Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 24

Warszawa, 24 marca 2019

Jako mała dziewczynka wierzyłam w szczęśliwe zakończenia. Wierzyła, że kiedyś spełnię swoje marzenia, że będę uśmiechać każdego dnia. Przyszłość malowała się w różowych barwach. Mama zawsze powtarzała, że mogę wiele osiągnąć, wiele zdziałać. Że mogę pomagać ludziom, zmieniać świat. Ale zawsze zaznaczała, że przede wszystkim mam odnaleźć szczęście w życiu.

Dla małej Polly to było proste.

Potem mama zmarła. Szczęście runęło jak domek z kart. W jednej chwili straciłam wszystko. Marzenia przestały mieć znaczenie, przyszłość zasnuta była mgłą. Żyłam z dnia na dzień, od nocy do nocy, nie zwracając uwagi na to, co się dzieje wokół. Gdy z pomocą rodziny udało mi się zwalczyć chęć zaśnięcia na zawsze, próbowałam wszystkiego, by pozbyć się uczucia beznadziejności. Po to poszłam na studia. Po to czasami wyciągałam skrzypce. Po to nadal spotykałam się przyjaciółmi.

I po to ciągnęłam związek z Theodorem. Byle tylko odnaleźć utracone szczęście.

Po jakimś czasie pogodziłam się z tym, że na zawsze utraciłam prawdziwą radość, że już do śmierci będę się uśmiechać na zawołanie, sztucznie śmiać i udawać, że wszystko jest w porządku.

A wystarczyło tylko przenieść się w przeszłość.

Przez dwa tygodnie po pamiętnej niedzieli moje życie przypominało bajkę. Amelia naprawdę wyjechała z Warszawy. Już następnego dnia po złożeniu rezygnacji dom stał pusty, a Onico szukało nowego człowieka od PRu. Rodzice ostatecznie wrócili na właściwą drogę. Tata wytłumaczył mamie, o co chodziło z groźbami. Podobno pisał je człowiek, którego kilkanaście lat wcześniej dość dotkliwie pobił. Żeby nie było, zasłużył sobie. Teraz facet próbował się mścić i chodź jeszcze go nie złapano, to tata nie wierzy, by stanowił poważne zagrożenie. Więcej mama nie mogła powiedzieć. Obiecała to tacie, a ja nie naciskałam. Nie znałam tej historii z przyszłości, więc tak powinno pozostać.

Tak, jak obiecała, starała się robić wszystko bym była obecna w ich życiu. Nadal opiekowałam się bliźniakami, wpadałam na kolacje i obiady. Mamie udało się też namówić mnie na powrót do flamenco. Skoro miałam zostać w Warszawie na stałe to zapisałam się na te same zajęcia co ona. Wszystko było jak dawniej.

A Mateusz? Mateusz był w tym wszystkim najlepszy. Każdy dzień z nim był niczym gwiazdka. Przychodził po mnie po pracy i wieczornym treningu. Tak jak wcześniej oglądaliśmy wspólnie seriale, jedliśmy chińszczyznę i przekomarzaliśmy się o głupoty. Któregoś popołudnia wymógł na mnie przyspieszony kurs gotowanie. Skończyło się na tym wykipiał makaron i spaliliśmy wodę. Cóż, po prostu byliśmy zbyt zajęci godzeniem się.

Było idealnie. Każda kolejna godzina z Mateuszem, z mamą, utwierdzała mnie w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję. Teraz przeszłość była moją przyszłością.

— Modlisz się do tej sałatki?

Z zamyślenia wyrwał mnie roześmiany głos Mateusza. Odwróciłam się na pięcie, zmierzyłam go kpiącym spojrzeniem, a gdy dostrzegłam kolorowego kwiatka na policzku parsknęłam śmiechem.

— Kto ci to zrobił?

— Żebym to jeszcze wiedział! — prychnął. — Tej dzieciarni jest taka masa, że aż kręci mi się w głowie.

— Jesteś pewien, że to od dzieciaków? Chłopaki nie dodali przypadkiem czegoś do soku?

— No wiesz co?! O takie machlojki nas oskarżać?! — Tupnął nogą niczym mała dziewczynka. — Wierz, mi dawno nie byłem tak trzeźwy. Jak już, to upiłem się miłością. — Pochylił się i pocałował mnie czule.

Westchnęłam cicho, czując jego palce na szyi. Pozwoliłam, by objął mnie w pasie, a sama odwróciłam się w stronę imprezy.

Koniec marca był wyjątkowo ciepły. Jedna z dzielnic poprosiła więc Onico o pomoc w zorganizowaniu sportowego pikniku dla miejscowych dzieciaków. Była siatkówka, tor przeszkód, malowanie twarzy i dmuchany zamek. Pojawili się prawie wszyscy zawodnicy i sztab z rodzinami. Było mnóstwo zabawy, jedzenia, śmiechu i wygłupów. Nawet malutkie bliźniaki dobrze się bawiły. Organizatorzy zadbali o kocyki i strefę dla zupełnych maluchów. Integracja przebiegała doskonale, przynajmniej do momentu, gdy Walter nie próbował zjeść stopy innego chłopca.

— Zawsze ciekawiło mnie, skąd te dzieciaki mają tyle energii — mruknął Mati, patrząc na grupę, która grała w zbijaka podkradzionymi piłkami do siatki. — Jakby nigdy się nie męczyły.

— Wysysają ją z innych ludzi. Głównie rodziców. — Uśmiechnęłam się przebiegle. — A tak na serio, to po prostu piękno dzieciństwa. Jeszcze będą miały czas, by się zmęczyć.

Kiwnął nieznacznie głową, nawet na moment nie spuszczając wzorku z dzieciarni. Chciałam zapytać, o czym myśli, ale odpuściłam, gdy mocniej mnie przytulił.

— Wiesz, naprawdę cieszę się, że tu jesteś — wyszeptał. — Że w ogóle nadal tu jesteś.

— Co masz na myśli? — zmarszczyłam podejrzliwie brwi.

Zagryzł wargę, na moment z jego twarzy zniknął uśmiech.

— Przecież wiesz. Sama mówiłaś, że któregoś dnia po prostu znikniesz.

Z cichym świstem wypuściłam powietrze.

— Ale zmieniłam zdanie. Nadal nie mogę ci wszystkiego powiedzieć, ale obiecuję, że nigdzie się nie wybieram. — Wspięłam się na palce i pocałowałam go szybko.

— Na to właśnie liczę. Bo mam jeszcze jakieś milion sto tysięcy planów, a ty jesteś częścią prawie każdego. — Zaśmiał się, odgarniając z mojego czoła zabłąkany kosmyk włosów.

— W takim razie na pewno nie zamierzam znikać.

Nawet przez moment nie skłamałam. Z każdym kolejny dniem tylko utwierdzałam się w przekonaniu, że podjęłam słuszną decyzję.

Trzymając się za ręce ruszyliśmy w stronę stanowisko, gdzie siatkarze prowadzili zabawy z piłką dla najmłodszych dzieci. Uśmiechnęłam się szeroko widząc tatę, który pokazywał jakiemuś kilkulatkowi jak poprawnie odbić piłkę. Tłumaczył spokojnie, cierpliwie, a dzieciaki aż się garnęły do nauki. Kątem oka zauważyłam Timotiego, który pomagał, zbierając lądujące w krzakach piłkę.

— Niesamowity jest, prawda? — obok nas jakby z nikąd pojawiła się mama. Na rękach trzymała wiercącego się niemiłosiernie Waltera. — Cały czas uważam, że o wiele lepiej radzi sobie z młodzieżą niż z dorosłymi zawodnikami.

— Jestem na to żywym przykładem! — roześmiał się Mateusz. — I jestem wstanie wymienić przynajmniej kilka innych.

— Wiemy, Mati, wiemy. — Posłałam mu pobłażliwe spojrzenie.

— Cóż, miło mi to słyszeć — powiedziała chłopakowi mama, ale cały czas patrzyła na mnie. — Stephane ma swoje wady, ale też wiele zalet. A po tym wszystkim co przeszedł w ostatnich sezonach, dobrze jest wiedzieć, że są zawodnicy, którzy go doceniają. — Uśmiechnęła się smutno, poprawiając Waltera, który usilnie próbował przechylić się przez jej ramię. — Ale z drugiej strony czasami myślę, że po prostu wykorzystuje każdą okazję, by znów stać się dzieckiem — dodała już weselej.

— Po prostu nabywam doświadczenie! — Tata chyba zauważył, że o nim mówimy, bo na moment przerwał ćwiczenia. — Wiecie, mamy z takim moim przyjacielem ambitne planu — zwrócił się do mnie i Mateusza. — Jak już odchowamy nasze potomstwo, zapewnimy bezpieczny byt, puścimy w świat i upewnimy się, że go nie zniszczą, to wrócimy na Majorkę i założymy własną szkółkę. Odbudowa hiszpańskiej siatkówki od zera, co wy na to?

— Brzmi super! — Mati nie ukrywał podekscytowania.

Ja tylko kiwnęłam głową. Wiedziałam o jakim przyjacielu mowa i wiedziałam, że z tych planów nic nie będzie. To była ta negatywna strona zostania w przeszłości. Nadal zastanawiałam się, co z nią zrobić. Reagować? Zapobiegać? Ostrzegać?

Przede wszystkim nie do końca rozumiałam jak działa moja obecność. Bałam się, że przez przypadek doprowadzę do paradoksu czasowego. Szczególnie intensywnie o ewentualnych zmianach zaczęłam myśleć kilka dni wcześniej. Dokładnie wtedy, gdy z samego rana do moich drzwi zapukała lekko zakłopotana mama. Była zaczerwieniona, rozczochrane włosy związała gumką recepturką, a ubrania wskazywały, że zbierała się w pośpiechu. Na pytanie, czy coś się stało, tylko jeszcze bardziej się zarumieniła. Dopiero po chwili wydukała, że przyszła zapytać o pewną ważną sprawę:

Czy na pewno, ale to na pewno nie mam młodszego rodzeństwa?

Pytała o to chyba z dziesięć razy. Za każdym razem odpowiadałam, że nie, że na pewno jestem najmłodsza, ale po tej rozmowie zaczęłam zastanawiać, jak wpływam na przyszłość. Bo z jednej strony takie pytania świadczyły, że między rodzicami dzieje się naprawdę dobrze ( co bardzo mnie cieszyło i krępowało jednocześnie). Ale hej, chciałabym jednak wiedzieć o hipotetycznej młodszej siostrze.

— Dobra, wracam do dzieciaków. — Tata szybko sprowadził mnie na ziemię. — Pretty jest z Joyce i Andrzejem, a ty spróbuj uspokoić tego rozrabiakę. — Pocałował czule mamę, poczochrał czuprynę Waltera, a potem pobiegł bawić się dalej.

Mama odprowadziła go wzrokiem pełnym rozbawienia i miłości. Ponownie przypomniałam sobie rozmowę sprzed kilku dni i sposób, w jaki rodzice na siebie patrzyli. Spędziłam z nimi wystarczająco dużo czasu, by wiedzieć, że jest nawet lepiej niż w czasach, które pamiętałam. Jakby po oczyszczeniu atmosfery, znów zachowywali się jakby mieli po dwadzieścia lat.

Cóż, chyba naprawdę muszę zacząć przyglądać się wydarzeniom.

— Mamo, mogę jeszcze jedną watę cukrową?! — obok nas jak spod ziemi wyrosła Manoline. Szczerzyła się głupkowato, a na policzkach miała ślady wyschniętego cukru.

— Nie przesadzasz trochę? To będzie trzecia. — Mama zmarszczyła czoło i jednocześnie znów poprawiła Waltera. Młody wykrzywił usta w podkówkę i zaczął się wiercić jeszcze bardziej.

— No mamo, no! Raz do roku chyba mi wolno?! Proszę, proszę, proszę! — przybrała taką samą minę jak młodszy brat. Z trudem stłumiłam parsknięcie śmiechem.

— Niech będzie — poddała się w końcu mama. — Ale najpierw pomożesz mi wyjąć wózek z samochodu, okej? Bo Terry zdecydowanie potrzebuje drzemki.

I dokładnie ten moment Walt wybrał, by wybuchnąć głośnym płaczem. Wpadł wręcz niemożliwą histerię. Płakał, rzucał się i czerwienił niczym pomidor. Mama momentalnie zaczęła go kołysać i szeptać uspokajająco, choć niewiele to pomagało.

— Może ja i Many pójdziemy po wózek, będzie szybciej — zaproponowałam.

Mama bez wachania wydłubała z kieszeni kluczyki. Mateusz dołączył do nas i Manoline w drodze na parking. Many biegła przodem, my szliśmy trochę z tyłu. Parking był tuż obok parku. Dość spory, tego dnia wypełniony po brzegi. Głównie dużymi, rodzinnymi samochodami.

Wszystko było w porządku.

— Masz rękę do dzieci — mruknął nagle Mateusz. — Mam wrażenie, że wszystkie cię uwielbiają.

— Tak uważasz? Możliwe — wzruszyłam ramionami. — Dzieci są chyba dla mnie czymś totalnie naturalnym.

— Chciałabyś mieć kiedyś własne?

Zamarłam. Przez długich kilka sekund nie miałam pojęcia, co odpowiedzieć.

Gdy w końcu się znów włączyłam myślenie, świat zwariował.

Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Kątem oka zauważyłam samochód. Jechał przeraźliwie szybko. Leciał przez parking.

Manoline właśnie wychodziła spomiędzy zaparkowanych aut. Odwracała głowę. Ktoś coś do niej mówił. Chyba Timi. Wołał, by przyniosła mu czapkę.

Samochód jechał coraz szybciej. Pewnie, przed siebie.

Prosto na Manoline.

To nie był nieprzytomny kierowca. On celował w Many.

Mała nie miała.

— Manoline!

Zadziałał instynkt. Rzuciłam się do przodu. Jak opętana biegłam przed siebie. Zostały trzy metr, dwa, jeden...

Zdążyłam w ostatnim momencie. Odepchnęłam Manoline sekundę przed tym, jak uderzyłaby o maskę.

Ostatnie co widziałam, była Many, koziołkująca po chodniku.

Potem poczułam uderzenie. Ból rozerwał każdą kość w moim ciele. Świat zawirował milionem kolorów. Wylądowałam na ziemi. Twardy asfalt wydawał się rozgrzany do czerwoności. Dyszałam, nie mogąc złapać oddechy. Próbowała spojrzeć w bok, ale ból rozerwał mi czaszkę.

— Penny! Penny!

Jak przez mgłę dostrzegłam Mateusza. Chyba klęczał obok. Szeptał coś przez łzy, próbował mnie podnieść. Jęknęłam z bólu. Odpuścił.

— Penny, moja Penny, coś ty zrobiła, będzie dobrze, będzie dobrze...

Głaskał mnie po włosach, ręce miał czerwone od mojej krwi. Całował mnie po czole, szlochał, ściskając moją dłoń. Czułam jego dotyk na swojej skórze, czułe usta.

Ludzie krzyczeli, wokół panował chaos. Nie miałam pojęcia, co się dzieje. Był tylko ból i Mateusz. Mateusz, mój Mateusz...

— Polly! Co się stało?!

Mama? Mamo, to ty? To naprawdę ty?

— Polly, skarbie, oddychaj, patrz na mnie, kochanie, patrz na mnie.

Patrzę, mamo, cały czas patrzę. Jak mogłabym przestać?

— Będzie dobrze, maleństwo, będzie dobrze...

Przecież jest dobrze, mamusiu. Jesteś tu, tylko to się liczy, prawda? Mamo, tak bardzo tęskniłam.

— Kocham cię, Penny, zostań ze mną.

Mateusz też jest. Czy mogłoby być lepiej? Ty i Mateusz. Wszystko czego potrzebuję, wszystko czego pragnę.

Ledwo widziałam ich twarze. Mateusz trzymał moją głowę na kolanach, mama głaskała mnie po policzku. Byli tutaj, oboje.

— Mamo...

— Tak, jestem tutaj, cały czas jestem, zawsze będę przy tobie.

— Ja też, Penny, ja też.

Spojrzałam na nich jeszcze raz. Mama i Mateusz. Najważniejsze osoby w tym momencie. Byli dla mnie wszyscy. Przy nich ból nie miał znaczenia.

— Kocham was — wychrypiałam ostatkiem sił. — Kocham was.

A potem zapadła ciemność.

Paryż, 24 marca 2039

Nigdy nie wyobrażałem sobie końca świata. Nie czułem takiej potrzeby. Rodzice byli nie wierzący, ominęły mnie sądy ostateczne, bramy piekieł, czy wieczne zbawienie. Wielu ludzi uważało, że powinienem mieć jakąś wizję końca. Ale ja po prostu nie przeczuwałem, że nadejdzie.

Zorientowałem się dopiero, gdy koniec zapukał do moich drzwi.

Nad Paryżem zebrały się chmury. Było ciepło, ale napięcie wypełniało każdą, nawet najmniejszą uliczkę miasta.

Byliśmy w sali w szóstkę. Ja stałem w oknie. Tata i Manoline siedzieli w fotelach. Timi chodził w kółko. Nicolas podpierał ścianę.

A na samym środku leżała Pierrette. Podpięta do respiratora. Z urządzeniami pompującymi krew. Sztucznie podtrzymującymi życie.

Słychać było tylko tykanie zegara.

— Nie możemy czekać w nieskończoność — burknął w końcu Nico.

— Będziemy czekać tyle ile trzeba — warknąłem, posyłając mu mordercze spojrzenie.

— Chłopcy, proszę. — Manoline spojrzała na nas zbolałym wzrokiem.

Tata nawet się nie odwrócił. Cały czas patrzył na Pierrette. Ściskał jej dłoń, jakby była ostatnią rzeczą, która trzymała go na powierzchni rzeczywistości.

Westchnąłem cicho. Od godziny tkwiliśmy w sytuacji bez wyjścia. Lekarze kazali zdecydować. Jeszcze tego dnia. Żeby mogli zacząć odpowiednie procedury. W jedną albo drugą stronę. Nie można dłużej czekać.

— Naprawdę pozwolimy jej umrzeć? — wychrypiałem.

Nico zacisnął zęby. Manoline odwróciła wzrok. Timote z cichym świstem wypuścił powietrze.

— Ale czy ona w ogóle żyje? — zapytał nagle tata. — Te wszystkie maszyny... Czy to można nazwać życiem? — Pokręcił z rezygnacją głową.

Żyje, ale nie tutaj, chciałem powiedzieć, ale powstrzymałem się w ostatniej chwili. Znów wyjrzałem przez okno. Próbowałem wyobrazić sobie Paryż z przeszłości. Czy to właśnie w nim teraz mieszkała Pierrette? Czy to w nim odnalazła szczęście? Skoro spotkała mamę, to pewnie tak. Powiedziała jej prawdę? Może przez wiele lat żyła obok, udając sympatyczną sąsiadkę. Może wspierała mamę w ciężkich momentach albo szukała sposobu na jej wyleczenie.

Nerwowo przeczesałem palcami włosy. Tak naprawdę, tylko ta myśl powstrzymywała mnie przed zmuszeniem do kontynuowania leczenia Pretty. Wiedziałem, że gdzieś tam jest. Że jakoś sobie radzi. Gdzieś w głębi duszy miałem nadzieję, że uda mi się ją odnaleźć. Kilkanaście lat starszą, dojrzałą, ale żywą. Niezależnie od tego jak potoczyło się jej życie w przeszłości, nadal była moją siostrą. Chciałem tylko, by była szczęśliwa.

— Dlaczego to musi być takie trudne? — szepnąłem.

— Śmierć nigdy nie jest łatwa. — Tata pierwszy raz na nas spojrzał. Patrzył na nas, na swoje dzieci, jakbyśmy wszyscy znów mieli po pięć lat, jakby tłumaczył, że pod łóżkiem nie ma żadnych potworów. — Umieranie nie jest łatwe. Ani ładne. Mama to wiedziała. Pod koniec tyle razy powtarzała, żebym nie walczył na siłę. Tak bardzo nie chciała byśmy patrzyli jak umiera.

Wymieniłem z rodzeństwem smutne spojrzenia. Tata nigdy nie wspominał dnia, w którym mama umarła. Tamtego porannego telefonu, po którym zawalił się świat.

— Myślicie, że Pierrette też by tego chciała? — zapytał Timi. Co pewien czas nerwowo spoglądał w stronę drzwi. Chciał uciec. Uciec jak najdalej.

— Może — wzruszyłem ramionami. — Nigdy się nie zapytaliśmy.

— Ale i tak musimy podjąć jakąś decyzję. — Nicolas był nieubłagany. — Tato...

— Jaki sens jest to dalej ciągnąć? — Tata znów patrzył tylko na Pierrette. Delikatnie głaskał jej dłoń. Jakby była małą dziewczynką i śnił jej się koszmar. — Już zawsze będzie w takim stanie. Jak roślinka. Kto chciałby tak żyć?

— Nikt.

— I z tym zgadzamy się wszyscy.

Znów zapadła cisza. Myśleliśmy dokładnie o tym samym. Nasze motywacje mogły być różne, ale wiedzieliśmy, że tak naprawdę wyjście jest tylko jedno. Oni chcieli ulżyć Pierrette w cierpieniu. Ja chciałem, by gdzieś tam wiodła szczęśliwe życie.

Przez dwa tygodnie zrozumiałem, że tak będzie lepiej. Nie miała po co wracać do domu. Jej przyszłość była w przeszłości.

— To koniec — powiedziałem w końcu. — Pretty nie chciałaby byś utrzymywana przy życiu na siłę. Musimy pozwolić jej odejść. — Słowa ledwo przechodziły mi przez gardło. Cały drżałem.

Ale musiałem to powiedzieć. Właśnie ja. Jako jej brat bliźniak.

Spojrzałem na pozostałych. Nico kiwnął ponuro głową. Timi powtórzył nerwowo ten gest. Manoline wstała z fotela i podeszła do taty. Opiekuńczo położyła dłoń na jego ramieniu.

— Zgadzasz się, tato?

Przełknął głośno ślinę. Podniósł głowę i popatrzył na córkę wyjątkowo przytomnym wzrokiem. Pierwszy raz od wielu tygodni wydawał się wiedzieć, co robi.

— Tak będzie lepiej. Moja mała dziewczynka nie może dłużej cierpieć.

— W takim razie pójdę powiedzieć lekarzom. — Nicolas od razu odwrócił się na pięcie i wyszedł. Przez chwilę wpatrywałem się w miejsce, w którym przed chwilą stał. Próbowałem zrozumieć spokój z jakim podchodził do całej sytuacji.

Lekarze przyszli dziesięć minut później. Jeszcze raz upewnili się, że wyrażamy zgodę na odłączenie Pierrette od aparatury. Zgodziliśmy się. Chcieliśmy mieć to za sobą.

Tata nadal siedział w fotelu. Trzymał Pretty za rękę. Ja stałem u wezgłowia, delikatnie głaskałem siostrę po włosach. Manoline po drugiej stronie ściskała jej ramię. Nicolas i Timote stali w nogach. Nic nie mówiliśmy.

Ostatnie pożegnanie. Już nie będzie więcej wspólnych śmiechów i wygłupów. Nie będzie kłótni i długich rozmów przez telefon. Ubędzie kolejnej osoby przy świątecznym stole. Zapomnimy jak brzmią skrzypce.

Powoli odłączali kolejne urządzenia. Kroplówki. Respirator. Serce powoli stawało.

Manoline płakała. Tata nie. Ja też. Gdziekolwiek jesteś siostro, wiem, że jest ci tam lepiej. Że jesteś szczęśliwa. Inaczej byś nas nie zostawiła, prawda?

— Nie!

Nagle tata poderwał się z fotela. Rzucił się na Pierrette, desperacko porywając ją w ramiona. Szlochał opętańczo, rzucał się w amoku.

— Nie, nie, nie, nie zabierzecie jej, nie ją, moje maleństwo, moja córeczka...

Ale było już za późno. Timi i Nico z trudem go odciągnęli. Osunął się na podłogę, płakał, błagając, byśmy nie pozwolili Pretty umrzeć.

Uklęknąłem obok. Ostrożnie objąłem tatę ramieniem. Przytuliłem, pozwoliłem, by jego łzy mieszały się z moimi.

— Moja mała dziewczynka, mój aniołek, taka bezbronna, nie, proszę, nie, błagam! Nie ona, tylko, nie ona.

I w tym momencie w pomieszczeniu rozległ się jednostajny pisk. To był koniec.

Pierrette odeszła.

***

Ciemność rozstąpiła się nagle. W jednej chwili zniknął ból i mgła. Wszystko widziałam wyraźnie, choć nie miałam pojęcia gdzie jestem. Unosiłam się jakby w nicości. W kosmosie. Wokół lśniły miliony malutkich gwiazd. Każda była ledwo widocznym punkcikiem, ale razem tworzyły olbrzymią latarnię.

Nic z tego nie rozumiałam. Spojrzałam na siebie. Dlaczego byłam przeraźliwie chuda? Dlaczego moja skóra wyglądała jak papier? Dlaczego włosy miałam sklejone od krwi, a na ręce pokrywały siniaki?

Spróbowałam dotknąć jednego z nich. Moje palce przeszły przez ciało na wylot. Jakbym była iluzją, duchem.

— Witaj, Pierrette.

Z nikąd naprzeciwko pojawiła się kobieta. Była piękna, choć niższa nawet ode mnie. Gęste, rude włosy opadały na szczupłe ramiona, a przeraźliwie niebieskie oczy lśniły mocniej od gwiazd. Miała na sobie długą zieloną suknię niczym średniowieczna księżniczka, a zamiast pantofelków na nogach nosiła lśniące ozdoby.

— Miło cię w końcu spotkać.

— Kim jesteś?! — wychrypiałam. Ze zdumieniem stwierdziłam, że brzmię wyjątkowo piskliwie. Jakbym znów miała sześć lat.

— Nazywam się Ivalien. Ale znasz mnie pod innym imieniem, prawda?

— To ty jesteś Ivy?

Wszystko wróciło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podróż w czasie, Amelia, mama, Mateusz. Festyn, przekomarzanie się z Matim, marudzący Walter. Prośba, byśmy poszli po wózek. Samochód jadący wprost na Manoline.

— Czy ja umarłam?

Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie.

— Nie, jeszcze nie. Może najpierw porozmawiamy? Chyba jestem ci winna wyjaśnienia. — Pstryknęła palcami, a w nicości pojawiły się dwa wysokie fotele. — Usiądziesz?

Przełknęłam głośno ślinę. Spróbowałam podejść do najbliższego fotela. O dziwo, choć unosiłam się w powietrzu miałam wrażenie, że pod stopami mam twardy grunt. Usiadłam więc, a wzrok wbiłam w Ivy. Mój mózg działał na podwyższonych obrotach. Po początkowym otępieniu, nagle odzyskałam wyjątkową trzeźwość umysłu.

— Wiesz, długo czekałam na ten moment — zaczęła Ivalien.

— Naprawdę? — prychnęłam. — To dlaczego nie skontaktowałaś się wcześniej. Zeszyt to słaba forma komunikacji.

Znowu się uśmiechnęła. Zacisnęłam wściekle pięści. Jej spokój zaczynał działać mi na nerwy.

— Przecież mówiłam, takie są zasady — rozłożyła bezradnie ręce. — Zwykle nie w ogóle nie kontaktujemy się z agentami.

— My?

— Ludzie tacy jak ja. Czarodzieje. Ratujący świat. Zmieniający wydarzenia. Wybrałam cię, byś była moją wysłanniczką w przeszłości.

Pokręciłam głową. Miałam idiotyczne wrażenie, że Ivy bredzi. Podróże w czasie? Po dwóch miesiącach wydawały mi się czymś oczywistym.

— Twoją wysłanniczką? Pisałaś, że mam naprawić twój błąd.

— To prawda — westchnęła. — Wiesz, czarodzieje nie mogą sami cofać się do przeszłości. Więc wykorzystują do tego innych. By mogli ocalić świat. Jesteś bohaterką, Pierrette.

— Nie zrobiłam tak naprawdę nic wielkiego — wzruszyłam ramionami. — Ratowałam swoją rodzinę. Jest dla mnie najważniejsza. Ty prawie ją zniszczyłaś. Przy pomocy Amelii, ale jednak.

— Wiele lat temu popełniłam błąd, krzyżując drogi Amelii i twojego ojca — przyznała Ivy. — W przyszłości miały wyniknąć z tego poważne konsekwencje. Potrzebowałam kogoś, kto wszystko naprawi. Ty nadawałaś się idealnie. I tak też sobie poradziłaś.

Zagryzłam zęby. Miałam nadzieję, że to tylko kolejny idiotyczny sen. Rozumiałam już, co się stało. Potrącił mnie samochód. Pewnie straciłam przytomność. Tak naprawdę leżę w jakimś szpitalu. Wszyscy się martwią. Mama, Mateusz. Są przerażeni. Muszę się obudzić i ich uspokoić. Wrócić do swojego nowego życia.

— Powiedzmy, że nie dałaś mi wyboru — mruknęłam. — Przeniosłaś mnie w czasie, stworzyłaś nową tożsamość... No właśnie, jak to zrobiłaś? Jak stworzyłaś Pénélopę Bernard?

— To akurat było łatwe — prychnęła. — Z pomocą czarów mogę bez problemu dodać kolejny akt urodzenia, ucznia w systemie czy nazwisko na liście ubezpieczeń. Kupienie mieszkania też było proste. Mogę stworzyć każdego w każdym momencie.

— Ale o jedzeniu zapomniałaś.

— Mamy ograniczoną władzę nad materią organiczną. Z tym musiałaś poradzić sobie sama. I poradziłaś. Czyż mogłam wybrać lepiej?

W ostatniej chwili powstrzymałam się przed zauważeniem, że dobrze wybrana osoba nie zakochałaby się w pierwszym lepszym chłopaku i nie postanowi zostać w przeszłości. No i na pewno nie popełniłaby kilkunastu głupich błędów, które mogły zaważyć na losach przyszłości.

— A jak ściągnęłaś mój strój do flamenco i skrzypce?

— Nie ściągnęłam. Po prostu stworzyłam wierne kopie. To ty nadałaś im znaczenie.

Znów zacisnęłam pięści. Wspomnienia wracały niczym wodospad. Pocięta spódnica, wściekłość, że nie mogę ocalić mamy. Przez głupi błąd zostałam skazana na ponowne przeżywanie koszmaru. Wściekłość narastała we mnie z każdą sekundą i tylko myśl, że to sen, powstrzymywał przed przywaleniem Ivy.

— Oh, nie złość się tak! — machnęła z irytacją ręką. — Dobrze, może na początku trochę cię wystraszyłam, ale potem było fajnie, prawda? Poznałaś tylu wspaniałych ludzi.

Niechętnie przyznałam jej racje. Podróż w przeszłość dała mi możliwość ponownego spotkania się z mamą. Tak naprawdę przez przypadek spełniła moje najskrytsze marzenie. Powinnam dziękować Ivy, a nie być na nią wściekła.

— Super, dziękuję, miło było poznać, czy teraz mogę wrócić do domu? — warknęłam i tak. Nie wiem dlaczego, ale z każdą sekundą czułam, że ta rozmowa zmierza w złym kierunku.

— Do którego domu?

Zdębiałam. Zacisnęłam i rozprostowałam palce. Odetchnęłam głęboko. Ivy przyglądała mi się z zaciekawieniem.

— Co masz na myśli? — zapytałam, choć doskonale wiedziałam o czym mówi. Zirytowanie zaczynało ustępować miejsce przerażeniu.

— Przyznam, że nie spodziewałam się, że aż tak zadomowisz się w przeszłości. Zwykle ludzie są bardziej przywiązani do swojego życia. Ty mnie zaskoczyłaś.

— Tylko znalazłam szczęście — wycharczałam.

Dopiero teraz zauważyłam, że cała drżę. Gwiazdy świeciły jakby mocniej, wręcz biły po oczach. Znów zaczynała mnie boleć głowa.

— Pamiętasz, o co pytałaś? Kiedy wrócisz? Odpowiedziałam, że masz czekać na znak. To jest ten znak. Możesz wrócić do domu, prawda?! — roześmiała się Ivalien.

Mnie nie było do śmiechu. Jak mogłoby być? Wiedziałam do czego to wszystko zmierza, czułam to. Zamknęłam oczy. Próbowałam sobie wyobrazić dom. Mój dom. Ten, który sama stworzyłam. Malutkie mieszkanie. Kolorowa spódnica w szafie. Wiecznie zacinający się ekspres w pracy.

I ludzie, przede wszystkim ludzie. Mama. Uśmiechnięta, zdrowa, tańcząca. Całująca mnie w czoło i zapraszająca na obiad. Ciesząca się pełnią życia. Taka, jaką ją kochałam. Moja mama.

No i Mateusz. Z tym swoim dziecięcym wyglądem, rozczochranymi włosami, głupiutkim uśmieszkiem. Z serialami, pizzą, chińszczyzną. Z zapewnianiem, że też mam prawo do szczęścia. Z pocałunkami, czułym dotykiem. Kochałam go, tak bardzo go kochałam.

Mama i Mateusz. Oni stali się moim domem.

— Skoro mnie obserwujesz, to wiesz, że zdecydowałam. Zostaję w przeszłości.

— Jesteś pewna? — Ivy podniosła pytająco brew. — Dobrze. Ale najpierw chcę ci coś pokazać.

Wstała powoli. Machnęła ręką. Między fotelami pojawiły się dwa lustra. Obydwa ogromne, w złotych ramach, niczym z baśni o księżniczce.

Na drżących nogach podeszłam bliżej. Wyciągnęłam dłoń. Spróbowałam dotknąć tafli lustra po lewej, ale ona tylko zafalowała.

— Co to jest? — zapytałam drżącym głosem.

— Przyjrzyj się uważniej.

Spojrzałam jeszcze raz. Tafla znów zadrżała jednak tym razem pojawił się w niej jakiś obraz. Na początku były to tylko rozmazane plany, ale z każdą sekundą stawały się coraz wyraźniejsze.

— To niemożliwe...

Widziałam siebie. Jak w telewizorze. Leżałam na szpitalnym łóżku zaintubowana i podpięta do różnych urządzeń. Wokół nie było żadnych ludzi. Tylko ja. Zupełnie sama. Umierająca.

Zmrużyłam oczy. Obraz zafalował. Zmienił się kont. Stałam obok łóżka. Pod oknem. Widziałam szybę oddzielającą pomieszczenie od korytarza. Na zewnątrz stali rodzice. Mama płakała. Tata zażarcie kłócił się z lekarzem.

Ponownie zmieniła się perspektywa. Stałam między nimi. Mogłam zobaczyć zaczerwienione policzki mamy i pełne determinacji, a zarazem zrezygnowania, spojrzenie taty. Próbował coś wytłumaczyć lekarzowi.

I był Mateusz. Siedział pod ścianą. Ze spuszczoną głową i podkulonymi nogami. Cały drżał. Kiwał się w przód i w tył. Nie widziałam jego twarzy, ale wiedziałam, że szlocha. Jego podbródek poruszał się. Może bezgłośnie ruszał ustami? Może w kółko powtarzał moje imię?

Umierałam. A oni cierpieli.

— Muszę do nich wrócić! — prawie wrzasnęłam. — Masz mnie natychmiast wysłać z powrotem.

Ivy uśmiechnęła się z pobłażaniem.

— Dobrze. Ale najpierw zobacz jeszcze to. — Znów machnęła ręką.

Tym razem zadrgało drugie lustro. Przybliżyłam się nieznacznie. Na początku wydawało mi się, że to ten sam obraz. Ja leżąca na szpitalnym łóżku. Nieprzytomna. Z mnóstwem maszyn wokół.

Ale wtedy dostrzegłam innych ludzi. Starszego, stojącego pod ścianą Nicolasa, który co rusz to zaciskał, to rozluźniał pięści. Timiego, siedzącego po turecku na ziemi i zakrywającego głowę rękami, jakby się czegoś bał. Widziałam Manoline, która kucała przy łóżku, ściskała moją dłoń.

Widziałam też tatę. Załamanego, skulonego na podłodze, szlochającego przeraźliwie. Widziałam jak uderza rękami o płytki, jak krzyczy. Drżał nawet bardziej niż wcześniej Mateusz. Jakby ktoś go torturował, przepuszczał przez jego ciało prąd.

I był jeszcze Walter. Przytulał tatę. Uspokajające gładził po plecach. Coś szeptał. Płakali razem. Cierpieli. Miałam wrażenie, że czuję ich ból.

Czułam go. Patrzenie na tatę w takim stanie było torturą. Z każdą sekundą dostrzegałam kolejne przerażające szczegóły. Przetłuszczone włosy, przekrwione, podkrążone oczy. Przeraźliwie blada cera. Wymięte ubrania.

Ostatni raz widziałam go w takim stanie po śmierci mamy.

— Co to ma znaczyć? — wydukałam, nie odrywając wzroku od lustra.

— A jak myślisz? — Ivy nadal zachowywała spokój. — To twoja rodzina. Rodzeństwo i ojciec. Nie możesz być w dwóch miejscach naraz. Na określony czas stworzyłam ci drugie ciało w przeszłości, do którego przeniosłam świadomość. W przyszłości zapadłaś w śpiączkę. Jednak moje możliwości się kończą. Jedno ciało musi zniknąć. A ty musisz wybrać. Zostawić jeden albo drugi świat.

Zatoczyłam się do tyłu. Zakręciło mi się w głowie. W jednej chwili wszystko runęło. Osunęłam się na kolana. Z niedowierzeniem wpatrywałam się w to jedno to w drugie lustro. Moja rodzina, moi bliscy... Tak bardzo cierpieli. Przeze mnie. Dlaczego? Dlaczego miałam wybierać? Dlaczego to wszystko nie mogłoby być proste.

Zamknęłam oczy. Przecież jeszcze niedawno byłam zdecydowana. Byłam pewna, że chce zostać w przeszłości. Nigdy niczego nie pragnęłam tak bardzo jak powrotu mamy. Chciałam, by znowu była obok, by mnie wspierała. I moje marzenie w końcu się spełniły. Odzyskałam nie tylko ją, ale i szczęście. Poznałam Mateusza. Pokochałam go. Naprawdę go pokochałam. Bardziej niż Theodora, bardziej niż kogokolwiek. Byłam gotowa trwać u jego boku aż do śmierci, przez te dwa tygodnie uwierzyłam, że jest mi przeznaczony.

Chciałam tylko być szczęśliwa.

Ale teraz, stojąc przed najważniejszym wyborem w swoim życiu, nie byłam już taka pewna odpowiedzi.

Zapomniałam o swojej rodzinie. O ludziach, których opuściłam. O tacie i o Walterze. O Nicolasie i Timim. O Manoline. O Aishy i Zanie. O tych wszystkich, którzy mnie kochali. Którzy wspierali mnie w najgorszych momentach. Dla których byłam ważna.

Jeszcze raz spojrzałam na drugie lustro. Tata... Czy poradzi sobie beze mnie? Czy będzie w stanie w ogóle przeżyć moją śmierć?

Wyobraziłam to sobie. Wiedziałam, że tata się załamie. Że ostatecznie straci sens. Że będzie każdego dnia rozpamiętywał, co zrobił źle, wyrzucał losowi, że odebrał mu również ukochaną córeczkę. Sięgnie po alkohol. Będzie zapijał smutki, byle tylko odciąć się od świata, zagłuszyć emocje.

Ale to nie wystarczy. Znałam tatę. Pamiętałam jak ciężko przeżył śmierć mamy. Teraz mogło być jeszcze gorzej. Mógł się poddać. Dojść do wniosku, że już nie jest nikomu potrzebny. Że lepiej mu będzie z mamą, ze mną. Tam, po drugiej stronie. Już trzy lata tamu niewiele brakowało, by podjął tę decyzję. Teraz mógł się nie zawahać.

Z trudem przełknęłam łzy. Tata, mój tata. Jak mogłam w ogóle pomyśleć o zostawieniu go? Po tym wszystkim, co dla mnie zrobił.

Dwa tygodnie temu wybór był prosty.

Podniosłam się na drżących nogach. Spojrzałam na Ivy. Nadal stałam spokojnie, jakby nic ją nie obchodziło.

— Naprawdę muszę wybrać? — zapytałam drżącym głosem.

— Niestety tak. Takie są zasady. Zresztą, jesteś na uprzywilejowanej pozycji. Większość naszych agentów od razu wraca do przyszłości.

Odwróciłam wzrok. Uprzywilejowana pozycja, jeszcze czego. Gdyby po prostu przeniosła mnie do przyszłości byłoby łatwiej. Jak miałabym dokonać wyboru? Jak miałbym wybrać między ludźmi, których kochałam? Kogo zostawić, kogo skrzywdzić?

Miałam wrażenie, że serce zaraz mi pęknie. Lustra pokazywały już tylko dwa obrazy — załamanego Mateusza i szlochającego tatę.

Dwóch mężczyzn, których kochałam. Dwóch, bez których nie wyobrażałam sobie życia. Dwóch, których moje odejście złamałoby. Jak miałabym wybrać, który jest ważniejszy?

— Nie mogę dostać więcej czasu do namysły? — wychrypiałam słabo.

— Masz jeszcze kilka minut.

Jęknęłam cicho. Grunt osuwał mi się spod nóg. Wszystko traciło sens. Miałam ochotę wyć z bezsilności. Żadne wyjście nie było dobre, żadne nie zapewniało mi bezgranicznego szczęścia, każde wywoływało ból u bliskich. Jedyne co mogłam zrobić, to pozwolić płynąć łzom żalu.

Ale choć płakałam, to wiedziałam, jaką decyzję muszę podjąć. To od początku nie miało sensu. Teraz było wspaniale, ale jak długo mogłabym ukrywać swoje pochodzenie? Jak długo Mateusz wierzyłby, że nazywam się Pénélopa Bernard? W końcu będzie chciał poznać prawdę, moją rodziną. Zauważy, że tak naprawdę jestem człowiekiem widmo, że nigdy nie istniałam.

A gdybym powiedziała mu prawdę? Na początku pewnie by nie uwierzył. Potem uznałby mnie za wariatkę. Na końcu dotarłoby do niego, że spotyka się z dziewczyną o dwadzieścia lat młodszą. Raczej mu się to nie spodoba.

Miał prawo do normalnego życia, do normalnej miłości. Miał dopiero dwadzieścia lat. Przed nim całe życie. Na pewno znalazłby normalną dziewczynę. Moje odejście dałoby mu szansę do zaczęcia na nowo.

Załkałam. Dlaczego wcześniej o tym nie myślałam? Dlaczego przez tyle dni widziałam tylko swoje szczęście?

A przecież była jeszcze mama. Za którą tak bardzo tęskniłam i którą tak bardzo kochałam. Przez dwa tygodnie wierzyłam, że mogę ją odzyskać. Choć miała swoje życie, zmartwienia i obowiązki. A ja kazałam jej poświęcić uwagę niby odnalezionej córce. I jeszcze ukrywać ten fakt przed światem. Ciężkie życie.

Teraz zobaczyłam wszystkie swoje błędy. Krzywdziłam ludzi i miałam tylko jedną szansę, by to naprawić.

Podeszłam do pierwszego lustra. Musnęłam dłonią taflę. Tak bardzo chciałam spędzić jeszcze choćby sekundę z Mateuszem. Móc go pocałować, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Że cały czas go kocham, że to dla jego dobra. Tak bardzo pragnęła, by dotknął mojego policzka, by uśmiechnął się choćby głupkowate. Potrzebowałam tylko kilku minut...

— Przepraszam, skarbie — tylko tyle byłam wstanie powiedzieć. — Tak bardzo przepraszam.

Odwróciłam się na pięcie. Ostatkiem silnej woli walczyłam, by nie odwrócić się i nie przylgnąć do lustra przeszłości. By do niej nie wrócić. Chciałam tego, tak bardzo tego chciałam, a jednocześnie wiedziałam, że życie taty zależy od mojego wyboru.

— Czy kiedykolwiek jeszcze go zobaczę? — zapytałam na pożegnanie Ivy.

— To od was zależy. — Uśmiechnęła się ciepło.

Kiwnęłam głową. Odetchnęłam głęboko. Wiedziałam, że to koniec. Spojrzałam na czarodziejkę. Byłam gotowa.

Machnęła ręką. Świat zaczął wirować. Zniknęły lustra, fotele, gwiazdy. W jednej chwili powrócił ból. Rzeczywistość wybuchła tysiącami barw.

Ostatnim co widziałam, był uśmiechnięty Mateusz i mama, mówiąca, że podjęłam dobrą decyzję.

Potem zapadła ciemność. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro