Korekta planu na życie Theo Raeken/Corey Bryant - ostatnia część
Błędy niesprawdzone!!!
Ostatnia część ma 4500 słów. Doceń to czytelniku i dokarm Wena. Wen głodny :)
***
Pod koniec czerwca Corey zaczął ponownie interesować się rekrutacją na uczelnie, chociaż podchodził do tego z nieco mniejszym entuzjazmem, niż robiłby to rok wcześniej, gdyby nie ta przeklęta fizyka. Lubił myśleć, że to przez swoją dojrzałość emocjonalną, ale prawda była taka, że zwyczajnie bał się kolejnego rozczarowania. Na pierwszy plan wysuwała się też obawa o jego przyjaźń z Theo. Nigdy nie sądził, że ta relacja będzie aż tyle dla niego znaczyć. A tu proszę: niespodzianka. Raeken nie zawsze i nie przy każdym zachowywał się jak krytykujących wszystko i wszystkich, pozbawiony wyższych uczuć palant.
Ostatecznie złożył podania na kilka uczelni, ale po cichu liczył na to, że dostanie się do tej położonej stosunkowo blisko Beacon Hills. W końcu Sacramento było oddalone od jego rodzinnego miasteczka o nieco ponad sto mil. W dodatku dwa razy na dzień kursował autobus. Mógłby wpadać na weekendy...
*
— To szukałeś już dla nas mieszkania w San Francisco? — wypalił Theo, któregoś dnia przy śniadaniu — Bo zapewniam cię, że nie zamierzam przemycać się w walizce do akademika...
— Ostatnio... — urwał, zastanawiając się jak to powiedzieć, żeby nie zostać źle zrozumianym. W końcu on nie chciał dostosowywać się do Masona i jego planów, bo czuł się wtedy jakby jego zdanie i jego ambicje schodziły na drugi plan w porównaniu do tych Hewitta. Co prawda Theo nie był jego chłopakiem, ale ewidentnie coś zaczęło ich łączyć. Corey byłby idiotą gdyby nie docenił dobrej przyjaźni w czasie, kiedy całe jego misternie ułożone plany zaczęły się sypać jeden po drugim. — Myślałem więcej o Sacramento.
— Nie żartuj nawet — zaśmiał się Raeken, ale widząc jego minę, nagle przestało mu być tak wesoło. — Hmmm. — mruknął, wpatrując się w Bryanta z uwagą — Czy to ma więcej wspólnego z twoim strachem przed zmianami, czy niechęcią do pozostawienia mojej skromnej osoby samej, z obawy, że ponownie zrobię się nieco... zdziczały?
— Tak pół na pół — odparł z ciężkim westchnięciem. Powinien był wiedzieć, że Theo od razu go przejrzy. Co by o nim nie mówić, sukinsyn był wyjątkowo bystry i szybko łączył fakty.
— To chyba miłe? Wiesz, że się przejmujesz, ale... ja nie zamierzam tu zostać.
— Mówisz poważnie?
— Aha. Peter uruchomił już swoje znajomości i kombinuje jak zapewnić nam minimalną, ochronę jednej z większych watah w San Francisco, więc...
— A co będziesz tam robił?
— To samo co tutaj. Wiesz, zdradzę ci sekret: zakłady pogrzebowe są wszędzie.
— Najgorsze z tego wszystkiego jest chyba to, że przestałeś się wzdrygać na samo wspomnienie tego gdzie pracujesz — prychnął Corey
— Ty też znajdziesz sobie jakiś miły ogródek do podlewania, w najgorszym razie zostaniesz czyimś ogrodnikiem. Podobno w San Francisco jest sporo ogromnych posiadłości... — urwał znacząco
— Czy ty właśnie pomyślałeś o tym jak fajnie byłoby, którąś z tych willi obrabować?
— Nie! Oczywiście, że nie. Ja tylko zastanawiam się, czy trudno byłoby się włamać pod nieobecność właścicieli i na przykład... popływać w basenie.
— Nie przepadasz za pływaniem.
— Pływam, by przeżyć*, a poza tym to tylko taki przykład...
— Jasne.
— Istnieje też możliwość, że będę równie gorliwym uczniem co ty — zakpił Theo — Hale zmusił mnie do zapisana się do wieczorowej szkoły średniej...
— Ciekawe czym cię zaszantażował... Co Peter może wiedzieć o tobie, czego ja nie wiem? — zastanawiał się Corey na głos
— Ważniejszym pytaniem jest, to dlaczego on się tak nami interesuje?
— Nie, ważniejszym pytaniem jest to dlaczego on się nami przejmuje?
— A robi to?
— Tak. Na swój, dziwaczny, nieco despotyczny sposób. Załatwił mi to mieszkanie, nie pytając o to, czy chcę wyprowadzać się od matki. Tobie znalazł pracę. Teraz pomaga nam przy przeprowadzce...
— To całkiem sporo jak na niego.
— Też tak myślę... i próbowałem podpytać Scotta — przyznał z lekkim zawstydzeniem — I McCall przyznał, że alfowanie na odległość kiepsko mu idzie, więc Hale'owie i Melissa wzięli na siebie większość jego obowiązków. Patrole, kontakty z innymi stadami, pilnowanie bet...
— Peter wyciągnął najkrótszą słomkę? — zgadywał Raeken
— Powiedzmy, że on i Chris Argent albo matka Scotta przy jednym zadaniu to kiepski pomysł, więc Derek wziął na siebie tę część, a Peterowi zostaliśmy my.
— I chyba mu się to spodobało, co?
— Zabawa w starszego brata?
— Uhm, z tym że on nie traktuje tego jak zabawę. Chyba. Tak myślę — mruknął Raeken z nieco nieobecnym wyrazem twarzy — Przynajmniej na tyle, na ile go znam. A chciałbym przypomnieć, że tak na dobrą sprawę to nikt nie ma pojęcia, jaki dokładnie jest Peter Hale. Dobry czy zły, a może coś pomiędzy?
— Myślę, że ostatnia opcja najbardziej do niego pasuje... Na pewno jest egoistycznym, egocentrycznym, sarkastycznym, upierdliwym, lubiącym kopać leżącego dupkiem.
— Opisujesz mnie, czy Hale'a?
— Was obu — prychnął Corey, szturchając Theo pod żebra
— To zabolało!
— Ups?
***
To był kurewsko ciężki dzień. Nie dość, że było gorąco jak w piekarniku, to musiał wstać przed czwartą rano, bo rodzina zmarłego dziewięćdziesięciolatka, zażyczyła sobie, aby miejscowa firma pojechała z nimi odebrać ciało z Las Vegas. Z tego co Theo zdołał dowiedzieć się z podsłuchanych rozmów i plotek kolegów z pracy, to staruszek wybył kilka tygodni wcześniej na ostatnią przygodę życia. Zdążył nawet przegrać połowę swojego dorobku, by w końcu szczęście się do niego uśmiechnęło i wygrał dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów w pokera. No i jego serce nie wytrzymało takiej ekscytacji. Jak pech, to pech. Pewnie gdyby został w Beacon Hills i trwał jak do tej pory, dzień za dniem, to pożyłby jeszcze kilka ładnych lat. Z drugiej jednej strony, ile musiał mieć radochy w tych ostatnich dniach życia, co nie? Karty, ruletka, alkohol i... ładne widoki naokoło. Kasyno nie chciało wypłacać takich pieniędzy bez dowodu pokrewieństwa ze zmarłym. W sumie spędził w trasie niemal szesnaście godzin plus dwie w Las Vegas, gdzie rodzina Drew załatwiała formalności związane z odbiorem ciała i pieniędzy. Theo zastanawiał się, czy są bardziej zasmuceni śmiercią seniora, czy zadowoleni z tego co po sobie zostawił?
Szef podwiózł go w pobliże osiedla, ale nie wjeżdżał w boczną drogę, bo i po co. Raeken nie był małą, bezbronną sierotką, którą trzeba eskortować pod same drzwi. Czuł się lekko zmarnowany i bardzo brudny. Miał wrażenie, że cuchnął niemiłosiernie. Koszulka nieprzyjemnie lepiła mu się do pleców. Lubił czarny, ale nie przy trzydziestostopniowym upale. Niestety, ten kolor był wymagany przy tego typu wyjazdach, gdzie mieli do czynienia z krewnymi zmarłych. I tak dobrze, że nikt nie kazał mu ubierać koszuli, bo chyba zwyczajnie by się zwolnił. Theo spodziewał się, że po dziesiątej w nocy prędzej natknie się na Petera, niż swoich dawnych znajomych. Tymczasem to właśnie Mason, Liam i warcząca na nich Malia, stali przed blokiem, w którym mieszkał z Bryantem.
— Powiedziałbym, że to niezła niespodzianka widzieć was wszystkich tutaj — powiedział do ich pleców i natychmiast znalazł się pod ostrzałem spojrzeń. Dwóch zirytowanych i jednego zagubionego — ... ale bym skłamał. — dokończył z wrednym uśmieszkiem — Poza tym mam przeczucie, że nie przyszliście do mnie.
— Co ty tu robisz? — zapytał Dunbar bez wrogości, ale z lekkim skrępowaniem.
— Śledzisz nas?
— Nie, Hewitt. Nie śledzę was... to wy stoicie pod moim blokiem. — odpowiedział, robiąc młynek oczami.
— Mieszkasz tu?! — Mason brzmiał na przerażonego i jednocześnie odrobinę rozbawionego tym faktem. Ciekawa mieszanka — Hayden wynajęła tu mieszkanie na wakacje... — wyjaśnił — Ale chyba chwilowo jej nie ma, a my nie znamy kodu do domofonu i stoimy, jak idioci pod drzwiami.
Theo wiedział, na co się zanosiło i nie miał na to najmniejszej ochoty. Poza tym pozostawała jeszcze kwestia Coreya. Jego współlokator z pewnością nie miał ochoty gościć swojego byłego chłopaka w mieszkaniu.
— Cześć! — uratowany przez Ramirez, kto by się spodziewał? — Przepraszam, że czekaliście, ale okazało się, że moja ulubiona pizzeria ma dzisiaj jakąś imprezę zamkniętą i nie dowożą. Powiedzieli, że ostatecznie mogą zrobić pizzę, ale będę musiała sama je odebrać, bo oni nie mają czasu... O Raeken? — popatrzyła na pozostałych z wyraźną konsternacją — Ty też na moją parapetówkę?
— Nie — odpowiedział, kręcąc głową. Jej przerażenie było nawet zabawne — Wygląda na to, że będziemy sąsiadami... mieszkam w klatce obok. — wskazał na następne drzwi — Zobaczyłem znajome gęby.
— Okay... — mruknęła, chyba mu nie wierząc — Ale jak chcesz, to zapraszam... i tak będzie sporo osób. Co prawda Scott i Stiles dojadą dopiero za jakąś godzinę, bo odbierają Lidię z dworca, ale Danny powinien być za mniej więcej dziesięć minut. Plus moja siostra z koleżankami właśnie idzie...
— Dzięki za zaproszenie — odpowiedział, siląc się na kurtuazję, w końcu ona też się postarała, aby zachować się... uprzejmie — Jestem wykończony po pracy i chyba nie mam nerwów do przebywania wśród ludzi.
— O, a gdzie pracujesz? — wtrąciła zaskoczona Maila. Czyli Peter naprawdę nic im nie mówił. Raeken potrafił to docenić.
— W zakładzie pogrzebowym. — odpowiedział, w pamięci zapisując sobie ich miny.
— Żartujesz? — wykrztusił Liam
— Nie — odparł z lekkim wzruszeniem ramion — Peter załatwił mi tę pracę i póki co nie narzekam.
— Mój ojciec znalazł ci pracę?
— A mamy w stadzie innego Petera, który w dodatku ma na tyle znajomości, by komuś coś załatwiać?
***
Corey zastanawiał się, kiedy jego szczęście się skończy i wpadnie na Hayden. Theo w kilku oszczędnych zdaniach poinformował go o nowej sąsiadce z klatki obok. To nie było dla niego komfortowe, ale zawsze mogło być gorzej. Mógł się tam wprowadzić Mason lub Danny... I niby ta dwójka nie została parą, ale ewidentnie coś między nimi się wydarzyło. Bryant pojęcia nie miał co dokładnie, bo po definitywnym zakończeniu związku zakazał sobie szukania informacji o Masonie.
Wiedział, że dla Raekena tak bliskie sąsiedztwo z Hayden Ramirez nie było niczym przyjemnym. Tylko w zeszłym tygodniu Theo pytał siedem razy, czy na pewno nie mogą przeprowadzić się do San Francisco już teraz. Początkowo uznał, że nie, ale im dłużej nad tym myślał, tym więcej plusów dostrzegał. Zaaklimatyzują się w dużym, obcym mieście. Znajdą pracę i do października obaj zdążą nieco ochłonąć z ekscytacji przeprowadzką.
— Zadzwoń do Petera. — powiedział, pozornie większość uwagi wciąż poświęcając ekranowi laptopa. — Niech szuka pracy też dla mnie.
— Bryant?
— Jak chcesz, to możemy zwinąć się z Beacon Hills początkiem sierpnia.
— To nadal niemal cały miesiąc — zamarudził Raeken
— Ciesz się, że nie trzy.
*
Ostatecznie wpadł na Liama w markecie, a nie w okolicach osiedla. To było zdecydowanie gorsze, bo nie miał jak mu uciec pod byle jakim pretekstem, w końcu pracował i nie mógł ot, tak zniknąć zza kasy. W dodatku Dunbar starał się podtrzymywać rozmowę. To już chyba wolałby spotkać Hayden. Ramirez pomachałaby mu z uśmiechem i każde poszłoby w swoją stronę...
— Co nowego?
— Pracuję, uczę się włoskiego. — powiedział zdawkowo, licząc na to, że Liam da sobie spokój. W końcu to nie tak, że się przyjaźnili. Łączył ich głównie Mason, a skoro on zniknął z obrazka, to przestali mieć ze sobą cokolwiek wspólnego.
— Ciekawie, ciekawie. A... co u Theo?
— Nie mogłeś go zapytać, jak się spotkaliście? — zakpił — Raeken jest sobą. — powiedział, litując się nad skręcającym się z zażenowania Liamem. Patrzcie jakim cudownym człowiekiem się stał. — Powinien być kotem, a nie kojotem. — dodał, ale bezradne spojrzenie Dunbara oznaczało, że wilkołak nie załapał sugestii — Co by się nie działo, to zawsze spada na cztery łapy.
— Ty też wiedziałeś, że on... no wiesz?
— Liam... jedynymi osobami, które nie miały o tym pojęcia, byłeś ty i Scott.
— Super. — westchnął Dunbar — Mogłem nie rozegrać tego najlepiej i...
— ... zostałeś bez kotwicy w obcym mieście. Tak się dzieje, kiedy jest się skończonym kretynem. — oznajmił z krzywym uśmiechem — Theo nie zmusiłby cię, żebyś z nim był, czy cokolwiek roiło ci się w przestrzeni między uszami. Zwyczajnie nie chciał, żebyście przestali się kumplować.
— Wiem, teraz to wiem! — warknął wilkołak. Corey rozejrzał się po sklepie i zauważył, że przygląda im się coraz więcej ludzi. W tym cholerny Danny Mahealani. — Czy mógłbyś może... no wiesz, wstawić się za mną?
— Nie — odpowiedział zimno — A teraz przepraszam, ale pracuję. Pani Green, może pani wystawić rzeczy z koszyka na taśmę.
— A pański młody człowiek...?
— On już wychodzi — odpowiedział ze śmiechem. Pani Green była jego ulubioną nauczycielką z przedszkola i miała specyficzne podejście do ludzi. Totalna szczerość, a jak komuś to nie odpowiadało, to był to jego problem nie jej. Corey bardzo chciałby być taki jak ona. Niestety od zawsze był na to zbyt niepewny i nieśmiały.
***
— Mason... — powiedział zmęczonym tonem, kiedy po powrocie z pracy zastał swojego byłego chłopaka na schodkach prowadzących do mieszkania.
— Cześć...? — Hewitt wydawał się równie skrępowany co on — Peter wspomniał Maili, że przeprowadzasz się do San Francisco za niecałe dwa tygodnie, a Malia powiedziała reszcie.
— No i?
— W weekend Scott organizuje takie małe spotkanie, stado i kilka osób spoza może wpadłbyś?
— Nie wiem — odparł wymijająco, otwierając drzwi przed gościem — Jak będę mieć czas.
— Przecież... od dzisiaj już nie pracujesz? — to nie było do końca pytanie, ale Corey i tak potwierdził skinieniem głowy — To czemu?
— Chryste, nie odpuścisz co nie? — syknął przez zęby — Nie mam z wami zbyt wiele wspólnego. Już nie.
— Co?! Przecież jesteś w stadzie McCalla i...
— I nie jestem wilkołakiem. Jestem chimerą, kameleonem i nie odczuwam aż takiej potrzeby socjalizowania się z resztą grupy. — przypomniał — I nawet nie chodziło mi o sprawy związane z... tym. Wy trzymacie się w grupkach. Scott i Stiles oraz Lydia i Malia, to taka podstawa, wokół nich krąży reszta z was: ty, Liam i Hayden. Kontaktujecie się ze sobą często. Wiecie, co u kogo się dzieje, macie wspólnych znajomych, tematy i całą resztę.
— Corey...
— Ja tak średnio się w tym orientuję i nie bardzo mam ochotę, spędzić wieczór siedząc gdzieś w kącie ze szklanką w ręce. To byłoby rozwiązanie, gdyby alkohol na mnie działał...
— Okay — zgodził się Mason, patrząc na coś za jego plecami z nieodgadnionym wyrazem twarzy — Ale przemyśl to, co? — uśmiechnął się lekko i wycofał w stronę drzwi. — Chciałbym pogadać z tobą... tak o wszystkim i o niczym. Jak kiedyś...
— Nie będzie jak kiedyś. — ostrzegł go Bryant, bo czuł, że tę jedną kwestię muszą mieć ustaloną.
— Domyśliłem się — prychnął Mason — Nigdy nie próbowaliśmy być zwykłymi znajomymi, od początku nas do siebie ciągnęło w liceum... i szybko się zeszliśmy. Może...
— Zostaniemy kumplami? — dokończył, tylko odrobinę kpiąc z Hewitta.
— Wiem, jak to brzmi, okay? — powiedział Mason, zanosząc się śmiechem — Ale, serio wiem, że nie rozeszliśmy się jak normalni ludzie i to w sumie ja nawaliłem. Na pewno widziałeś te fotki z imprezy...
— Z Mahalanim?
— Uhm — przytaknął Hewitt, wyglądając na mocno skrępowanego. — Nie chciałem gadać z tobą w święta, bo... było mi strasznie głupio. A ty i tak przyszedłeś i wydawałeś się taki... zirytowany i jednocześnie zmęczony.
— Któryś z nas musiał to skończyć, a przypuszczałem, że będzie ci mnie szkoda i się na to nie zbierzesz, więc...
— Ty to zrobiłeś — Mason patrzył na niego z czymś dziwnym we wzroku. Corey jedynie wzruszył ramionami. To było już jakiś czas temu i nie miał ochoty wracać myślami do tamtego okresu w swoim życiu. — To... wpadniesz z Raekenem do Scotta? Chociaż na chwilę?
— Pogadam z nim i dam ci znać.
***
— Theo! — upomniał, przeszkadzającego mu Raekena. — Próbuję spakować te cholerne garnki głównie za względu na ciebie i twoją nowo odkrytą miłość do gotowania!
— Łżesz — zarechotał, dalej rzucając w niego rozsypanym makaronem. Dobrze, że przynajmniej suchym, a nie ugotowanym... — Robisz to dla własnej wygody i żołądka. Lubisz moje niesamowite zdolności kulinarne...
— I twoją równie imponującą skromność — wymamrotał pod nosem — Raeken! — krzyknął, kiedy jeden z makaronów wylądował za jego koszulką — Jak ci się nudzi, to mi pomóż!
— Jak tylko przyznasz, że jestem świetnym kucharzem.
— Twoje ego nie potrzebuje dodatkowego doładowania komplementami i tak dziwne, że mieścisz się w drzwiach.
— Sugerujesz, że jestem gruby?
— Nie ty, tylko twoje mniemanie o sobie — wytłumaczył, próbując zapakować tę cholerną patelnię do kartonu. Dlaczego Peter nie mógł sprezentować im takiej z odczepianą rączką? — Ale niech ci będzie: lubię jeść to co ugotujesz, więc możesz się nie krępować i szaleć w kuchni do woli. Jeszcze jakbyś nauczył się piec, to... — urwał, kiedy klapek poleciał w stronę jego głowy.
— Palant.
— Chyba ty — prychnął — A teraz skończ z tą zabawą jedzeniem i zrób coś z tym — rozkazał, wręczając mu niewymiarową, kłopotliwą patelnię
— Mogę na przykład palnąć cię tym w łeb?
— Nah, wymyśl gdzie to damy?
— Do walizki ze skarpetkami?
Corey popatrzył na niego ze zgrozą.
— Żartowałem — zapewnił Raeken, wyplątując z jego włosów kilka makaronów. Bryant poczuł się dziwnie skrępowany taką bliskością. No litości, od miesięcy spali w jednym łóżku i jakoś dawali radę, chociaż czasami bywało krępująco. Dlaczego taki pozornie nic nieznaczący gest speszył go bardziej niż przypadkowe wpadnięcie na niemal nagiego współlokatora?
***
— Znowu wpadłem dzisiaj na Liama — mruknął Bryant, przysiadając na ławce obok Raekena.
W Beacon Hills nie mieli parków jako takich. To byłoby bezsensowne, biorąc pod uwagę fakt, że całe miasteczko otaczały rozległe lasy. Ponad dwie dekady temu zostało wytyczonych kilka szlaków do pieszych wędrówek. Miały różne stopnie trudności i oznaczenia. Bryan nigdy nie widział nic ciekawego we włóczeniu się po zaroślach, ale Theo to uwielbiał, więc od czasu do czasu mógł się z nim przejść. Raeken zawsze wracał z tych pieszych wycieczek idiotycznie szczęśliwy i znacznie spokojniejszy.
— Uhm — mruknął — Też mi się to przytrafiło. — przyznał z kwaśną miną — Na szczęście był z Hayden i się nie rozgadywał.
— Jakieś pomysły, dlaczego udzielił mi błogosławieństwa, czy może pozwolenia na spotykanie się z tobą? — zapytał idealnie niewinnym tonem.
— Ta, mam jeden — wykrztusił Theo, pomiędzy salwami śmiechu — Mason był u nas, co nie?
— Jakieś pięć minut...
— Rusz głową Bryant. — powiedział Raeken z politowaniem — Mamy jedno łóżko, pościel. Nasze ubrania są tak wymieszane, że nie wiem już, które koszulki są moje, a które twoje. Jako tako ogarniam spodnie, bo jesteś odrobinę niższy i jak założę twoje to kostki mam na wierzchu.
— Ale bieliznę nosisz własną, prawda?
— Tylko dlatego, że mamy dwie komody i mi się nie myli. — przyznał Theo z rozbrajającą szczerością
— Chwała Peterowi i jego słabości do zakupów.
— Za to mógłbym nawet wznieść toast — zgodził się Theo — Oraz za wszystkie meble, które nie są mu już potrzebne...
— Myślą, że jesteśmy parą, bo... właściwie tak się zachowujemy?
— Praktycznie tak — prychnął Raeken — Poza tą sprawą z seksem... — dodał znacząco — Zaczynam myśleć, że strasznie zbrzydłem, odkąd ani razu nie próbowałeś się do mnie dobierać. No, chyba że liczy się ten jeden raz przez sen...
— Obiecałeś, że nigdy, ale to przenigdy nie będziemy wracać do tego tematu. — jęknął Corey zasłaniając twarz dłońmi. Policzki miał już cholernie ciepłe.
—... jednak jestem pewien, że rodzice dali mi na imię Theodore, zdrobniale Theo, a nie Mason.
— Nienawidzę cię czasami — prychnął, zrzucając śmiejącego się chłopaka z ławki.
***
Theo pojęcia nie miał jak nazwać to dziwne, swędzące uczucie pod skórą... i to nie tak, że jego problemem były pchły. Coś zmieniło się wokół niego, w jego otoczeniu i starał się ze wszystkich sił odkryć co, bo wszystkie niewiadome od zawsze wprowadzały go w stan nerwowego oczekiwanie na atak. Jako kojot powinien mieć przewagę w postaci super czułych zmysłów, a i tak nic nie odkrył. Nawąchał się kurzu i innych przyjemnych i okropnych zapachów w całej ich okolicy. Jedyne co zyskał to niby ukradkowe, zaniepokojone spojrzenia Bryanta.
Corey spał jak zabity od dobrych dwóch godzin, a on jakoś nie potrafił zrelaksować się na tyle, żeby odpłynąć. Następnego wieczoru mieli wpaść na chwilę na spotkanie do McCalla. Peter poinformował ich, że wszyscy będą, nawet Derek, więc im też nie odpuści. Starszy Hale naprawdę sporo dla nich zrobił, więc jeśli chciał się pochwalić nimi jak dobrze kurator dobrze zresocjalizowanymi przestępcami, to Theo mógł to dla niego zrobić. Nie skakał z radości na myśl o spotkaniu się twarzą w twarz ze swoimi chodzącymi wyrzutami sumienia, ale... przetrwał już gorsze rzeczy niż uszczypliwości Lydii, czy analizujące spojrzenie Stilesa. Najgorszy z nich wszystkich i tak był McCall z tą swoją pozorną uprzejmością, pod którą wciąż zażyła się paląca uraza i złość.
— Nie zamierzasz dzisiaj spać? — wyszeptał wyraźnie zirytowany Corey
— Nie śpisz? — zapytał jak idiota, którym w gruncie rzeczy teraz się czuł.
— Wzdychasz, kręcisz się i wiercisz...
— Już nie będę.
— Jasne — mamrocze Bryant, wzdycha i z trudem odwraca się twarzą do niego. Ziewa szeroko i patrzy wyczekująco na Raekena. — To... powiesz mi co cię gryzie, czy wolisz się tak rzucać do rana?
— Wszystko po trochu, chyba — odpowiada, kapitulując — Spotkanie. Scott i cała reszta. Dunbar. I nie wiem, mam takie głupie wrażenie, że coś oczywistego mi umyka, ale...
— Wiem, co masz na myśli — przyznał Bryant — Też się denerwuje, ale ty przyzwyczaiłeś mnie do tego swojego opanowania i nic po tobie zazwyczaj nie widać, więc...
— Nic po mnie nie widać? — prychnął Theo — A potem kończę tak jak w październiku. Jako żałosna kupka futra niepotrafiąca samodzielnie funkcjonować...
— Jeśli chcesz, to zawsze możesz zmienić się w kojota. Nie przeszkadza mi to, a może to cię uspokoi?
— Serio?
— Czemu nie? Tylko nie spędź w futrzastej wersji kolejnych tygodni — zaznaczył — Mamy jutro spotkanie, na które nie zamierzam iść sam.
***
***
— Przypomnij mi — jęknął, ociągając się z przekroczeniem furtki — Po co my tam w ogóle idziemy? — zapytał, wskazując na ogródek McCallów
— Zostaliśmy zaproszeni, a nie bardzo mamy wymówkę, żeby nie iść. No i Peter też ma wpaść na chwilę — odpowiedział ze wzruszeniem ramion — Pobędziemy z godzinkę może dwie i się zwijamy. Słowo.
Po godzinie stało się jasne, że większość z obecnych uważała ich za parę, co było nawet w porządku. Theo ich nie poprawiał, bo nie widział takiej potrzeby. Dlaczego Corey tego nie zrobił, nie wiedział, ale podobało mu się to. Bryant nie był brzydki, a ten ostatni rok dodał mu powagi, wyostrzył rysy. Odkąd przestał wodzić wielkimi oczyma za Hewittem, wydawał się mniej podobny do wystraszonej łani. Z wyglądu i charakteru niczego sobie facet, więc to schlebiające, że ktokolwiek pomyślał, że mógłby związać się właśnie z Theo Raekenem.
— Wiesz... — zaczął Liam, wpatrując się w przeciwległą ścianę kuchni. Theo nie wiedział, nawet kiedy zostali w niej tylko we dwóch. Reszta gości siedziała już w ogródku, przy niewielkim ognisku. — Żartowałem z tym pocieszaniem Bryanta po wyjeździe Masona — Dunbar ewidentnie próbował nawiązać do pewnej konkretnej rozmowy. Theo nie miał najmniejszej ochoty nawet o niej myśleć, a co dopiero rozmawiać.
— Skąd wiesz, jak było? — zapytał, siląc się o zachowanie spokoju — Może to ja byłem tym pocieszanym? — zasugerował
— Może tak było. — ton Liama bardzo nie przypadł Raekenowi do gustu
— Corey jest silniejszy, niż ci się wydaje. I to on zdecydowanie szybciej pozbierał się po waszym wyjeździe.
— Okay — zgodził się Liam, unosząc ręce w obronnym geście — Nie miałem nic złego na myśli — zapienił — Po prostu... też miałem kilka wpadek.
— Kto by pomyślał?
— Możesz nie kpić? Próbuję cię przeprosić za to co mówiłem rok temu, za utrudnienie ci życia swoim uporem i strachem też.
— W porządku — westchnął. Musiał dać mu się wygadać i będzie miał spokój. Dla niego to nic, ale temu kretynowi może się ulży. — Zatem...?
— Co?
— Możesz zaczynać przepraszać.
— Przecież przeprosiłem!
— Nie. Póki co powiedziałeś, że próbujesz mnie przeprosić. — zacytował jego wcześniejsze słowa.
— Jesteś takim samym wrednym dupkiem jak zawsze.
— Dziękuję! — uchylił niewidzialnego kapelusza.
— Za co? — zapytał Dunbar sufitu. Odetchnął dwa razy i ponownie spojrzał mu w oczy — Przepraszam.
— Spoko. To już nie ma znaczenia — odpowiedział, klepiąc Liama w plecy. Uśmiechnął się lekko, widząc jego rosnące wkurzenie. Zabrał swój soczek i ewakuował się ze strefy zagrożonej wybuchem. W końcu to nie tak, że lubił dostawać po mordzie od bardzo wkurwionego wilkołaka.
***
— Nie wiedziałem, że się z nimi przyjaźnisz? — powiedział Danny zamiast powitania — To dlatego nie dałeś się wyciągnąć na randkę wiosną?
Siedzący dwa metry dalej Mason, zachłysnął się piwem. Mahealani popatrzył na niego, potem na Hewitta i znów na niego.
— Okay. Czuję, że coś mi umyka... — wymamrotał nachylając się do Coreya — Oświecisz mnie?
— Nie byłem zainteresowany. — odpowiedział ze słabym uśmiechem. Danny wydawał się bardzo optymistycznym i sympatycznym chłopakiem. Nie chciał wywoływać w nim jakichś wyrzutów sumienia, bo miał przeczucie, że na tej nieszczęsnej imprezie Hawajczyk zwyczajnie nie wiedział, że Mason kogoś ma.
— A czy to znaczy, że teraz jesteś? — dopytał Mahealani z rosnącym zainteresowaniem. Gdyby był szczeniakiem, to właśnie podskakiwałby z podekscytowania.
— Nie — odparł z przepraszającym uśmiechem — No i nawet gdybym był to przeprowadzamy się do San Francisco za niecały tydzień
— My?
— Ja i Theo Raeken — odpowiedział, jakby to było oczywiste. I dopiero uświadomił sobie, że dla niego takie było już od dłuższego czasu. On I Theo.
— Hmm — mruknął Danny, przypatrując się stojącemu na obrzeżach trawnika Raekenowi — Zgaduję, że zwyczajnie nie jestem w twoim typie — dodał w końcu — Wolisz facetów z nieco... niepokojącą aurą? — zażartował
— Theo nie jest zły.
— Dobry też nie. — wtrącił przysłuchujący się rozmowie Stiles
— Jak większość ludzi. — odbił Bryant — Mało kto jest całkowicie zepsuty i nie mówię o ludziach z zaburzeniami psychicznymi, o socjopatach. Tylko o przeciętnym Smithcie. Dobrzy ludzie popełniają błędy, źli ludzie robią dobre rzeczy, więc czy to nie oznacza, że większość z nas jest jednocześnie zła i dobra?
— Filozofujesz — podsumował Stilinski — A ja zwyczajnie wiem, że on potrafi negatywnie zaskoczyć. Możesz czuć się ostrzeżony.
— Dzięki za troskę — zakpił — Naprawdę teraz właśnie jej potrzebuję — dodał, jawnie nawiązując do tych miesięcy podczas, których stadko McCalla miało go gdzieś.
— Corey... — próbował wtrącić Mason
— Nie każę wam go nagle zacząć kochać, ale musicie nauczyć się akceptować, że ja mogę lubić, kogo tylko chcę.
—... Niezła przemowa — powiedział Peter, wchodząc do ogródka, jakby ten należał do niego. Cholera, jakby cały świat należał do niego! — W końcu każdemu z nas należy się druga szansa, czyż nie panie Stlinski? — wpatrując się w Stilesa z wyzwaniem. Stilinski nie zamierzał mu ustąpić i odpowiadał tak samo zaciekłym spojrzeniem. Corey miał wrażenie, że cisza, która nastała zrobiła się tak niekomfortowa jak jeszcze nigdy. Miał wrażenie, że pomiędzy tą dwójką był jakiś niewidoczny dla niech sznur. Każdy z nich chciał przeciągnąć tego drugiego na swoją stronę. Kłębiące się wokół emocje, wprawiały jego ciało w drgania. Miał uczucie tysięcy mrówek biegających po kręgosłupie.
— Zwijamy się — zaproponował Theo, kładąc mu dłoń na ramieniu. Corey nic nie odpowiedział, ale zaczął się wycofywać w stronę bramy. Odezwał się, dopiero gdy byli ponad piętnaście metrów od podjazdu McCallów — Pieprzę... — tchnął, wypuszczając wstrzymywane powietrze. — Co to do cholery było?
— Nie obchodzi mnie to — wycharczał Theo, szarpiąc go za dłoń. I nagle stali w środku nocy na chodniku i wpatrywali się w siebie, jakby nie widzieli się nigdy wcześniej. I może rzeczywiście się nie widzieli, bo nigdy nie patrzyli w ten sposób. — Miałeś to na myśli? — zapytał Theo cicho i tak miękko, że w ogóle nie brzmiał jak on.
— Tak.
To jedno króciutkie słowo zawisło między nimi. Trzy litery, które mogły zmienić wszystko. Dać coś niesamowitego, ale i zniszczyć ich przyjaźń
Sekundę później wszystko stało się jasne. Bryant mógł przysiąc, że jeszcze nikt, nigdy nie pocałował go w taki sposób. Z pasją i głodem, jakby Corey pochłoną cały dostępny tlen i teraz Theo chciał go trochę dla siebie. Jakby całowanie Coreya znaczyło tyle, co żyć. Po minucie, pięciu a może po kwadransie pocałunek stał się wolniejszy i znacznie czulszy. Corey nie mógł powstrzymać swoich ciekawskich rąk, które jakby bez udziału jego woli wślizgnęły się pod obcisły T-shirt. Raekne zaśmiał się i wplótł palce w odrobinę przydługie kosmyki włosów Coreya. Ostatecznie obaj śmiali się na głos z samych siebie, czy też raczej ze swojej niedomyślności. Ostatecznie Bryant wyplątał się z objęć starszego chłopaka, całując go lekko w kącik ust. Złapał go za dłoń i pociągnął w kierunku ich osiedla.
Nie ma to jak związek z najlepszym przyjacielem. Nie szkodzi, jeśli ten przyjaciel jest przy okazji obłędnie przystojny, dosyć bystry, a w dodatku radzi sobie z patelniami i innymi kuchennymi przyborami, które przerażają przeciętnego człowieka...
***
Komentarz do całego mini story też mile widziany :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro