Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

"Gdzie spędzisz Wigilię?" ... ZoSan? 1/2



Każdy. Ja, Ty, on *wskazuje na jakiegoś przechodnia*, ona *pokazuje paluszkiem osobę, którą drugą zauważyła na ulicy*, wedle mojego przekonania każdy bez wyjątku skrywa w sobie rzeczy, jakieś kłębiące się w nim emocje, o których chciałby komuś powiedzieć, komuś cholernie ważnemu. Jednak z pewnych powodów nie jest jeszcze w stanie. „Jeszcze nie teraz", „przyjdzie pora". Ta „seria" oneshote'ów może stać mi się śmietnikiem na tego typu uczucia, ale... przecież od nikogo nie wymagam przeczytania tego, czyż nie tak? Znowu. Nie wiem co, nie wiem dlaczego, nie wiem po co, ale wylewam tutaj, pośród wielu innych zdań, kilka lub kilkanaście ważnych dla mnie rzeczy, którym chcę znaleźć ujście.

Ja wiem. Ostatnio, kiedy pisałam, w powiadaniu było lato, no nie? Albo nie? Podczas korekty czasami czytam to tyle razy, że już żywcem nie mam ochoty wracać do niego, by sprawdzić jedną głupotę, więc jeśli palnęłam gafę, zmieniając miesiące, to można przymknąć na to oko, prawda...?

Nie umiem w yaoi. W tym opowiadaniu nie dbam o fabułę. W sumie... to jest kompletne badziewie.

Zapraszam!


~*~



Od ostatniej kłótni minął raptem tydzień. Wręcz zaskakujące, że przez ten czas nie skoczyli sobie do gardeł raz kolejny. Być może tak by się stało, gdyby nie silne poczucie odpowiedzialności u Zoro za to, że ostatnie siedem dni Sanji musiał zmarnować na walkę z grypą i przeziębieniem. Blondyn teraz mógł tylko stanąć czasem przy kuchni lub zająć się drobnymi, domowymi robótkami. Ewentualnie przesypiać długie godziny, ale za tym nie przepadał, więc i za szukanie pracy po internecie się wziął. W końcu. Pieniądze, które uzbierał jako kelner nie były nieskończone, a i wielkimi krokami zbliżał się grudzień, więc warto było pomyśleć już o Świętach. Nawet jeśli nie wyprawia własnego przyjęcia, to odwiedziny u znajomych obligują do wręczenia skromnych podarunków.

Kwalifikacje miał niczego sobie, nie wątpił w to, więc po zajrzeniu raz i drugi do portfela oraz na konto bankowe, a także szybkiej kalkulacji, postanowił jeszcze poleniuchować i wziąć to na poważnie dopiero za miesiąc czy półtorej, w końcu następną pracę znajdzie jak na kiwnięcie palcem, żeby tylko jeszcze chciał!

Na drobnym planowaniu, opierdalaniu się i przegrzebywaniu internetu, regularnych spacerach po parkach i mieście minęły kucharzowi dwa tygodnie. Teraz był przykładowym okazem zdrowia, dlatego znowu naszła go ochota na coś poważniejszego, bardziej zobowiązującego. Zoro, choć nie wyglądał, by planował ponownie doprowadzać kucharza do stanu sprzed trzech tygodni, większość czasu spędzał w pracy albo zwyczajnym unikaniu. Wszystkiego i wszystkich, do granic możliwości. Jeśli chodzi o Sanji'ego... Bolał go dystans, jaki tworzyli między sobą... kłótnie dziwnym trafem odeszły w zapomnienie, ale chciał z tą pieprzoną algą spędzać więcej czasu, zawęzić jakoś tę relację... dlaczego się nie udawało? Nie ukrywał przed sobą, że pragnął wiedzieć czasami, co siedzi w tej zielonej głowie, a brak rozmów bynajmniej nie pomagał.

Gdzie spędzisz Wigilię? – pytanie, które obijało mu się teraz w głowie. Zoro, kiedy je zadał, zdawał się być raczej obojętny, jakby nie kryło się za nim nic większego – żadnej propozycji lub głębszego zainteresowania drugą osobą... chociaż Sanji w głębi serca miał nadzieję, że jednak nie było ono zadane jako typowy, adekwatny do zbliżającego się okresu, zabijacz czasu. Chciał się doszukiwać w tym podtekstów, czytać między wersami. To przykre, że obojętność Algogłowego zabijała wszelkie prawdopodobieństwa.

– Hm? A, Wigilię... – odwrócił wzrok w stronę Zoro i poszukał we własnej głowie odpowiedzi na to pytanie. – W sumie... nie myślałem o tym za wiele, jednak najpewniej wybiorę się do starych znajomych – uśmiechnął się na wspomnienie tych dni. – Luffy jest cholernie towarzyski, zawsze zapraszał nas wszystkich, razem bawiliśmy się po prostu przednio! – zrobiło mu się ciepło w sercu na pamięć o ostatnich Świętach, które spędził właśnie w ten sposób. Często kończył jako pięciogwiazdkowa pomoc kuchenna, jednak nie przeszkadzało mu to, bo potem liczne komplementy na temat wybornych potraw łechtały mu ego, no i nie był skazany na jakieś drugorzędne posiłki; jak ktoś miał się pochwalić swoim talentem, stojąc za kuchennym blatem, to właśnie on!

– A – urwał, co wręcz krzyczało, by spytać o powód tego krótkiego zainteresowania.

– Czemu pytasz, pieprzona algo? – nastawił się od razu na odpowiedź zawierającą odzywkę w stylu: „cholerna brewko", „nie powiem, kto tutaj jest pieprzony". Jakże wielkie było zaskoczenie Sanji'ego, kiedy wcale takowej nie usłyszał...

– Po prostu jestem ciekawy. Tylko tyle.

„Czyżby pieprzona alga miała depresję?" – mógł pytać sam siebie i tłumaczyć sobie wszystko porą roku, która była najbardziej przygnębiającą ze wszystkich. W końcu w jego mniemaniu Zoro nie był kimś, kto przejmowałby się czymś do tego stopnia, by zabijać własną psychikę jakimiś pesymistycznymi myślami, no i... Sanji był obok. Chyba. Przecież mógł czasem usiąść i posłuchać, gdyby drugiego coś gryzło, prawda?

– Zoro~ Co robisz? – wesoły doskoczył do siedzącego przy stole Marimo, szukając sobie zajęcia.

Jeśli ze sobą rozmawiali, to najczęściej było to tutaj – w kuchni. Czysta i schludna aż prosiła się, by przysiąść na jednym z drewnianych krzeseł, a dzięki zdolnościom kulinarnym blondyna uniesienie w żołądku niejednej osoby zdołało sięgnąć zenitu, czego świadomość tylko zachęcała go do częstszego eksperymentowania z różnymi potrawami. Dla znajomych nie było dziwnym, gdy się dowiadywali, że to właśnie w kuchni Sanji znowu spędził większość dnia, bo co jak co, ale przy nim nie było to marnowanie czasu ani składników.

– Jem. A co innego mogę robić?

– A co dziś robiłeś? – Wzruszył ramionami, nie planując jednak odpuścić po jednym zdaniu.

– Nic ciekawego, czyli to, co zawsze. Czemu pytasz? – spytał beznamiętnie, nie odwracając wzroku od niedużego ekranu swojego telefonu.

– Tak jakoś mnie to ciekawi.

– A. – Dopił resztę herbaty i zaskoczony spojrzał na swój posiłek, bo przecież tak długo już jadł, a połowa wciąż została nietknięta. Włączył pierwszą lepszą powieść na wattpad'zie, pochylił się nad talerzem i kontynuował jedzenie prawie już zimnego obiadu... praktycznie ignorując Sanji'ego, który westchnął ciężko i się przysiadł.

– Ej, co cię ugryzło?

– Kompletnie nic – wzruszywszy ramionami i uniósłszy wysoko brwi, głośno wypuścił powietrze. Wstał i z gorącego czajnika nalał sobie wrzącej wody do kubka. Nie wiedział, czy zrobił to, bo mu się chciało pić, dla zasady, czy po prostu nie chciał pokazać, co teraz czuje i usilnie starał się zachować dystans między nimi.

– Zoro! Powiedz co! Nie jestem ślepy! Ba, nawet ślepy by zauważył, że coś jest nie tak! – Nalegał i poszedł za nim. – Powiedz co...

Zaczerwienił się pod nosem, gdy za plecami poczuł czyjąś obecność. Nie lubił tego. Rumieniec zawsze mocno kontrastował z zielenią jego włosów i czasami mu to boleśnie uświadamiano, bo, jak wiadomo, nie każdy trzyma gębę na kłódkę, kiedy zauważy coś tak wielce komicznego, jak zła, umięśniona alga z morderczym wzrokiem i twarzą przekreśloną dojrzałym rumieńcem. Prawie wypuścił czajnik z rąk, ale jakoś odzyskał kontrolę nad własnymi dłońmi. Czuł się niepewnie, jednak dziwnie nie przeszkadzało mu to, w końcu to właśnie Sanji'ego miał za sobą. Był pełen sprzeczności. Nie wiedział, co odpowiedzieć, toteż w milczeniu zaczął szukać odpowiedniego pojemnika z herbatą.

– Zooorooo~ No powiedz, o co chodzi. Proszę?

– Napijesz się czegoś? – poza tematem spytał, wciąż stojąc plecami do blondyna i otworzył szafkę, gotów w każdej chwili wyciągnąć czysty kubek. Herbata była jedną z nielicznych rzeczy, które Zoro mógł robić w kuchni, nie dostając przy tym po łapach. Często korzystał z tego przywileju, by pokazywać, jaki to nie jest samodzielny.

– Nie, dzięki – westchnął zrezygnowany, oparł się o ścianę i spuścił wzrok.

– Ah... – zamknął szafkę i wrócił do własnego kubka. W głowie niefortunnie miał tylko to, że zabrakło mu pomysłów, jak dłużej zatrzymać Sanji'ego obok, oddalając temat grobowego samopoczucia.

Blondyn po dłuższej chwili podniósł wzrok na szermierza, który cały czas stał tyłem do niego. Zdecydował się siedzieć cicho, nie chcąc go zirytować. Nie myślał o niczym konkretnym, wzrokiem tylko ślepo błądził za ruchami drugiego, jakby to było co najmniej interesujące. Niezauważalnie też podziwiał tak uwielbiane, umięśnione ramiona i powstrzymywał się od ukradkowego zerkania na tyłek Zoro, skryty teraz za czarnymi dresami.

Kiedy zielonowłosy dopełnił swoją herbatę adekwatną dla siebie ilością cukru i był pewny, że rumieniec opuścił już jego policzki, w połowie drogi do stołu z kubkiem w ręku popatrzył na Sanji'ego.

– Masz tutaj jeszcze jakiś interes? – niefortunnie zabrzmiało to chłodniej, niż planował.

W odpowiedzi usłyszał westchnięcie, które wręcz emanowało rezygnacją.

– Nie. I jeśli ci przeszkadzam, to pójdę do siebie. – Jak powiedział, tak zrobił.

– Cholera, czekaj! – syknął pod nosem, jednak nie był pewny, czy wystarczająco głośno.

– Hm? – stanął, już blisko swojej sypialni i odwrócił się. – Co jest?

Tętno Zoro przyspieszyło. Usłyszał. Jednak. Zacisnął dłonie na uchwycie kubka tak mocno, że zbielały mu knykcie. W głowie mimowolnie zdążył już mu przelecieć scenariusz, w którym Sanji zniknął za drzwiami, w milczeniu, po prostu odszedł. Zoro natomiast został sam w pomieszczeniu, pragnąc tylko jebnąć wszystko w pizdu. Ale... tak się nie stało, prawda?

– Kurwa! Nie możesz po prostu zaczekać? – powiedział, a wręcz wykrzyczał, patrząc na kręgi tworzące się i znikające na powierzchni herbaty. Nie mógł zobaczyć, jak blondyn uśmiechnął się pod nosem, jednak był w stanie usłyszeć, kiedy odwrócił się i poszedł w kierunku jednego z siedzeń przy stole obok.

– Oczywiście, że mogę~

Niczym na klaśnięcie poczuł, że serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Tej odpowiedzi się nie spodziewał. Ewidentnie. Cholerna brewka! I to jeszcze powiedział to takim beztroskim tonem! Miał wrażenie, że lada chwila się zaczerwieni ponownie, jednak usilnie próbował pozostać przysłowiowym jebanym kwiatem lotosu.

– Więc? Co cię gnębi, Zoro? – wrócił do tematu, podbródek opierając o dłoń i patrząc z zainteresowaniem na chłopaka. Glonowłosy miał coś do powiedzenia, nie ulegało to wątpliwości.

– Nic. To, co zawsze – czyli coś. Mocniej odstawił kubek na stół, chociaż wiedział, że za kilka sekund podniesie go znowu. Nie miał co zrobić z rękami, więc jedną dłonią zaczął nerwowo wystukiwać rytm na blacie.

– Eh... No przecież widzę! Powiedz co się stało!

– Co? N–nie wiem, o czym mówisz. Przecież to normalne, że coś mnie gryzie...

– Ale ja chcę wiedzieć co!

Zoro stracił nagle całą niepewność i wykorzystał to, że Sanji siedział bardzo blisko niego. Spoważniał, popatrzył mu w tęczówki, spytał chłodno:

– Nie domyślasz się?

– No... może i się domyślam – ze swego rodzaju zakłopotaniem uciekł wzrokiem w przeciwną stronę. Wstyd, jaki poczuł w tej chwili, nie był tym, który odczuwa się w żenujących, zawstydzających sytuacjach. Był dużo gorszy.

Nie domyślał się.

W myślach zganił się za własną głupotą.



24 grudnia.

Mam chwilę wolnego...

Wszystko szło idealnie. Stojący w kącie, duży świerk już od rana błyszczał w złotych i czerwonych odcieniach, a wielka gwiazda ozdobiła jego czubek jakąś godzinę temu. Stół, przykryty śnieżnobiałym obrusem z rozłożoną na nim i odpowiednio ułożoną zastawą stołową, czekał teraz na konkretną godzinę, by przykryć się kompletem dań. Wygaszony ekran telewizora ślicznie odbijał blask lampek choinkowych, przebijający się też przez gałęzie drzewka świątecznego i starający się oświetlać ułożone koło pnia, różnokolorowe paczki i torby wszelakiej wielkości, opisane różnorakimi dedykacjami.

Kochał to. Święta. Ten czas był dla niego jednym z ważniejszych dni w roku. Pamiętał lata, kiedy nie mógł ich wyprawiać, bo wszelkie dogodniejsze jedzenie mijało się z kieszenią jego ojca, który go utrzymywał... i kochał ponad wszystko. Choć twarda rodzicielska ręka nieraz zostawiła nieprzyjemne uczucie za zmajstrowanie kolejnej głupoty, to naprawdę mu zależało na własnym synu. I starał się. Chwile słabości dawały to do zrozumienia – Sanji, choć nie opływał w luksusy, czuł się poniekąd szczęśliwy i dzisiaj każdego dnia karcił się za to, że wtedy nie zawsze potrafił to docenić i nieraz i niejedną obelgę posłał w jego kierunku. Teraz nie miał tego problemu. Mógł sobie pozwolić na dwanaście dań, na skromne prezenty, mile spędzony czas.

Siedząc w kuchni, opierając się o blat, wdychając zapach smażonej ryby i świeżo przygotowanych sałatek, z przymkniętymi oczami wsłuchiwał się w śmiechy i rozmowy dobiegające z salonu. Czuł się taki cholernie szczęśliwy i, mimo rąk pełnych roboty, odprężony, najchętniej pozostałby tutaj już na zawsze. Z uśmiechem przyjmował do siebie wiadomość, że na dworze blade słońce zaraz zniknie za horyzontem, a chmury zwiastują pierwszy w tym roku śnieg. Wytężył słuch.

Luffy, zarażając wszystkich swoich optymizmem, wypytywał o zabawne, czasem niezbyt inteligentne rzeczy i jak szalony śmiał się z nie do końca prawdziwych historii długonosego Usoppa. Nami wesoła wręcz skakała koło choinki, wieszając na niej suszone pomarańcze, natomiast Brook, niczym zahipnotyzowany, rozprowadzał dźwięk swoich skrzypiec po całym mieszkaniu. Sanji'emu zawsze robiło się przykro, gdy patrzył na bruneta, w końcu chłopak był piekielnie wysoki i niewyobrażalnie chudy, co było dla kucharza całkiem przykre. Ale cóż, liczyło się to, że w ogóle nie przeszkadzało to w dobrej zabawie i rozgrzewaniu atmosfery.

Jakby przez nadmiar wolnego czasu przeskoczyła mu pewna myśl przez głowę i wprawiła w zakłopotanie. Lubił patrzeć na ludzkie uśmiechy. Cieszył się, że zaraz poda całą kolację prawie wszystkim osobom, na którym mu tak bardzo zależy. Prawie... prawie... A co, jeśli... Kurwa! To były tylko domysły, jednak bardzo prawdopodobne. Wyciągnął telefon, odblokował. Nie zastanawiając się połączył z konkretnym numerem, od razu wsłuchał się w regularny dźwięk. Czuł, jak z każdą sekundą jego serce coraz bardziej pragnie się wyrwać.

– Zoro – powiedział do słuchawki, a gdy usłyszał czyjś oddech po drugiej stronie, spytał bez ogródek: – Gdzie jesteś w tej chwili?

– Teraz? W domu, a gdzie mam być?

Kucharz pod nosem zarzucił słowem z krwistej łaciny podwórkowej, przygryzając ustnik papierosa. Dlaczego, do jasnej cholery, nie mógł tego zauważyć wcześniej?! Zerknął na zegarek na nadgarstku i rozczytał godzinę. Wyklął samego siebie jeszcze raz, rozłączył się i zmobilizował, w pośpiechu telefon schowawszy do kieszeni i naprędce wpadł do salonu.

– Nami–swan~, mogłabyś coś dla mnie zrobić i zająć się kuchnią pod moją nieobecność? – spytał melodyjnym głosem. Nie chciał się posuwać do tego, by obarczać kobietę swoimi obowiązkami w taki wyjątkowy dzień, ale czas go naglił, bo już, kurwa, zbliżała się szesnasta!

– D–dobrze, ale co się dzieje...?

– Oi, minna! – zwrócił się do wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu. – Przepraszam, ale nie czekajcie na mnie! Wrócę później! – poinformował ich i, w biegu łapiąc kurtkę i klucze od samochodu, wyleciał przez drzwi, nim ktokolwiek zdążył wyrazić swoje zdanie na ten temat.

Od mieszkania dzieliło go jakieś sto kilometrów, nie był to zachwycający fakt, zwłaszcza, że nie planował zmarnować całego wieczora, grzejąc tapicerkę. Silnik zawarczał cicho i samochód ruszył bez dłuższego zastanowienia.

Łamiąc ograniczenia prędkości, dystans ten blondyn określił jako znośny do pokonania w... jakieś czterdzieści minut. Przez cały ten czas Sanji myślał o dwóch rzeczach – czy śliczna Nami-san sobie poradzi z zepchniętym na nią obowiązkiem oraz, oczywiście, o tej gównianej aldze, która w ostatnim czasie nie wydawała się być szczęśliwa, jeśli dobrze pamiętał, ani jeden cholerny raz.

Nawet nie zauważył, kiedy połowa drogi była za nim, co przyjął z ulgą. Tak. Był coraz bliżej niego. Ucieszył się w duchu, że osoby, które chwilowo opuścił, nie wydzwaniają do niego i nie domagają się wyjaśnień za tę sytuację. Zrozumieją. To byli tacy ludzie. Wiedzieli, co było priorytetem Sanji'ego. No i... w końcu był ten czas, by przedstawić im Zoro, o którym dotąd wiedzieli tylko z opowieści i nielicznych zdjęć.

Po ponad kwadransie skręcił w konkretną uliczkę i zatrzymał się przed jednym z budynków. Atmosfera wewnątrz auta bez wątpienia była bardziej przyjazna, aniżeli ta na zewnątrz. Kiedy wyszedł, owiał go nieprzyjemny mróz, jednak pomógł uspokoić szybsze bicie serca. Chciał go wziąć ze sobą. Już teraz. Spędzić z nim resztę wieczoru. Wtulić się w niego i zapomnieć o tym, jaki głupi był, zostawiając go samego i nie upewniając się, czy na pewno ma jakieś zajęcie na te dni. To... było dla Sanji'ego raczej oczywiste. Był pewien, że Zoro wyjedzie do znajomych, rodziny, ludzi z pracy... gdziekolwiek! Kto mógł przewidzieć, że tak się nie stanie?

Ta krótka chwila wystarczyła, by wychłodziło mu policzki, na które wstąpił delikatny rumieniec. Zwinnymi dłońmi wyjął z kieszeni klucze do mieszkania i przekręcił zamek w drzwiach, na które prawie się rzucił.

- Zoro?! – krzyknął, chcąc go znaleźć jak najszybciej. W międzyczasie, czekając na odzew, wpadł do jego pokoju i przegrzebał parę szafek.

- S-Sanji?! Co ty tu robisz? – nie krył zdziwienia. – Przecież miałeś być u znajomych!

- Nie ważne! Pogaś wszystko, ładuj się do samochodu, nie marudź! – rozkazał, jakby dom miał zaraz co najmniej spłonąć. – Potem ci wszystko powiem, po prostu tam idź! – mimo wszystko zależało mu na sprężeniu się, by nie stracić za wiele ze wspólnego wieczoru. Działając na najszybszych obrotach znalazł w końcu to, co potrzebował i przejrzał naprędce po pomieszczeniach, by się upewnić, że gaz wyłączony, telewizor podobnie, to samo tyczy się wszystkich świateł.

Był pewien, że Zoro już czeka na dworze, dlatego, tuląc do siebie potrzebne znaleziska, wyszedł również i zamknął drzwi wejściowe na dwa spusty.

- Wskakuj – powtórzył, a sam usiadł na miejsce kierowcy i rzucił do tyłu, co zabrał z domu. – Jedziemy.

- Gdzie jedziemy? – spytał, niezbyt zorientowany w sytuacji, jednak posłusznie siadł na miejsce koło kierowcy. – I dlaczego jesteś tu, a nie u znajomych?!

Sanji'emu przyspieszyło tętno, więc rozpiął kurtkę, która przy okazji krępowała jego ruchy. Zamknął drzwi ze swojej strony, a gdy zauważył, że zielonowłosy zrobił to samo, gwałtownie się do niego przysunął i zmiażdżył usta Zoro swoimi własnymi.

Tęsknił za tym. Tak cholernie za tym tęsknił! Za tymi bladymi, ciepłymi wargami, które kochał równie mocno, co ich właściciela. Nie napotkał oporu, ale przymknął oczy, więc nie mógł ujrzeć też zdziwienia, które malowało się na twarzy drugiego. Lekko napiął mięśnie w uśmiechu, kiedy poczuł, że jego kochanek również wkłada w ten pocałunek swoje starania i zaczyna się wpasowywać w ruchy warg. Ciepła dłoń na swoim policzku także nie mogła ujść jego uwadze. Ta jedna, krótka chwila, kiedy po takim czasie poczuli własne ciepło. Ból mu ścisnął żołądek, że nie była dłuższa. Wiedział, że nie powinien pozwalać sobie na więcej, nie powinien pchać się głębiej, więc przerwał po dosłownie kilku sekundach. Odsunął się na odległość z tajemniczym uśmiechem na twarzy i, pełen pewności siebie, odpalił samochód.

Gdyby mógł, zachowałby dla siebie i oprawił w ramkę widok Zoro, który chyba niezbyt połapał się w sytuacji i teraz patrzył z rozszerzonymi oczyma, jakby co najmniej ujrzał zjawę. Sanji mimowolnie skwitował to cichym parsknięciem.

Emocje opadły, wyjechali na główną drogę, a blondyn wyciągnął telefon i jedną ręką zaczął stukać w ekran. Zoro nie widział, do kogo SMS'ował, ale nie żeby o to pytał.

- Nie powinieneś patrzyć na drogę?

- Nie przejmuj się, cicho tu jak makiem zasiał – powiedział, po czym spokojnie westchnął, i mimo wszystko, zawiesił wzrok na tym, co miał przed szybą. – Musiałem im napisać co i jak.

- Komu?

- Dowiesz się.

Po kilku minutach jazdy milczenie zaczęło być niezręczne, więc Sanji zapytał o to, co gryzło go od dłuższej chwili i był idiotą, że nie spytał wcześniej.

- Zoro... jak właściwie spędzałeś dotąd Święta?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro