Rozdział 2
Sobota, 17 grudnia, 1988r.
Shanté
Czując, jak docierają do mnie jasne promienie słońca, przetarłam dłonią zaspaną twarz. Na wpół przytomna przewróciłam się na drugi bok, łudząc się, że będzie mi dane jeszcze te pare minut zbawienia i odpoczynku. Nie trzeba było długo czekać, a po całym pokoju rozniósł się głośny pisk budzika.
Jak co ranek przekłam to okropne dziadostwo, które chwilę później w złości wyłączyłam. Budzik to jeden z moich najgorszych wrogów. Zawsze daje o sobie przypomnieć w najmniej oczekiwanym momencie. Czy to namiętny pocałunek na statku z Partickiem Swayzem, czy latanie w chmurach i nie przejmowanie się codziennymi problemami. Jego dźwięk zawsze musi to wszystko przerwać i sprowadzić nas do szarej, nudnej rzeczywistości.
Nie myśląc dłużej, przeciągnęłam się po niezbyt dużym łóżku, rozprostowując każdą część ciała. Zwlokłam się z łóżka i obrałam kurs toalety. Wykonałam poranną rutynę. Przeczesałam niechlujnie szczotką moje nieokrzesane włosy. Pomimo, że miałam dzisiaj wolne, musiałam wstawać praktycznie o wschodzie słońca. Musiałam dbać o porządek w domu. By nie zabrakło jedzenia, a podatki były zapłacone. Nie lubiłam użalać się nad sobą, więc niewiele osób znało prawdę o mojej sytuacji. Od zawsze próbowałam grać silną. Do dziś w głowie dudnią mi słowa matki: "Nie ważne co się stanie, bądź silna. Nie pokazuj słabości, gdyż inni wykorzystają to przeciwko tobie".
Zajrzałam do salonu, który był też sypialnią mojego taty. Od razu uderzył mnie drażniący zapach trunku. Koło łóżka leżały puste, poprzewracane flaszki po wódce. Tak jak się domyślałam – spał. Chrapał przy tym jak stara lokomotywa parowa.
Jak można świadomie doprowadzić się do takiego stanu? Marnować sobie życie i niszczyć zdrowie. Czasami mam wrażenie, że alkohol jest gorszą używką od papierosów czy marihuany.
Nie zaprzątając sobie dłużej głowy. Zarzuciłam na swoje ciało fioletową bluzę, ubrałam pierwsze lepsze buty, które wpadły mi w ręce. Przed wyjściem jeszcze raz spojrzałam, czy aby wszystko mam, po czym ruszyłam w drogę do sklepu.
Cały czas zastanawiałam się jakby wyglądało moje życie, gdyby mama żyła. Czy skończyłabym college? Czy poznałabym pierwszą prawdziwą miłość? Czy nasza rodzina byłaby szczęśliwa jak za dawnych lat? Zdecydowanie za dużo myślę.
Gdy weszłam na przejście dla pieszych, nawet przez chwilę nie pomyślałam, by spojrzeć na ruch na drodze. Po prostu szlam z głową w chmurach, niczym małe dziecko wyobrażające sobie krainę Piotrusia Pana.
W pewnej chwili usłyszałam głośny odgłos klaksonu, pisk hamujących opon. To była sekunda. Mój prawy bok przeszył spory ból. Usiadłam na środku ulicy, nabierając trochę sił. Rozmasowywałam obolałe miejsce. Cały czas przeklinając kierowcę samochodu. "Pieprzony idiota" – warknęłam pod nosem.
Nie musiałam długo czekać, aż po chwili głośnej dyskusji, prowadzącej wewnątrz pojazdu... drogiego pojazdu wyszedł kierowca. Był to średniego wzrostu mężczyzna, na oko po pięćdziesiątce. Można było dostrzec w nim mieszaną urodę. Moją uwagę przykuł jego strój, a konkretniej formalny, czysty garnitur. Obdarzyłam go wściekłym spojrzeniem, mierząc od stóp do czubka głowy.
– Panienko, jak najbardziej przepraszam. Zagapiłem się, nie widząc pani na pasach – zaczął się tłumaczyć.
– To gdzie się pan tak gapił? Podczas jazdy patrzy się na ulice, a nie podziwia widoki – rzuciłam groźnie.
– Naprawdę panią przepraszam. Czy mogę się jakoś zrekompensować?
– Ta, zrób mi wycieczkę po LA – mruknęłam pod nosem, co pierwsze przyszło mi na język.
– Wydaję mi się, że nie będzie pani tego żałować, gdy dowie się, że...
– To był żart, po prostu pomóż mi wstać człowieku.
Mężczyzna podszedł do mnie niepewnie, po czym zwinnym ruchem wykonał moją prośbę.
– Dzięk...
Nie było dane mi dokończyć, gdyż przerwał mi czyjś pisk. Odwróciłam się do źródła hałasu i wtedy... zamarłam. Grupa kilkudziesięciu nastolatek niczym szarżujące galopem konie, biegła wprost na samochód, w tym na mnie i kierowcę. To koniec. Po mnie. Umrę zadeptana przez tłum rozhisteryzowanych dziewczyn. Zaczęłam żegnać się z własnym życiem. Pomimo to, że moja wiara dosyć mocno odchodzi od ideałów chrześcijanki, zaczęłam błagać Boga o litość.
Byłam kompletnie zdezorientowana. "Co się tu dzieje?" – powtarzałam sobie w myślach. Dlaczego one chcą dostać się do tego samochodu. Wtedy kompletnie nie wiedziałam kto jest jego właścicielem.
Stałam jak słup soli, patrząc się jak sroka w gnat w zbliżający się tłum.
– Cholera. Teraz już nie masz wyboru.
– Ale...
– Wsiadaj. Szybko!
– Co?! Czemu?!
– Przekonasz się – można było dostrzec lekki uśmieszek pod nosem.
– Może mi ktoś do cholery wytłumaczyć, co tu się dzieje?! – podniosłam głoś wyraźnie zirytowana sytuacją.
Nim się obejrzałam, starszy mężczyzna krótko mówiąc wepchnął mnie do środka samochodu. Przejechałam wzrokiem po wnętrzu i wtedy... Zamarłam. Moja szczęka powędrowała do samej ziemi, a oczy prawie wyszły z orbit. Michael Jackson był w tym samym pojeździe co ja. Ba! Siedział tuż koło mnie. Wtedy pomyślałam, że to jakiś chory sen, a ja zaraz wrócę do monotonnej rzeczywistości. A jednak. Nie mam pojęcia ile czasu siedziałam wgapiając się jak głupia w tą jedną osobę. Najwyraźniej wystarczająco długo, aby stało się to uciążliwe.
– Cześć – odezwał się tym swoim delikatnym głosikiem.
– He... Hej – odpowiedziałam jąkając się.
– Jak masz na imię?
– Shanté.
– Bardzo ładne imię... Shanté – powtórzył je z francuskim akcentem, co brzmiało równie uroczo jak i zabawnie. Nie mogłam powstrzymać się od cichego śmiechu pod nosem. – Pochodzisz z Francji?
– Moja mama była Francuzką, więc chciała dać mi imię, które nie da mi zapomnieć o swoich korzeniach – w odpowiedzi skinął głową. – Przepraszam, że się jąkam, ale to niecodzienny widok widzieć Michaela Jacksona jakiś metr ode mnie.
– Nic się nie stało. Wyobrażam sobie co możesz teraz czuć – oznajmił ze zniewalającym uśmiechem na twarzy.
Jak na faceta wydawał się nieco nieśmiały. Cały czas siedział w jednym miejscu, na skórzanym fotelu. Wzrok miał wbity w buty, jednak co jakiś czas przenosił go na mnie, świdrując moją osobę. Pomimo tego, że sama na każdym kroku powtarzałam, że Michael Jackson jest tylko człowiekiem i jest taki sam jak my, to spotkanie się twarzą w twarz z taką osobistością jest niezgodne z wszystkim co wcześniej powiedziałam.
Z czasem atmosfera się rozluźniła. Zaczelam go traktować, tak jak powinno się traktować drugiego człowieka – normalnie. Na język nasuwały się najróżniejsze tematy. Od kuchni francuskiej, przez ratowanie świata, aż do fundacji o delfinach. Kierowca wyjaśnił mi całą sytuację odnośnie "porwania". W pewnym sensie uratował mnie przed zadeptaniem przez tłum rozhisteryzowanych fanów. Kto by pomyślał, że samo pomachanie ręką Michaela przez ciemną szybę samochodu wystarczy do stworzenia takiej szarży.
W pewnej chwili przegroda dzieląca mnie i Michaela z Billem, bo tak nazywał się zarówno szofer jak i ochroniarz gwiazdy, odsunęła się i od razu doszedł do mnie głos kierowcy.
– Gdzie mieszkasz? Odwieziemy cię do domu.
Tak jak Bill powiedział na początku, tak zrobił. Po godzinnej "wycieczce" przez LA, obraliśmy kurs mojego mieszkania.
– Dziękuję za miło spędzony czas – rzuciłam w stronę Mike'a, gdy zatrzymaliśmy się pod starą kamienicą.
– To ja powinienem dziękować. Równie dobrze mogłabyś zgłosić nas na policję za... Za to potrącenie – przejechał lekko speszony dłonią po karku.
– Nic wielkiego się nie stało, to po co robić problemy i sobie, i takiej gwieździe jak Michaelowi Jacksonowi – wyjaśniłam żartobliwie, puszczając oczko w stronę bruneta. W odpowiedzi znów ukazał swój nieskazitelny uśmiech.
Wpatrywałam się w niego przez jeszcze pare sekund, chcąc jak najdłużej zapamiętać ten widok. Czasami wydaje nam się, że jakaś rzecz jest poza naszym zasięgiem. Że jest nieosiągalna i na zawsze pozostanie tylko w naszej głowie. A tak naprawdę może się przydarzyć o każdej porze, w najmniej oczekiwanym momencie lub jest na wyciągnięcie naszej ręki. Niestety jesteśmy zbyt ślepi by go zauważyć.
– To... Do widzenia Michaelu. Dziękuję Bill za podwózkę.
– Drobiazg – mruknął szofer.
Gdy już miałam dłoń na kłamcę, poczułam ucisk na nadgarstku. Jego sprawcą był sam Michael. Odwróciłam się w jego stronę, a ten tylko spojrzał mi przyjaźnie w oczy.
– Poczekaj – powiedział spokojnym, przyjemnym dla ucha głosem i rozluźnił uścisk. – Em... Tak dobrze się nam rozmawiało. Dałabyś mi swój numer?
W pierwszym momencie zatkało mnie niczym popsutą rurę w zlewie. Myślałam, że śnię. Czułam się inaczej... Niczym księżniczka w bajkach z dzieciństwa. Musiałam wyglądać komicznie, bo mój brak reakcji, przerwał śmiech Michaela.
– Ja... Jasne – wydukałam i podałam kolejność cyfr.
– Odezwę się na pewno – oznajmił, po czym po raz kolejny pożegnaliśmy się i ruszyłam do wejścia znajdującego się w kamienicy.
I tak wyglądało moje pierwsze spotkanie z Michaelem. Na pewno wiele osób wyobraziłoby sobie to inaczej, jednak taka sytuacja naprawdę miała miejsce. Przez zwykłe potrącenie, poznałam nie tylko legendę i Króla Popu, ale również bardzo wartościowego człowieka.
Od razu, gdy dotarłam do domu, przywitał mnie znany, drażniący zapach alkoholu. Szczerze? Nie mam pojęcia skąd wziął wódkę, jeżeli praktycznie nie wychodzi ze swojej nory, a ja dbam o cały dom.
– A gdzie zakupy? Tyle cię nie było, a nic nie kupiłaś?
– Wypadło mi coś bardzo ważnego – wolałam nie opowiadać całego zdarzenia, bo i tak by w nie nie uwierzył.
– Ta jasne, pewnie z tym swoim blondaskiem kochasiem się spotkałaś.
– Okej. Po pierwsze ten "Blondasek" jak go nazwałeś ma imię. Po drugie Aaron NIE JEST moim partnerem. Po prostu się przyjaźnimy. Po trzecie to pojutrze idę do tego "kochasia" na nowy rok. A po czwarte, to od kiedy ciebie tak interesuje moje życie? Myślałam, że jedynymi rzeczami, które skupiają twoją uwagę jest wódka i piwo.
– Oj już dobrze Nippy – mój ojciec nadał takie przezwisko. – Nie wkurzaj się, bo ci zmarszczki wyjdą... Ale idź do sklepu, bo lodówka jest pusta – wtedy coś we mnie pękło.
— Dlaczego do cholery jasnej nie możemy mieć normalnego domu?! Być normalną rodziną?! Przecież zachowujesz się jak patologia! Czy naprawdę jesteś tak ślepy, że nie potrafisz tego zauważyć?! – dałam upust emocją.
Mężczyzna jakby nie słyszał, co przed chwilą wykrzyczałam, skierował wzrok na drzwi wyjściowe, jasno dając mi znać co powinnam teraz zrobić. Pomimo iż wszystko się we mnie buzowało i czułam się jak aktywny wulkan, postanowiłam i tym razem mu ustąpić.
Zabrałam parę drobniaków z kuchennego blatu, następnie niczym piorun, wyleciałam z mieszkania mocno trzaskając drzwiami.
* * * * *
Heloł! Wiem, że was zawiodłam, ale byłam na wakacjach i nie miałam dostępu do wattpada😕
Jak widzicie akcja się zaczyna rozkręcać😏
Piszcie koniecznie co sądzicie o notce!❤️
Gwiazdki i komentarze motywują❤️
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro