Czy to ZoSan czy coś innego
Co ty odpierdalasz, Simi.
~~
Osunął się na zimny chodnik – tylko tyle mógł zrobić, by chociaż minimalnie załagodzić ból pleców.
– Nie jest dobrze... – wymamrotał pod nosem, ponownie wzdychając ciężko i głowiąc się nad własną niedolą.
Nie pierwszy raz tak się działo...
Nie wiedział, dlaczego wciąż na to pozwalał. Dlaczego po prostu nie da sobie z tym spokoju?
„Nie umiem" – przyznał mimowolnie. Najzwyczajniej w świecie nie był w stanie. Wiedział, że jest zbyt miękki, by wykrzyknąć: „Koniec!" i odwrócić się plecami z pokerową miną. Za głęboko w to zabrnął.
Smutnym wzrokiem spojrzał w górę. Marzył o siedmiobarwnej tęczy, która nagle pojawia się nad miastem, nadając kolorów ponurym budynkom. W takie dni wszystko widział w odcieniach szarości, jakby jego tęczówce odebrano zdolność widzenia barw. Chciał czegoś, co by odwróciło bieg zdarzeń. Pozwoliło mu raz wtóry ujrzeć świat, sięgnąć kawałka nieba.
– Patrz, patrz, idioto! – pociągnął go za ramię w swoim kierunku. Z uśmiechem dziecka wskazał na dużą, tęczową plamę na środku ulicy. – Tutaj zginął jednorożec!
– To tylko kałuża benzyny, baka~ – uniósł nieznacznie kąciki ust i z czułością poczochrał blondyna po włosach.
– Właśnie zabiłeś marzenia wielu dzieci! – automatycznie nadymał policzki, jednak szybko na jego usta wrócił ten ciepły uśmiech i z uczuciem wtulił się w ramię szermierza, który dalej szedł przed siebie i chyba najwyraźniej przywykł do takich ciągłych bliskości, bo już nawet wlepiający wzrok przechodnie nie robili na nim wrażenia.
Może po prostu bawiły go spojrzenia z nutką zazdrości? „Młoda, kochająca się para" – może tak właśnie ludzie na nich patrzyli?
Wtedy cieszyli się swoim towarzystwem. Zawsze. Kiedy tylko mogli spędzali ze sobą każdą chwilę z uśmiechami na ustach, nie mniejszym w sercach. Ciepło rozlewało się po ich ciałach, kiedy tylko przesiadywali obok siebie lub wymieniali się spojrzeniami bądź wiadomościami.
Czuł to. Ten płomień w pozornie skamieniałym sercu. Odczuwał go ze zdwojoną siłą za każdym razem, gdy wtulał się wieczorem w tę nagą klatkę piersiową, wciąż pachnącą orzeźwiającym, morskim mydłem. Zaciągał się wtedy tym pięknym zapachem, a ciepło wypełniało mu płuca po same brzegi.
– Wiesz, Zoro? – wejrzał głęboko w ciemnozielone tęczówki. Palcami zaczął błądzić po nagim torsie mężczyzny, podziwiając wielką bliznę biegnącą od obojczyka, aż po samo biodro. – Lubię cię.
„Nie odpowiadał. Tylko się uśmiechał. Ale ciepło. Tak bardzo ciepło się wtedy uśmiechał, że odpowiedź była dla mnie bardo oczywista. Czy mogłem się mylić?"
– Zimno... – wysapał przez zaciśnięte zęby i zacisnął na sobie mocniej letnią kurtkę. Jedyne sensowniejsze okrycie, jakie w tej chwili miał. Reszta pozostała w mieszkaniu, gdzieś kilkadziesiąt metrów obok. Nie mógł tam wrócić.
– Jak ci nie pasuje, to idź stąd i nie wracaj! – wydarł się na tyle donośnie, że sąsiedzi być może znowu przyjdą zatroskani z zapytaniem, czy oby na pewno wszystko dobrze.
Ciężko było określić, czy wciąż jest wieczór, czy już noc. Niebo nie miało kolorów. Całe przysłonięte było burzowymi chmurami, które jak na złość nie były łaskawe na tyle, by spokojnie przelecieć w górze i nie pozostawić po sobie znaku.
Wyciągnął z kurtki paczkę papierosów i wyjął jednego z pozostałych trzech, w drugiej ręce trzymając już zapalniczkę. Nie zwlekając, odpalił. Teraz jedyne, co mógł dla siebie zrobić, to zaciągnąć się nikotyną i pozwolić myślom rozmyć się, jak dym papierosowy rozmywa się na wietrze.
Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął, co znalazł.
– Jeszcze to poproszę! – zawołał do kasjerki, kiedy już miała podliczyć kwotę zakupów. Kobieta roześmiała się delikatnie i niewielka kwota pojawiła się na paragonie. Prawie od razu męska ręka wylądowała w kieszeni blondyna i zostawiła tam skromny podarek. – Dla ciebie – wyszeptał mu do ucha z uczuciem.
Wielokrotnie mu powtarzał, by rzucił nałóg. Nie chciał wywalać pieniędzy na takie świństwo, w końcu nie opływali w luksusy. Wolał wyjechać gdzieś we dwójkę, spędzić dzień w przyjemny sposób... ale uzależnienie to nie jest taka prosta sprawa. Poza tym Zoro zdawał się przywyknąć do nikotynowego posmaku w ustach całowanego kucharza. Sanji bez papierosa to nie Sanji, palił od naprawdę dawna, a wyczucia smaku mu to nie psuło, było wręcz podstawą w pełni skupionych kubków smakowych. Nawykiem, już nawet nie nałogiem.
Ale tak oto w kieszeni jego kurtki znalazł się – lizak. Truskawkowy (Oi, Baka Sandżike, jeśli to czytasz, to wiedz, że kc mocno ♥). Jego czerwień śmiało mogłaby konkurować z tą, jaka ogarnęła twarz Sanji'ego, gdy Zoro pierwszy raz powiedział mu te dwa magiczne słowa:
„Kocham cię" – to właśnie one zdecydowały o wspólnym lokum. Długo musiał naciskać, by szermierz w końcu to powiedział. Ale zrobił to. To było naprawdę miłe zaskoczenie. Chwila warta wiecznego zapamiętania. Szkoda, że już prawie zapomniał, jak one brzmiały, wymawiane tym niskim, acz pociągającym i seksownym głosem.
Tak dawno ich nie słyszał.
Nie potrzebował tego?
Owszem. Rozumieli się bez słów. Z jednej strony czasami brakowało mu czułych słówek i komplementów, ale chwile, gdy obejmowały go te wspaniałe ramiona – wynagradzały wszystko i pozwalały zapomnieć o wszelkim smutku.
– Gotujesz naprawdę wspaniale – skradł się za nim i objął go w pasie, a miękkimi ustami zaczął całować każdy skrawek szczupłej szyi i ramion.
– Odklej się, baka! Zaraz przypalę! – Nieporadnie manewrował drewnianymi sztućcami po patelni, pichcąc jakieś przepysznie wyglądające danie łechcące kubki smakowe.
Ten pieprzony glon tylko mu przeszkadzał w takich chwilach, ale... nie mógł zaprzeczyć. To było naprawdę miłe. Właśnie wtedy miał wrażenie, że właśnie znalazł wymarzony związek. Taki, w którym czuł się kochany, pożądany w każdym aspekcie tego słowa. Czy ten naiwny sen pękł, niczym bańka mydlana? Tak po prostu?
Wstał i wyprężył kręgosłup. Plecy go bolały, kark domagał się masażu. Dlaczego właściwie odczuwał ból fizyczny? Przecież bez względu na wszystko, Zoro nie znęcał się nad nim. Był zimny, ale nie okrutny. To chyba stres pozostawiał się we znaki. Ale nie zmieniało to faktu, że odczuwał dyskomfort. Bycie ciągle spiętym wpływa okrutnie na cały organizm, niefortunnie ostatnio sam się o tym przekonuje. Będzie miał nauczkę na przyszłość.
– Odwal się, cuchniesz! – odepchnął go ręką z irytacją w głosie, szykując mu naprędce lodowatą kąpiel. – Cholera, ile mogłeś wypić?!
Służył pomocą temu kretynowi, kiedy tylko mógł. Pamiętał, jak często tamten wracał z pracy zalany w trzy dupy, ledwie trzymając się na nogach i nie będąc w stanie złożyć myśli w całość. Sanji, z jego dobrym serduszkiem, opiekował się wtedy nim jak umiał, cierpliwie znosząc znienawidzony odór mężczyzny na promilach. Zdarzało się nawet, że wcześniej koledzy z pracy Zoro dzwonili do blondyna, bo nie mieli po drodze, by odwieźć pijanego do domu. Wtedy właśnie pseudo–rycerz–na–białym–koniu wkraczał z odsieczą.
Gdy coś takiego się działo następny poranek zawsze zaczynał się donośną kłótnią i w efekcie bólem zzieleniałego łba, ale jakże dobroduszny Sanji wybaczał mu. Nie lubił chować w sobie urazy i nie wyobraża sobie, jak by to wyglądało, gdyby każdą malutką zawiść kumulował w sobie przez tyle lat.
Widzi czy już oślepł?
Ciężko określić.
Przygnębiające chmury wciąż przysłaniały nieboskłon, a on teraz siedział skulony pod dawnym miejscem swojej pracy. Zaskakująco szybko wszystko szło spać o tej porze roku. To miasto. Jeszcze dobrze noc się nie zaczęła, a sklepy i kawiarenki pozamykane. Urok pieprzonego lata.
Kawiarenki właśnie takie jak ta, pod którą teraz szukał schronienia przed znienawidzonymi kroplami deszczu. Ale tu już nic nie było. Kawiarnia została zamknięta kilka tygodni temu i od tamtego czasu nie miał zapału ni chęci szukać nowej pracy. W końcu... to właśnie tutaj poznał tego, przez którego w tej chwili cierpiał.
A może to jednak nie on zawinił?
– Coś podać?
– Sake albo coś podobnego na zwilżenie gardła.
– To nie jest żaden tani bar, proszę Pana.
– Więc... poproszę ciebie – złapał opuszkami palców za kant fraku, w który odziany był wysoki, szczupły kelnerzyna. Wszystko to odegrał w taki sposób, że zaśmiał się równocześnie z blondynem.. Poznali się akurat wtedy, gdy Zoro rozpierała pozytywna energia, a nawet przerażająca facjata może stać się mega urocza dzięki szczeremu uśmiechowi.
Od tamtego momentu zdarzało im się wyskoczyć gdzieś razem lub spotkać, tak to wszystko się zaczęło.
Teraz, jak na złość, już nie byli tacy młodzi, liceum ukończyli lata temu. Ale to wciąż nie uzasadniało jednego – wciąż nie miał pojęcia, co zaczęło zmywać uśmiech z tej twarzy. Ale mimo to chciał go mieć przy sobie. Kochać, przytulać, zasypiać przy nim. Bo uwielbiał jego serce i tę skrytą gdzieś w głębi dobroć.
Ponownie zadrżał, gdy wiatr zdawał się cieszyć losem przemoczonego psa kulącego się samotnie pod dachem. Tak siebie widział – jako brudnego, niechcianego kundla.
Nie miał przyjaciół, do których mógłby teraz zadzwonić. Roronoa był dla niego tym jedynym, którego potrzebował. Nikogo więcej nie chciał. Chciał go posiąść dla siebie i siebie również oddać całego. Starał się jak mógł, ze wszystkich sił.
– Oi, gówniany glonie! Wszystkiego najlepszego~! – wystawił mu przed nos dość duży, świeżo upieczony tort z eleganckimi żółto–zielonymi ozdobami.
– Powtórz coś powiedział! – podszedł z poważną miną i rozkazał z aktorskim gniewem w głosie.
– Powiedziałem, że wszystkiego najlepszego! Nie każ mi się powtarzać!
Właśnie wtedy Zoro nie dopowiedział ani słowa. Pocałował uwielbianego piekarza. Tak namiętnie, jak tylko umiał. Usta były dla niego o niebo lepszą przekąską, aniżeli jakieś zmyślne ciasta. Ale Sanji widział to, kiedy złote kolczyki zabrzęczały, a twarz zbliżała się niebezpiecznie. Widział ten uśmiech. Ten, który tak kochał całym sobą.
– Cholerny! Co mam zrobić, żeby...
Nie wiedział co dalej powiedzieć. Zgubił wszystkie słowa. Deszczówka wciąż skapywała z blond grzywki na podkulone pod pierś kolana, a ciało drżało z przemoczenia i wychłodzenia. Nie wiedział ile już tam siedział. Zdawałoby się, jakoby całe wieki...
Zamglonym wzrokiem spojrzał na chodnik przed sobą. Płynąca strumieniem deszczówka i tylko czarne buty, które stanęły przed zmęczonymi, błękitnymi oczyma. Podniósł głowę. To nie są omamy, to ten zidiociały glon stoi teraz nad nim z parasolem równie szarym, co wszystko inne.
Patrzył na niego tym czułym, kochającym wzrokiem. Uśmiechał się, jakby chciał dodać mu otuchy i przeprosić za te wszystkie cierpienia.
– Chodź, wracajmy – delikatnie wysunął dłoń w jego kierunku. – Wstań, przeziębisz się.
Niebo zaczęło się przejaśniać, a promienie wieczornego słońca podkreśliły kolor krótkich, sterczących włosów.
Chwycił dłoń i podniósł się, w międzyczasie zauważając miasto w kolorach czerwieni i fioletu, a nad nim ledwie dostrzegalną, acz prześliczną siedmiobarwną tęczę. Nie mógł się napatrzeć włosom, twarzy ukochanego szermierza, który teraz pragnął wybaczyć mu wszystko, co złego uczynił i wziąć go do siebie, a potem zmyć z niego wszystkie smutki.
„Piękna zieleń. Tak wiele kolorów. Znowu widzę."
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro