Korekta planu na życie...cz.1
Jakby ktoś się nie zorientował, to Wasze pomysły odnośnie relacji Peter&Theo, wplotę w to mini story.
To dosyć przygnębiający fanfik z rozpadającym się związkiem Mason/Corey i z jednostronnym Thiamem. Taki trochę do popłakania?
Peter jest prawie kanoniczny. Jest wrednym, dosyć egoistycznym, dbającym o regularny przypływ gotówki i wpływów, dupkiem. Jednak na swój sposób dba o osoby, o które dbać chce. O nikogo więcej, ale to w końcu Peter XD
Życie w Beacon Hills po wyjeździe większości stada.
Na wydarzenia będziecie patrzeć z punktu widzenia Coreya, Theo lub Petera.
***
To było bardzo nie w porządku, że Mason zdał wszystkie egzaminy śpiewająco, a Coreya nadal czekała poprawka z fizyki. Od dawna starannie ignorował wszystkie podszepty umysłu, że Hewitt to nie jego liga. Jednak teraz to było o wiele lepiej widoczne.
Nie ważne było to, jak świetnie poszły mu egzaminy z historii czy angielskiego. Dopóki nie zaliczy tej przeklętej fizyki, nie otrzyma świadectwa. A bez niego nie mógł złożyć papierów na żadne studia. Jego aspiracje nie były jakieś wygórowane, ale tak po cichu liczył na to, że uda mu się dostać na dziennikarstwo. Zanim cały jego świat wywrócił się do góry nogami za sprawą Doktorów i idącymi krok za nimi wilkołakami, kitsune, banshee i Stilesem, to było jego największe marzenie i cel w życiu: wyrwać się z Beacon Hills i pisać. Pisać, pisać i pisać. Jeszcze wtedy nie wiedział konkretnie o czym, ale chciał być kimś, kogo się zapamiętuje poprzez to co po sobie zostawił. Masę książek, artykułów, felietonów, może nawet jeden czy dwa tomiki wierszy.
Tak naprawdę bycie chimerą nie zmieniło całkowicie jego planów, a jedynie dołożyło do nich jeden element: Masona. Kłopot w tym, że Hewitt miał swój własny pomysł na dalsze życie. I on również uwzględniał Coreya. I byłoby naprawdę cudownie, gdyby te ich marzenia miały jakikolwiek punkt wspólny... Uczelnie czy chociażby miasto, do którego chcą wyjechać.
***
Listopad w Beacon Hills, to niezbyt przyjemny czas. Zwłaszcza gdy od dwóch tygodni lało niemal bez przerwy, a w wynajmowanym mieszkaniu co chwile psuło się ogrzewanie. Wszędzie szaro, brudno i bardzo depresyjnie. Corey zastanawiał się nawet czy pogoda chciała go w ten sposób dobić. Od początku października nie miał kontaktu z Masonem i był o krok od włamania się do jego rodzinnego domu, tylko po to, aby zwinąć się w kłębek na jego łóżku, albo ukraść kilka pozostawionych w szafie swetrów. Cokolwiek co dałoby mu namiastkę obecności chłopaka.
Ledwie, bo ledwie ale zaliczył tę przeklętą fizykę. Kłopot w tym, że jego wymarzona uczelnia zamknęła już proces rekrutacyjny. Tak samo jak dwie pozostałe, które brał pod uwagę jako plan awaryjny. Mason nie mówił tego głośno, ale był zły o to, że Corey nie chciał zgodzić się na zmianę kierunku i przeprowadzkę z nim do Chicago.
Może to była kwestia jego oślego uporu, dumy albo niespełnionych ambicji, ale nie potrafił się aż tak dostosować do swojego chłopaka. Czułby się dziwnie, trochę jakby był jakiś kompaktowym dodatkiem, który zawsze można zapakować do walizki i przewieźć gdziekolwiek się chce. Cały wrzesień spędził na nerwowym przeglądaniu stron różnych uczelni. Krzywił się, ilekroć zdawał sobie sprawę, że nie został mu zbyt wielki wybór: Projektowanie Kultury, Kulturoznawstwo i kilka podobnych kierunków odrzucił. Zastanawiał się jeszcze nad Psychologią i Krytyką literacką, ale zanim zdążył się namyślić, to i na tych kierunkach był już komplet miejsc.
Został na lodzie. I musiał jakoś przeczekać ten rok. Może jakiś staż albo kurs dla zabicia czasu i poczucia, że miał jakąkolwiek kontrole nad tym co dzieje się w jego życiu. Humoru nie poprawiali mu też szykujący się do wyjazdu Mason i Dunbar. Zaczynał łapać się na odczuwaniu tak intensywnej zazdrości, że przestawał siebie poznawać. Hewitt raz po raz rzucał mu niby uspokajające półuśmiechy, które tylko bardziej go drażniły.
I Bryant zastanawiał się ile czasu minie, zanim wszystko między nimi się posypie.
Oficjalnie postanowili, że zrobią sobie przerwę, bo związki na odległość nie mają sensu. To sformułowanie, Corey odczuł jako bardzo bolesną szpilę. I niby to nie było ostateczne rozstanie, ale od tamtego czasu było dziwnie. Wymienili kilka wiadomości, w których dało się zauważyć coś... sztucznego. Jakby pisały do siebie dwie kompletnie obce osoby.
***
Od wyjazdu Dunbara, Theo większość czasu spędzał pod postacią kojota. Nie miał nikogo, kto by za nim tęsknił, a życie w ten sposób wydawało się bardziej znośne. Nawet koszmary z Tarą w roli głównej straciły na intensywności. W miasteczku, poza Argentem nie było żadnych łowców, więc czuł się względnie bezpiecznie, poruszając się w ten sposób nawet w gęściej zabudowanym terenie.
Niestety szczęście musiało go kiedyś opuścić. Lało jak z cebra, więc chciał się schować na werandzie, wydawałoby się opuszczonego domku. Już prawie zasypiał, kiedy z wnętrza wyszedł bardzo żwawy, lekko przygarbiony staruszek. Zdzielił go przez grzbiet jakąś rurką. Raeken w kilka sekund był już całkowicie przytomny i próbował warkotem odstraszyć przeklinającego dziadka. Niestety ten był pijany, głupi albo tak naiwnie odważny, że nic sobie nie robił z widoku, ociekających śliną, zębisk.
— No już! Poszedł mi stąd! Do domu, kundlu jeden! — wrzeszczał, wymierzając się na niego. Theo warknął krótko i szybko zeskoczył ze schodków. Nie bardzo wiedział , co miał dalej ze sobą zrobić, gdyby jakiś czas temu nie wywalili go z pokoju, który wynajmował, to mógłby się nieco odświeżyć i wpaść do jakiegoś baru. W sumie zjadłby coś... mniej krwistego. Jakieś ciasto, albo naleśniki.
Nagle spostrzegł naprzeciw siebie, jakichś gości z klatką na zwierzęta. No tak jak pech to pech. Najwyraźniej zmuszony będzie jeszcze uciekać przed hyclami. Na szczęście nie było to tak naprawdę żadnym wyzwaniem, bo wystarczyło, że wbiegł pomiędzy drzewa, a dwóch nieco spasionych jegomościów dało sobie spokój z pościgiem.
***
Od pół godziny włóczył się bez celu wśród pozostawionych na parkingu pod marketem samochodów. Ze średnim zainteresowaniem obserwował zaaferowanych ludzi. Całe rodziny, grupki dzieciaków, pary, a czasami pojedyncze osoby raz po raz znikały w budynku. Jeden nastolatek próbował go nawet pogłaskać, ale na szczęście odpuścił, kiedy Theo pokazał pełen zestaw kłów. To niestety przyciągnęło do niego uwagę kolejnych osób.
Wyłapywał takie słowa jak: straż zwierząt, policja i... szeryf. Wprost cudownie. Jedyne, o czym marzył to kolejne spotkanie ze starym Stilinskim. Facet nadal nie wybaczył mu kilku grzeszków z przeszłości. Dlatego Theo starał nie pchać mu się pod oczy. Jeszcze szeryf wpadnie na genialny pomysł zamknięcia go w areszcie albo oddania pod opiekę Argenta...
— T! Do nogi! — usłyszał znajomy głos — No już, idziemy do domu! — Bryant. Dowcipniś jeden... ugryzły go, gdyby nie to morze gapiów otaczające go z każdej strony.
— To twój pies? A gdzie smycz?
— Dlaczego zostawiłeś go na zewnątrz w taką pogodę!?
Takie i inne zarzuty posypały się w stronę Coreya, a Theo śmiałby się do rozpuku, gdyby tylko był w swojej ludzkiej formie. No i masz, psich żartów ci się zachciało.
— Uciekł mi z samochodu! — warknął Bryant — Nikogo zresztą jeszcze nie ugryzł. Jednak to może się zmienić, bo nie przepada za tłumami — zaznaczył, wpakowując torbę z zakupami do bagażnika nieco sfatygowanego, srebrnego sedana — Theo — strzelił palcami — Dom, ciepło i jedzenie albo zostajesz tutaj... na pewno ktoś zdążył zadzwonić po Parrisha, albo samego szeryfa Stilinskiego. Nie mam ochoty na to spotkanie ani na mandat. — Kilka osób spojrzało na niego, jak na czubka, który gada ze swoim psem, jakby ten był w stanie go zrozumieć. Minutę później większość osób rozeszła się w stronę swoich aut. Raeken nie wiedział, w jakim stopniu to była zasługa gadki Bryanta, a w jakim deszczu, który ponownie zaczął przybierać na sile.
Ostatecznie z ciężkim westchnięciem wskoczył na tylne siedzenie samochodu. W końcu nie on to będzie później czyścił. Sierść i błoto naprawdę ciężko schodziły z takiej tapicerki.
***
Corey nie wiedział, co go podkusiło, aby zaprosić Theo Raekena do swojego domu. Prawda, obiecał Hale'owi, że spróbuje skłonić Theo do pomocy przy patrolowaniu terytorium McCalla. Jednak nigdy nie zamierzał się w to aż tak angażować. Może to przez to, jak bardzo Raeken wydawał mu się zapuszczony. Theo wyglądał, jakby przez dłuższy czas był kojotem. Sierść posklejana grudkami błota, miejscami zakrwawiona i skołtuniona. Po dotarciu do mieszania dokładniej przyjrzał się niespodziewanemu gościowi i spostrzegł kilka szczegółów, które wcześniej mu umknęły: gałązeczki i sosnowe igły powplatane praktycznie wszędzie, a na dodatek coś było nie tak z lewą, przednią łapą.
— Zmienisz się czy tak będziemy sobie milczeć? — zapytał zmęczonym głosem. Myślał, że depresyjne siedzenie w czterech ścianach i oglądanie zdjęć z imprezy, na której Mason ewidentnie dobrze się bawił, było najgorszym, co mogło go spotkać w ten weekend. Na ogół starał się nie pamiętać o tym, że nie był jedyną mieszkającą Chimerą w Beacon Hills... Jak do tej pory udawało im się unikać wzajemnie, i wydawało mu się, że taki układ był w porządku.
Co jeśli dla niego to było super, a dla Theo, który po części dzielił geny z wilkołakami to swojego rodzaju tortura? W końcu z jakiegoś powodu samotne omegi dziczały do tego stopnia, że ostatecznie był nie do odróżnienia od zwykłych wilków. — Możesz się zmienić, prawda? — dopytał odrobinę spanikowany
Theo patrzył na niego przez kilka dłużących się sekund, aż wreszcie jakby od niechcenia skinął głową.
— Okay... czyli możesz się zmienić, ale nie chcesz, tak? — kolejne przytakniecie. — Cudownie — mruknął z przekąsem. Wyglądało na to, że tymczasowo dorobił się oswojonego kojota. — Jak zaczniesz wyć do księżyca, to wywalę cię przez okno. — ostrzegł Raekena
— Najpierw cię wykąpie, a później coś zjemy — Tak jak się spodziewał, odpowiedzią był przeciągły, gardłowy warkot. Chociaż nie sprowokował przemiany, a taki był jego główny zamiar — Theo... powiedzmy to sobie wprost, okay? Niesamowicie śmierdzisz. — kojotołak kolejny raz postraszył go zębiskami — Wiem, że nie bywasz u mamy Liama, ani u Dereka... bo Dunbar ostatnio się na ciebie żalił. Zmusił mnie nawet, żebym przespacerował się do twojego mieszkania. Taaak wiem, że cię właściciel wywalił. Nie, nie powiedziałem o tym Liamowi. — Tak naprawdę to Peter dowiedział się o kłopotach Raekana i podzielił się to wiedzą z nim. Corey naprawdę nie wiedział co myśleć o tym specyficznym parasolu ochronnym, jaki rozłożył nad nim starszy Hale. Wilkołak nadal pozostawał najwredniejszą, najbardziej upierdliwą i złośliwą istotą, jaką dane było mu poznać, a przy tym jako jedyny ze stada zdawał się naprawdę chcieć zrobić cokolwiek, aby Bryant jakoś funkcjonował po wyjeździe reszty stada. To dezorientujące. Corey dostrzegł też, że Hale robił się z dnia na dzień coraz bardziej niespokojny i domyślał się, że miało to coś wspólnego z Raekenem. Wolał nie myśleć o tym dlaczego on dostawał opieprz za chęć poużalania się nad swoim życiem w weekend, a Theo miał swojego rodzaju taryfę ulgową. Jemu Hale pozwalał na to od prawie miesiąca i ani razu nie próbował interweniować.
Czy to znaczyło, że Hale'a obrał inną taktykę wobec Theo, czy że zwyczajnie spisał drugą chimerę na straty?
*
Żałował, że nie miał tutaj nikogo, kto mógłby mu poradzić co zrobić z upartym pół wilkołakiem, pół kojotołakiem, aby ten przyjął z powrotem swoją ludzką postać. Jeśli sprawa będzie się przeciągać, to rozważy telefon do Hale'a albo wycieczkę do Chrisa Argenta. Obawiał się jedynie, że ten drugi od razu uzna Theo za zdziczałego i zechce odstrzelić. A z niezrozumiałych dla siebie powodów, Corey już jakiś czas temu przestał życzyć mu długiej i bolesnej śmierci.
— Pogadamy, jak przestaniesz stroić fochy i się zmienisz w człowieka, bo tak na dłuższą metę nie da się funkcjonować. — zaznaczył dobitnie. Nie chciał określać jakichś ram czasowych, bo miał przeczucie, że tylko by sobie tym zaszkodził. Theo zapewne zrobiłby mu na przekór — Możesz zostać u mnie i w tej formie, ale tylko jeśli dasz się wykąpać. — przez chwilę panowała względna cisza i Corey już miał zostawić Raekena w spokoju i zająć się przygotowywaniem swojej kolacji, kiedy ten niespodziewanie warknął i poszedł w stronę uchylonych drzwi od łazienki.
***
Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się taki upokorzony, jak w chwili, w której Bryant postawił przed nim to ultimatum. Zostanie w ciepłym, suchym mieszkaniu, a powrót na zewnątrz gdzie wciąż siąpił deszcz. Wybór wydawał się oczywisty.
Nie mógł się zmienić w człowieka, a przynajmniej nie wtedy, gdy Corey wciąż przebywał w mieszkaniu. Skoro chłopak krzywił się na wygląd jego zwierzęcej formy, to wolał nie wiedzieć, co powiedziałby, gdyby dane było mu zobaczyć jego ludzką formę. Długie przebywanie pod postacią kojota wiązało się z pewnym stopniem zezwierzęcenia. I później potrzebował kilku godzin, rzadziej dni, by móc w pełni wrócić do siebie.
Nie był sztucznie skromnym facetem i zazwyczaj lubił to jak wyglądał. Podobało mu się też to, jakie wrażenie robił na innych. I może przemawiała przez niego czysta próżność, ale nie chciał, żeby Corey widział go takiego... zabiedzonego, zdziczałego... Zwierzęce zachowania podyktowane instynktem, zaczynały być nieco niezręczne, niestosowne i niepokojące, kiedy były wykonywane w ludzkiej formie.
***
Wykąpanie sporej wielkości kojota, w jego ciasnej łazience, gdzie wanna obłożona po bokach tanimi kafelkami w róże, zajmowała ponad połowę pomieszczenia, to było ciężkie przedsięwzięcie. Corey był pewien, że któryś z nich starci cierpliwość i zamorduje tego drugiego. Woda była dosłownie wszędzie, gdzie tylko się dało, nawet na ścianach... zwity, wyczesanej sierści, też.
Theo prychał i parskał dosłownie na wszystko. Zaczynając od szarego mydła, którego Corey miał zamiar użyć zamiast szamponu, a na nieco przestarzałym modelu suszarki kończąc. Bryant kompletnie nie rozumiał, o co mu chodziło. Istotne, że działała, co nie? W końcu nie miał włosów do pasa niczym rasowy metalowiec, ani nie był dziewczyną... więc nic lepszego nie było mu potrzebne do szczęścia.
Prawdziwe szopki zaczęły się, kiedy zaczął rozczesywać kołtuny, i wyciągać wplecione w sierść liście i drobne gałązeczki. Nie raz i nie dwa, Raeken pokazał mu zębiska. Rzucał się w wannie, jakby dostał jakiegoś napadu szału. I gdyby Corey nie posiadał więcej siły niż przeciętny człowiek, to kojot z pewnością uciekłby mu z kąpieli. Przycinanie nadłamanych, pazurów też nie obyło się bez walki. Wygrał Bryant, ale dorobił się kilku ran bitewnych, w tym sporej szramy na policzku.
Suszenie ręcznikiem, potem suszarką, zajęło im kolejne pół godziny. Po wszystkim Bryant był tak padnięty i głodny, że darował sobie gotowanie. Tosty z szynką i serem też mogą być całkiem smaczne, szczególnie gdy je się je na niemal pusty żołądek. Zrobił na tyle dużo, aby podzielić się z gościem.
— Choć... zjemy przed telewizorem. — powiedział wskazując Raekenowi pokój, który jednocześnie był salonem jak i jego sypialnią. Zaczerwienił się nieznacznie, widząc rozkopaną pościel. Ostatni czas nie był dla niego najlepszy. Kiedy nie musiał być w pracy, miał zwyczaj zakopywania się tutaj z dobrą książką, rzadziej laptopem i oglądania kolejnych odcinków ulubionych seriali. Czasami nawet ryczał w poduszkę... A Theo z pewnością to wszystko wyczuje swoim wścibskim nochalem. Jedynym pocieszeniem było to, że ostatnio się nie masturbował. Właściwie... to nie robił tego od rozstania z Masonem. Jak na zdrowego dziewiętnastolatka, to jego libido nie szalało zbytnio...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro