Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Gdzie spędzisz Wigilię?" ... ZoSan? 2/2


Jezu. Nie wiem co robić, nie umiem złożyć myśli. Przepraszam kochaną Cas, która być może zawiedzie się tą... częścią? Rozdziałem? Wiadomo o co chodzi! Jeszcze *kiedyś* się zmobilizuję i napiszę coś w sensem. Mam czas! Czy coś...


~*~


Za szybą samochodową śnieg zaczął delikatnie prószyć, powoli rozjaśniając jezdnię i krajobraz dookoła. Marimo znudzonym wzrokiem wyglądał przez okno, wlepiając wzrok w krawężnik i zastanawiając się, co właściwie tu robi i dlaczego, podczas gdy Sanji uważnie zerkał to na swojego chłopaka, to na drogę przed sobą. Większość mieszkańców miasta siedziała teraz w ciepłych domach i wymieniała się życzeniami, łamiąc opłatki, więc za bardzo nie musiał się martwić o ewentualny wypadek, gdy jezdnia była tak pusta, jak rzadko, i mógł poświęcić więcej czasu przygnębionemu Zoro.

- Ja... tak naprawdę nie wspominam ich dobrze. – Westchnął głęboko, jakby ten temat był nudny, nieciekawy, zbędny. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – popatrzył na Sanji'ego takim wzrokiem, że blondyna prawie chwyciło zwątpienie.

- B-baka! Oczywiście, że chcę wiedzieć!

Kolejne westchnięcie, a kierowca zaczął się zastanawiać, czy oby na pewno dobrze zrobił, poruszając ten temat. Nie! Nie będę tego żałował! Dowiem się, czy to było tym, co dręczyło tego glona przez ostatni miesiąc! - powtarzał sobie.

- Jak byłem dzieckiem (Tak, nawet budzący postrach Glon kiedyś był dzieckiem!), to zawsze się cieszyłem... że w końcu odpocznę, że spędzę czas z rodziną... Ale tak nie było – zaczął swoją historię. Wiedział, że Sanji go uważnie słucha. Był świadom, że może teraz powiedzieć wszystko, co mu leży na sercu. Odwrócił wzrok, ponownie goniąc wzrokiem za uciekającym krawężnikiem. – Zawsze, bez wyjątku, przytrafiało się coś, co psuło ten „Świąteczny" klimat. Czy tak jest w każdej "rodzinie"? Już nawet pomijając to, że cały ten zapał wydawał się być sztuczny, udawany. Na siłę trzymali się tradycji, chociaż wynikało z tego więcej problemów, niż przyjemności. A... to przecież powinno być przyjemne, prawda? Cała ta Wigilia... - popatrzył na chłopaka obok, jakby oczekiwał odpowiedzi. Ostatnie słowo zaakcentował tak, jakby sam wątpił, czy zna jego dokładne znaczenie.

Blondyn przytaknął wraz z nikłym skinieniem głowy.

- Było nas mało. Nikt do nas nie przyjeżdżał i my nie jeździliśmy do nikogo. Nie jesteśmy blisko z resztą rodziny, więc zawsze zostawaliśmy we trójkę – zawiesił wzrok na innym punkcie za oknem, tym razem już wyższym, jakby patrzył na widnokrąg. – Pewnego roku została nas już tylko dwójka... No i chyba wtedy. Wtedy już ewidentnie zacząłem się zastanawiać: „Po co to?"; „Nie możemy sobie odpuścić w tym roku tej farsy?". Ogólnie... Ciągle wynikały z tego kłótnie. Problem z podziałem obowiązków, ktoś czegoś zapomniał, ktoś coś zrobił źle... nietrudno się domyślić, że na mnie także czasami spadała wina, taka czy inna.

Momentalnie Sanji przełknął ślinę. Zoro rzadko otwierał się przy nim. Blondyn może nie zawsze chciał wysłuchiwać smutnych historii z życia, ale tego wieczoru miał ochotę wsłuchać się z uwagą w każde słowo, dostrzec każdy drobny gest, dowiedzieć się wszystkiego o osobie, którą tak kochał... choć sam nie wiedział dlaczego, nie potrafił podać powodów. To po prostu było. Zoro po prostu był. Tu, teraz. Jechał tym samym samochodem, oddychał tym samym powietrzem.

Nie próbuj szukać powodów czyjejś miłości.

Już przestał szukać.

Minęli kolejny słupek na drodze, która zdawała się nie mieć końca. Nieurozmaicona barierka biegła równolegle z nimi, jednak wydawała się zostawać w tyle. Na ten moment wszystko wydawało się zostawać w tyle. Cały pośpiech, całe zmartwienie o cudowną Nami-san, a nawet tęsknota za ciepłym domem, w którym jeszcze jakąś godzinę temu był, unoszącym się dookoła zapachem świeżo przygotowanego jedzenia i widok migoczących lampek porozwieszanych gdzie popadnie z zachowaniem znikomego poczucia esetyki. Bez wyjątku. Wszystko, prócz uwagi skupionej na zielonowłosym i nim samym, mogło teraz stanąć w miejscu, zostać w tyle tak, jak został za nimi zimny, pusty dom. Wtopić się w ponurą ulicę, oglądając kruczoczarną karoserię samochodu i tablicę rejestracyjną, która z czasem zacznie oddalać się, aż stanie się kompletnie nieczytelna, by w końcu zniknąć gdzieś kilometry dalej.

- Tak naprawdę starałem się tym cieszyć, w końcu ten czas kojarzył się dobrze. Wiele osób z mojego otoczenia spędzało go miło. Ale... nawet nie wiem, kiedy zacząłem go traktować jako kolejny nudny obowiązek. Coś, co trzeba zrobić, nie ma na to rady. Bo co niby mogłem? Czasem miałem ochotę wyjść przed szesnastą. Założyć ciepłą kurtkę, szalik, rękawiczki... schować się. Gdzieś, gdzie mnie nie znajdziecie. Gdzieś, gdzie będę sam. Gdzieś, gdzie nie będziecie wymuszali na mnie uśmiechu... – Lekko zmarszczył brwi. – Wrócić po dziewiętnastej i wcale nie słuchać, jak się będą na mnie wkurwiali. O ile w ogóle by zauważyli, że mnie brakuje... - Zoro czuł się obco we własnej rodzinie, nie musiał tego podkreślać. Sanji znał go już na tyle dobrze, że przynajmniej tyle powinien wiedzieć bez dodatkowego mówienia o tym. – Tak naprawdę nie wiem, po co był ten cały cyrk. Nie lubię tego wspominać. Już nie kojarzy mi się to dobrze. Gdybyś zostawił mnie w domu na następne trzy dni, to zapewne też nie miałbym ci tego za złe. Ale nie, zamiast tego przyjechałeś. Jesteś tu, teraz, przy mnie. Dlaczego? Nie prosiłem... A tak w ogóle, gdzie jedziemy? Minęło już z dziesięć minut, odkąd mnie wyciągnąłeś z ciepłego mieszkania!

Blondyn zaczął trawić to, co przed chwilą usłyszał. Łączyć w głowie, interpretować. Umiejętnie, kiedy tylko zjechali z prostej drogi, lekko otworzył okno, tworząc w nim niewielką szparę i odpalił papierosa, którego nikotynowy dym przyjemnie rozlał się po jego płucach. Od razu poczuł się bardzo swojsko, bo melancholijny klimat, który zdążył już opanować atmosferę, niecałkowicie mu odpowiadał. Niemniej jednak starał się przystosować.

- Zoro, powiedz... - nie patrzył na zielonowłosego, jednak bardzo uważnie wlepił błękitne tęczówki w znajdującą się przed nim szybę i wycieraczki ścierające dość duże, niezbyt liczne płatki śniegu. – A nie myślałeś kiedyś o tym, by zadbać sobie o święta, które będziesz wspominał z uśmiechem na ustach?

Sanji mógł to kryć, ale uśmiechał się. Na pewno miał dużo przekonania we własnych słowach. Cała ta pewność siebie, wrażenie nieomylności....

Te słowa były dla zielonowłosego jak kubeł lodowatej wody na głowę.

Oczywiście, że myślałem, do cholery! - Nie powie tego wprost. Wzdrygnął się trochę i o tym pomyślał. Bo jak? I z kim? Przecież... Sanji ma własny sposób na spędzenie tych kilku specjalnych dni. Chyba...

- ... Nie odpowiedziałeś mi na pytanie. Dokąd jedziemy?

To zawahanie się, wymijanie tematu... bardzo wymowne!

- Ej, pieprzona algo, a nie mógłbyś się czasem uśmiechnąć? – kątem oka popatrzył na Marimo i wykrzywił usta w uśmiechu, jakby był dumny z własnych działań. Wskazał kciukiem na siedzenie z tyłu. – Tam masz ubrania bardziej schludne, niż... to, co masz teraz na sobie – pominął komentarze na ten temat, kiedy zmierzył wzrokiem niechlujny dres. Skłamałby, gdyby powiedział, że wcale nie miał ochoty zawiesić oka na poszczególnych częściach ciała Zoro, które prezentowały się w każdym chyba materiale, wręcz wyśmienicie! – Wskakuj do tyłu i się przebieraj, bo szkoda czasu, już i tak jesteśmy grubo spóźnieni – charakterystycznym ruchem podbródka skłonił uwagę Zoro ku elektrycznemu zegarkowi, który znajdował się w aucie i pokazywał godzinę 16:42. – Masz jakieś dwadzieścia pięć minut.

- Ale o co tu chodzi, wyjaśnisz mi w końcu?

- Zoro, błagam... - popatrzył szczerze na Marimo. Nie chciał tracić czasu. Nie chciał mieć większego poślizgu, niż to konieczne. - Chociaż dzisiaj, nie pytając o nic zrób to, o co proszę...

Podporządkowanie się niezbyt mu pasowało, ale raz chyba mógł mu ulec, prawda?

- Ty cholerny...

- Też cię kocham, Gloniku! – uśmiechnął się szczerze, zbyt szczerze, teraz pewien, że Zoro posłucha jego prośby.

Ignoruj to, głupku, nie zawstydzaj się! - powtarzał do siebie, niby obrażony. Uśmiech Sanji'ego był szczery, ciepły. Blondyn był... ewidentnie pewny siebie. Pominął uwagi na ten temat, postarał przestać się o tym myśleć. Warknął coś niezrozumiale w odpowiedzi, po czym niezgrabnie przecisnął się między siedzeniami, a Sanji włączył mu górne światło, by się przypadkiem nie zgubił.

Przebieranie w trakcie jazdy okazało się być niezbyt dogodną ideą, jednak dzięki temu oszczędzali cenne minuty i, mimo niedogodności, wszystko udało się zgodnie z planem blondyna. Po kilkunastu minutach z szerokim uśmiechem powitał Zoro koło siebie raz jeszcze.

- Z... z czego się śmiejesz? Wyglądam w tym głupio? – przyjrzał się sobie z dozą zażenowania.

- Nie. Wcale – rozszerzył usta w jeszcze większym, tym razem tajemniczym, uśmiechu. Sanji tylko ukradkiem zerkał na te pociągające mięśnie, tak kusząco opinające się na nogawkach eleganckich spodni, które zawsze lubił ukradkiem oglądać. Ciągnęło go, by zaraz zacząć dłonią badać udo Zoro, jednak nie był pewien, jak zareaguje. W końcu w ostatnim czasie stosunki między nimi były dość... napięte. No i zaraz będą na miejscu... siłą woli starał się pozostać tylko przy sprośnych wizjach.

Dojechali kilkanaście minut po siedemnastej, Sanji, cały w skowronkach, wysiadł i skinieniem głowy poprosił Zoro, by ten również ruszył swoje siedzenie z miejsca. Złapał go mocno za rękę i, prowadząc za sobą, przyjrzał się dokładnie, jak znalezione przez niego odzienie leży na zielonowłosym.

Lekko oświetlony przez światło lampy ogrodowej oddychał ciężko mroźnym powietrzem, a trzy złote kolczyki przy lewym uchu łapczywie chwytały każdy promień, potęgując go i błyszcząc na tle ciemnego już krajobrazu przeplatanego miliardem białych, opadających niespiesznie plamek. Zielone włosy uroczo komponowały ze stosunkowo ciemną cerą i złą, wciąż zdezorientowaną miną. Sanji wzrokiem powędrował na nogi Algi, które teraz, seksownie opięte w czarny materiał, starały się dotrzymać mu kroku, a ich zadbane mięśnie napinały się przy każdym ruchu wyglądając tym samym jeszcze bardziej kusząco, niż kiedy leniwie grzały tapicerkę. Na tors Zoro popatrzył, jakby próbował przeniknąć wzrokiem przez białą, w dolnej partii wycieniowaną żywym zielonym odcieniem koszulę, która wręcz perfekcyjnie współgrała z resztą ubrania i, przede wszystkim, glonami w miejsce włosów oraz tymi zabójczymi, ciemnymi tęczówkami w podobnym kolorze. Sanji miał oko do ubrań, przynajmniej we własnym mniemaniu. Niestety nie mógł pooglądać sobie jego ramion, ponieważ zdrowie Zoro miało priorytet przed zachciankami blondyna, a zimowa kurtka wcale nie eksponowała ciała tak, by zawieszanie na nim wzroku przyprawiało o dreszcze. Na szczęście... on nie będzie w kurtce przez cały wieczór!

- Sanji, ja... - zaczął, kiedy spostrzegł, że jest zabierany do domu, od którego zdawało się emanować ogromne ciepło, a za odsłoniętymi oknami kilkunastu ludzi śmiało się i bawiło w najlepsze.

- Co jest, cholera, jeszcze nie zaczęli...?

- Oi, chodźcie tutaj szybko! – krzyknął nagle i doskoczył do okna Luffy, palcem wskazując prosto w kierunku blondyna i stojącego za nim, wyższego o kilka centymetrów mężczyznę. – Sanji wrócił!

- O... i kogoś przyprowadził... - pokwitowała rudowłosa, wzrokiem lustrując personę goniącą chód kucharza, w przebiegłym uśmiechu wykrzywiając usta. – Chyba nawet wiem kogo...

- Co? Nami, nie gadaj! – nawet ktoś tak zapominalski jak Luffy nie byłby w stanie nie spamiętać osoby, o której z takim zafascynowaniem opowiadał jeden z jego znajomych. Kiedy ciemnobrązowe tęczówki chłopaka z blizną pod okiem zwróciły się ku powiewającym, zielonym włosom, bez najmniejszej wątpliwości sięgnął ramy i uchylił okno. – ZORO!!! – wykrzyknął, przyjaźnie uśmiechając się przy tym do faceta, którego, jako rasowa dusza towarzystwa, od pewnego czasu nieporównywalnie bardzo chciał poznać!

Kucharz uśmiechnął się szeroko. Tak. Takie powitanie ewidentnie do niego pasowało. Było takie... towarzyskie. Zoro także musiał to poczuć. Oi. W tym roku nie będziesz nikim obcym, pieprzona algo! Nie pozwolę na to. Oni także się na to nie zgodzą. Odwrócił twarz tak, by kątem oka popatrzyć na Roronoę. Wyglądał, jakby... maskował uśmiech w połączeniu z delikatnym zażenowaniem. Urocze!

Nawet nie przeszło mu przez myśl, że tej Aldze może nie odpowiadać decyzja, którą podjął samodzielnie naprędce. Ale miał dobry humor. Ewidentnie. Chyba nie tylko on. Teraz, kiedy udzielała mu się ta gorąca atmosfera. Teraz, gdy w trzymał go za rękę i mógł prowadzić, nie czując protestu.

Oczyma wyobraźni zobaczył scenę, w której Zoro potyka się o własne nogi i zalicza nieprzyjemną glebę na niecałkowicie pokryty śniegiem, lekko przymarznięty trawnik. Mimowolnie zaśmiał się, zaśmiał się na głos, a zakłopotane Marimo, prawie gubiąc dotychczasowy krok, spłonął wstydem, jakby rzeczywiście zrobił teraz coś, co mogłoby głęboko rozbawić.

- Oi, Sanji, z czego się-

- Nie gadaj, tylko właź – puścił dłoń zielonowłosego, gdy w mgnieniu oka znaleźli się na ganku i z tym samym uśmiechem „poprosił", by w końcu przekroczył próg, zamiast zajmować się „nieistotnymi" sprawami.

To była dla Zoro taka wyjątkowa chwila. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek doświadczył tego uczucia, jak wchodzi do mieszkania, obcego mieszkania, i nagle owiewa go przyjemna gama zapachów. Różnorakich zapachów. Świątecznych zapachów. Wyczuwalny był też klimat. Gorąca atmosfera tknęła skórę na policzkach oraz serce tak, że już w korytarzu kurtka zdała się być aż nazbyt zbędna, więc odruchowo ją z siebie ściągnął. Zdziwił się, może nawet wzruszył, gdy miejsce wydawało się takim, w którym odnajdzie się każdy, a wszelka zawiść nie ma prawa bytu. To miejsce było... przyjemne. Nienaturalnie przyjemne, przyjazne nawet dla kogoś tak mało towarzyskiego, jak zielonowłosy.

Niespiesznie zamknął drzwi. Nie musiał się nawet witać.

- SANJI! – rzucił się na niego Luffy, oplatając go ramionami tak bardzo, jakby były co najmniej z gumy. Szybko zapomniał jednak o blondynie, bo zainteresował się drugą osobą. Tą, którą wyminął raptem sekundę temu. – Ale masz śmieszne włosy! – skomentował z dorodnym uśmiechem na ustach. – Są prawdziwe?

- Oi, Luffy! – trzepnął go delikatnie w czubek głowy. – Co z kolacją?

Zoro, lekko rozkojarzony, starał się jakoś odpowiedzieć na nietypowe pytanie, jednak zabrakło mu słów. Kiedy zobaczył, że Sanji już zajął się brunetem i pytanie prosi się, by je zignorować, wydedukował, że odpowiedź faktycznie jest zbędna.

Luffy teraz, dłoń przykładając do włosów, mimo iż tak naprawdę wcale go nie bolała, niezbyt zadowolony wyjaśniał:

- Oi, przecież cię nie było! Czekaliśmy, cały czas! – czyli jakieś półtorej godziny. – Ale już wróciłeś! Więc możemy zaczynać, prawda? – wyszczerzył się ponownie. Wyglądał zupełnie tak, jakby ponad godzina obsuwy nie stanowiła żadnego problemu, bo... w końcu chodzi o nakama, prawda? – Wiedziałem, że wrócisz!

Zoro poruszył się na te słowa, choć nie były kierowane do niego, coś ścisnęło go za serce. Chyba był idiotą. To on teoretycznie był najbliżej Sanji'ego, a nie wiedział, czy miałby do niego pełne zaufanie, jakie w tej chwili prezentował ktoś inny. Poczuł się zazdrosny. Cholernie zazdrosny. Co może z tym zrobić...? Przemilczał jednak tę sprawę i opuścił wzrok. Sanji i Luffy wydawali się być ewidentnie blisko siebie.

Brunet przebiegł obok, ogłosić dobrą nowinę wszystkim, którzy nie chcieli robić zbędnego tłoku w korytarzu. W końcu dwójka młodych sama do nich przyjdzie prędzej czy później!

- Oi, Zoro... - powiedział wyjątkowo spokojnie, kiedy w końcu zostali sami. Położył mu rękę na ramieniu, więc zielonowłosy wstrzymał się ze zdejmowaniem butów i otrzepywaniem z nich resztek śniegu. – Zaraz zaczynamy. Chodź do nas – zachęcił delikatnym uśmiechem, a zakręcona brew uniosła się nieznacznie ku górze.

To zaskakujące, jak w jednej chwili taki przywódczy, pewny siebie Sanji, nie słuchający protestów, teraz przedstawia sobą zachowanie, które kontrastuje ze wszystkim, co robił przez ostatnie półtorej godziny. Widać nawet takie egoistyczne zachcianki nie były dla niego czymś, przy czym może kompletnie zignorować zdanie drugiej osoby. Zwłaszcza, że... w końcu chodziło o Wigilię! Jaki sens miałoby zmuszanie kogoś do niej? Zwłaszcza po tym, co Zoro powiedział o zeszłych latach... przymuszanie go byłoby zbyt okrutne. Nie chciał być dla niego okrutny. Dzisiaj chciał tylko, by jego Alga czerpała radość z tego dnia.

Wtem niespodziewanie jego Alga odwróciła się i czule objęła go w talii, wtulając twarz we wciąż chłodne włosy i wprawiając tym w dezorientację.

- Przepraszam za kłopot... - wyszeptał mu do ucha czule, cichutko. Zupełnie tak, jakby nie chciał, by ktokolwiek ich usłyszał. Te słowa były przeznaczone tylko dla jednej osoby.

- Oi, czego przepraszasz? – zaśmiał się cicho, jednak bardziej ze szczęścia, niż rozbawienia. – Do twarzy ci w tej koszuli, dobrze na tobie leży! – pochwalił i poklepał Zoro po łopatkach, czując przyjemne ciepło w okolicach torsu, który teraz do niego przylegał. – Zostań dzisiaj z nami i miło wspominaj ten dzień, Zoro!

- Sanji – zwróciła się do tego, którego z tej dwójki znała. – Nie chcę wam przerywać waszych pieszczot, ale jedzenie trzeba jeszcze podgrzać, a Luffy zaraz powyjada wszystkie słodycze z choinki! – bezradnie westchnęła, kciukiem wskazując za siebie, na stojące kilka metrów dalej drzewko świąteczne. Ewidentnie czuła się głupio, przerywając „zakochanym", ale na pieszczenie siebie w końcu będą mieli czas po kolacji!

Zelżył uścisk. Pozwolił, by blondyn wyślizgnął mu się z ramion i płynnym ruchem pomaszerował do kuchni, skinąwszy wcześniej głową do rudowłosej i puściwszy zalotne oczko w kierunku Zoro, który, przyjmując chłodną postawę, uznał, że wcale a wcale go nie widzi.

- Roronoa Zoro – przedstawił się i uprzejmie wyciągnął dłoń w kierunku Nami, oczekując klasycznego przywitania.

Tę postawę uznała za całkiem zabawną, bo przecież to nie była żadna oficjalna sytuacja. Lekkie zakłopotanie zielonowłosego także wywołało uśmiech na jej twarzy i wzmożyło chęć ośmielenia go względem i siebie, i wszystkich tu zebranych. Z jednej strony rozumiała go - obcy ludzie, obce miejsce; z drugiej jednak to była Wigilia! Gdzie kto widział, żeby w porządku było w ten czas czuć się zestresowanym i skrępowanym samą swoją obecnością?!

Mimo że był ponad dziesięć centymetrów od niej wyższy, wzięła objęła go ramieniem, ciesząc się przy tym niczym mała dziewczynka.
- Jestem Nami! - powiedziała wesoła i zaciągnęła Zoro w kąt. Zaczęła szeptem: - I mam sprawę... - rozejrzała się dokładnie. Kiedy Sanji faktycznie zniknął za półścianką, wyciągnęła z kieszeni niewielkie zawiniątko. Rękę wcisnęła Zoro do kieszeni spodni i zostawiła tam. - To będzie dobry ruch! Nie zmarnuj tego!
- Co-
- Pieniądze oddasz mi później~ - nie byłaby sobą, gdyby nie przerwała mu, zaznaczając to. - Salon jest w tę stronę - ręką, którą go wcześniej obejmowała, popchała teraz Zoro we wskazanym kierunku, a on posłusznie ruszył do przodu, oglądając się przy tym na dziewczynę i głowiąc nad jej przebiegłym uśmiechem, którego za żadne skarby świata nie mógł zinterpretować tak, by to pasowało.

Ledwie minął próg, a cała chmara ludu zalała go niczym dorodne tsunami. Wychylił się jeszcze i zobaczył, że Nami zatrzymała się w kuchni, najpewniej omówić coś z Sanji'm, prawdopodobnie kwestię jedzenia, więc jest teraz zdany sam na siebie. Padły na niego wszelakiej maści pytania: o ulubione danie, przyjaciół innych, niż blondyn, zainteresowania... były wśród nich takie, na które odpowiadał oraz te, na które, choć odpowiedzi chciał udzielić, zaraz przylatywały następne i gubił się w tempie natychmiastowym. Najwięcej chciał dowiedzieć się pewien brunet z blizną pod okiem, który, choć był w podobnym wieku, ewidentnie różnił się charakterem od blondyna czy zielonowłosego i nie trzeba było być wielkim znawcą w dziedzinie psychologii ani nikim wybitnie wykształconym, by to spostrzec.

Jakiś chłopak z czarnymi, kręconymi włosami i specyficznym, długim nosem najwyraźniej cały czas niezdarnie próbował zagarnąć dla siebie całą atencję i zaczął opowiadać niestworzone historie z życia, jednak raczej nie zyskał większego poszanowania. No, może prócz kilkuletniego chłopca. Młody wlepiał w niego swoje czarne oczka, patrząc się jak na cudowny obrazek i wydawało się, jakby w jego oczach w tym momencie świeciły dwa wielkie, złote światełka ekscytacji, prześwietlając swojego idola i skupiając na nim całą swoją uwagę.

U każdego z towarzystwa dało się dojrzeć jakiejś specyficznej cechy, wystarczyło chwilę się rozejrzeć, posłuchać ich. Jeszcze jedno indywiduum - kobieta, siedziała teraz na fotelu z miłym uśmiechem i spoglądała na nich, wyraźnie nie planując angażować się w harmider, jaki tworzyło zbiorowisko. Najbardziej zaskoczyło Zoro, kiedy niespodziewanie na niego spojrzała, za specyficznym uśmiechem kryjącym coś więcej, aniżeli zwykłą uprzejmość. Od razu pomyślał o tym, co mu rudowłosa wsadziła do kieszeni spodni; przyłożył do niej dłoń. Głośno przełknął ślinę, w kobietę patrząc jak w hipnozę. Czuł się, jakby ktoś w tym momencie odkrył jego największą, najbardziej wstydliwą tajemnicę i nie było z tego powrotu. Choć tak naprawdę nie miał pewności, że to właśnie o to chodzi... niemniej jednak stres go ogarnął.

Zamęt opadł dopiero po kilku minutach, kiedy to między innymi do salonu wkroczył blondyn ze srebrną tacą, a na niej podstawowe, wigilijne posiłki. Wszyscy dostali po opłatku i zaraz potem zajęło się zajmowanie miejsc przy nakrytym stole. Wieczór ten miał minąć już bez większych sensacji.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro