwrócił jakąś czarną, cuchnącą krwią substancję wprost na jego mundur — Yhm, ta... widać to naturalna reakcja każdego wilkołaka — podsumował Stiles
— No co ty nie powiesz, geniusz — syknął
***
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro