Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Byłe i przyszłe związki Scotta McCalla /Scisaac

Pisałam to jakieś trzy miesiące temu i miałam zamiar dokończyć, ale jakoś straciłam do tego wenę. Leci więc do Was jako króciutki OS.

***


Scott nie miał pojęcia co się z nim działo. Nigdy nie radził sobie zbyt dobrze z uczuciami. Odkąd został ugryziony przez Petera emocje dezorientowały go dwa razy bardziej niż wcześniej. Stilinski uważał, że mu to przejdzie z czasem. W końcu do wszystkiego można przywyknąć. On jakoś w to średnio wierzył.

Co gorsza, nie był pewien czy jego obecne zachowanie można podpiąć pod dziwactwa związane z wilkołactwem. Raczej nie. Nie wiedzieć, kiedy zaczął być hiperświadomy obecności kumpla. To było przerażające, jak wyczulony stał się na jego zapach, nastrój. Z jaką łatwością zapamiętywał każdą nawet najgłupszą, najbardziej trywialną informację na jego temat. Dusił to w sobie, bo wstydził się zapytać Dereka czy chociażby poprosić Stilesa o to, by poszperał w jakichś starych zapiskach Deatona, co oznacza takie zachowanie u przemienionego wilkołaka. Chociaż może to nie do końca był wstyd, a obawa, że Stiles będzie zniesmaczony lub wkurzony tym kogo McCall nie mógł pozbyć się z myśli. Co jeśli to nie wina jego wilczej części, a zwyczajne zadurzenie? Zawsze myślał o sobie, że jest tolerancyjny. Lubił Danny'ego, fajny był z niego kumpel - bezkonfliktowy, prawie zawsze uśmiechnięty i szczery. Ale nigdy nie patrzył na niego tak jak na innego znajomego... Stiles od zawsze powtarzał mu, że ma refleks szachisty. I wiedział, że czasami zbyt długo nad czymś się zastanawia, ale czy to możliwe, aby nie zorientował się wcześniej, że podobają mu się też chłopcy?

Siedemnaście lat to w końcu żaden wiek. Co on tak naprawdę wiedział o sobie i ludziach dookoła niego? Nic. No może poza tym, że niektórzy tak naprawdę ludźmi nigdy nie byli... Cały ten zamęt związany ze szkołą, astmą, byciem niewidzialnym w szkole i poza nią, a potem ugryzienie, które przyniosło ze sobą w pakiecie ogrom nowych kłopotów. Nigdy nie brał pod uwagę takiej opcji, więc podświadomie nie zwracał uwagi na atrakcyjność kolegów, aż w końcu trafił na takiego, którego nie dało się nie zauważyć. Mogło tak być, prawda?

To co teraz się z nim działo nie zmieniało nic w tym czego już doświadczył. Kochał Allison. Uwielbiał ją. Stiles, pod przysięgą gotów byłby zeznawać, że McCall całuje ziemię po której ona stąpała.

Allison była cudowna, mądra i piękna. A on od początku zachowywał się przy niej jak niewydarzony idiota. To było dla niego pierwsze tak silne uczucie, dodatkowo pomieszało się to wszystko z przystosowaniem do bycia wilkołakiem. Może dlatego odczuwał wszystko tak intensywnie? Jakby ktoś podkręcił głośność do maksimum w bardzo małym pomieszczeniu. Momentami to aż przytłaczało.

Jednak całe to zamieszanie z Kate, potem Gerardem sprawiło, że zaczął zauważać jej wady. To z jaką łatwością poszczególni członkowie jej rodziny mogli nią manipulować... było rozczarowujące. Wciąż w pamięci miał to palące uczucie zdrady, kiedy raz za razem stawała po przeciwnej stronie, a Scott siłą zmuszał się do stawienia jej czoła.



— Gdybyśmy byli w Hogwarcie to co byłoby twoim Boginem? — zapytał Stiles na dzień przed rozpoczęciem drugiej klasy liceum. Nawet nie odwrócił się od laptopa i tego co aktualnie czytał. Scott wolał nie wiedzieć, co to dokładnie było. Kochał Stilesa jak brata, ale czasami przerażał go jego umysł oraz to w jaki sposób funkcjonował przez, a może dzięki ADHD. Scott wiedział, że Stilinski przewyższał go inteligencją i sprytem. Kiedyś żartowali, że gdyby przyszło im żyć w komiksowej rzeczywistości to Scott z pewnością skończyłby jako Kapitan Ameryka, a Stiles Iron Man.

— Allison — odpowiedział bez zastanowienia, wciąż częściowo pogrążony w niezbyt wesołych wspomnieniach

— Stary... nie wiem jak wy ten... skoro aż tak się jej boisz — zakpił Stilinski

— Nie bądź idiotą! — syknął, kopiąc go delikatnie w łydkę — Nie jej samej, a... Allison z łukiem. Za plecami której stoi kolejny Gerard...

— Może dobrze się stało, że w zasadzie to nie jesteście już razem?

Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wzruszył więc jedynie ramionami, a w tym geście było tyle ukrytej bezradności i rezygnacji, że Stiles zaoferował mu ostatnie żelki z nadzieniem. A to znaczyło, że musiał wyglądać naprawdę żałośnie. Stiles Stilinski z nikim nie dzielił się żelkami, a już na pewno nie tymi z owocowym nadzieniem...

***

Allison Argent wróciła z wakacji we Francji opalona, uśmiechnięta i jeszcze ładniejsza niż przedtem. Prawie w ogóle nie pachniała smutkiem czy żałobą, związaną ze śmiercią matki. Mimo to Scott nie potrafił czuć się przy niej tak jak kiedyś.

Lubił ją. Może nawet kochał, ale chyba nie był już w niej zakochany. Problem w tym, że nie wiedział jak jej to przekazać.

Siedząc obok niej wciąż wypatrywał innej wysokiej, kryjącej się po kontach sylwetki. Czuł jej zapach tak znajomy, a mimo to wilk w jego podświadomości raz po raz wyrywał się do przodu wyjąc, że to nie to czego szuka, nie to czego potrzebuje.

Skoszona trawa. Krew. Wilgotna ziemia. Kreda.

I gdy w końcu, po prawie dwóch miesiącach poprosił Allison, by pozostali jedynie przyjaciółmi ta przyjęła to zaskakująco spokojnie. Była smutna, ale nie zaskoczona.

— Możesz oszukiwać wszystkich dookoła, a nawet samego siebie, ale ja wiem jak uśmiechasz się, kiedy patrzysz na kogoś w kim jesteś zakochany, Scott — odpowiedziała na niezadane przez niego pytanie

***

— .... Scott?! — Stiles uderzył go w ramię wyrywając z odrętwienia — Przestań się tak zawieszać, bo pomyślę, że zapałałeś tak silną miłością do chemii... albo co gorsza do Harrisa, że przestałeś zwracać uwagę na swojego ulubionego kumpla.

— Zamknij się Stiles! — warknął ostrzegawczo.

Stiles nie odzywał się potem do niego ani słowem przez dwa dni. Nie dopóki Scott odpowiednio nie przeprosił. Co w języku "Stilesowym" oznacza: nie łaził za nim krok w krok ze smętną miną i nie oferowała szalonych ilości jedzenia. Jego kieszonkowe na ten tydzień, zostało dosłownie pożarte przez tego potwora z żołądkiem niczym worek bez dna...

— Czy teraz, kiedy ukorzyłem się wystarczająco... — zaczął przysiadając niepewnie na samym skraju materaca w pokoju Stilinskiego. Rozejrzał się dookoła i powęszył. Huh. Fotel pod ścianą pachniał Derekiem, jakby ten spędzał tam sporo czasu ostatnio. Dziwne...

— Było na mnie nie warczeć.

— Stiles.

— Co?

— Próbuję... właśnie...

— ... powiedzieć, że lecę na swojego drugiego kumpla, Isaaca Laheya, aka szalikowego maniaka, aka pana chodzący cynizm?

— CO?! Cicho... i skąd...?

— Ty tak na poważnie, stary? — Stilinski brzmiał jakby się doskonale bawił. Zawsze miał ubaw widząc jak Scott wije się z zażenowania. To niby przyjacielska postawa? Gnida, łajza, larwa, glonojad... — Znam cię od zawsze. Umiem rozpoznać wszystkie podstawowe oznaki zauroczenia na twojej krzywej gębie.

— Hej!?

— Teoretycznie każdy z nas ma krzywą gębę. Nie ma idealnie symetrycznych połówek twarzy... więc nie możesz wkurzać się o przytoczenie naukowego faktu w rozmowie.

— Stiles. Czy możemy wrócić do tematu?

— Skoro nalegasz...  — wymamrotał Stilinski i Scott nagle zaczął żałować, że o to poprosił. Stiiles nadal miał ten nastrój urażonej divy. A to znaczyło, że będzie dwa razy bardziej uszczypliwy i sarkastyczny niż zazwyczaj. McCall źle znosił jego standardowe złośliwości. Ratowało go jedynie to, że niektórych uwag zwyczajnie nie rozumiał. —  Pierwsze co robisz po dotarciu do szkoły, to sprawdzasz czy Lahey też już jest. Nic z tym nie robisz poza zauważeniem jego obecności i uśmiechaniem się jak kretyn. Odkąd masz super zmysły to ułatwia zadanie tobie, a utrudnia innym ludziom, w tym mnie, dokonanie tej obserwacji. Jednak jak już wspominałem znam cię. No i kręci się po okolicy coraz więcej wilkołaków, dzięki czemu umiem rozpoznawać sporo waszych typowych zachowań — tutaj Stilinski wyszczerzył się złośliwie — Kiedy z nim rozmawiasz... dotykasz go niby po przyjacielsku. To znaczy: klepiesz po plecach albo kładziesz rękę na ramieniu. A w rzeczywistości przenosisz na niego swój zapach. O! TO. To stary... nie wiem co czujesz, i nie chcę wiedzieć! — zaznaczył natychmiastowo — Kiedy go wąchasz... wyglądasz jakbyś naćpał się czegoś wyjątkowo mocnego. Gdyby istniała definicja szczęścia absolutnego, to z pewnością byłoby tam twoje zdjęcie wąchającego włosy Isaaca Laheya...

— Ktoś...?

— Zauważył? Jasne, że tak. — prychnął zaplatając ręce i patrząc na niego z wyraźną naganą — Derek... i nie wiedzieć dlaczego przyszedł z tym do mnie zamiast do ciebie. Dodam jeszcze, że jak na kompletnego świra przystało włamał się tutaj o drugiej nad ranem i przez okno... Obiecałem, że dam mu znać jak już przestaniesz się czaić i umówisz się z Laheyem... chyba chce bawić się w dobrego, starszego brata i strzelić mu pogadankę o seksie.

— Chryste — McCall jęknął z zażenowania i zapragnął ukryć się pod biurkiem Stilinskiego i już nigdy stamtąd nie wychodzić. — A Isaac?

— Lahey... — westchnął Stiles — Jest taką samą niepozbieraną ciamajdą jak ty. Wiesz ile bym dał, żeby Lydia spojrzała na mnie tak jak on na ciebie?

— Stiles...

— Zrób więc wszystkim przysługę i zaproś go gdzieś, albo chociaż powiedz, że chcesz sobie z nim powyć do księżyca, potarzać się w liściach podczas pełni... czy cokolwiek robią dwa zakochane kundle.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro