Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10

Warszawa, 23 luty 2039

Mówi się, że pewne zdolności człowiek nabywa na całe życie. Jazda na rowerze, pływanie, mówienie w obcym języku. Że wystarczy kilka godzić ćwiczeń, a można przypomnieć sobie wszystko. Proste, prawda?

Dobre pół godziny stałam przed otwartą szafą, gapiąc się na kolorową spódnicę. Wisiała na wieszaku. Tak po prostu. Przecież przez ostatnie trzy lata milion razy spędzałam czas właśnie w ten sposób. Rozpamiętując przeszłość. Próbując się z nią pogodzić. I tak w kółko. Bez efektu.

Tym razem było inaczej. Tym razem patrzyłam na spódnicę, a moje ciało powoli wypełniało dziwne uczucie. Jakby ciepło, ucisk w żołądku, przyspieszone bicie serca. Podekscytowanie? Czy to było podekscytowanie?

Od początku wiedziałam, że ten dzień będzie dziwny. Miałam wolne, Mateusz wrócił w nocy i teraz odsypiał i nadal nie wymyśliliśmy z Nicolasem od czego zacząć godzenie rodziców.

Ale to nie oznaczało, że nie miałam planów. To właśnie tego dnia odbywały się zajęcia flamenco.

W kawiarni dostałam firmową, lnianą torbę. Starannie wsadziłam do niej spódnicę, buty i spinkę do włosów z pobliskiego supermarketu. Trzy razy sprawdziłam, czy wszystko mam. I na wszelki wypadek wypiłam chyba litr zielonej herbaty. Tak na uspokojenie.

— Podejdź do tego na luzie, Polly — pouczałam siebie, upewniając się, że spódnica dobrze leży. — Luz totalny. Będzie dobrze.

Jednak cały luz szlak trafił, gdy tylko przekroczyłam próg szkoły. W niezbyt dużym pomieszczeniu, w którym na jednej ścianie wisiały olbrzymie lustra, a drugą wyłożono drewnem. W sali było już kilka kobiet, chyba wszystkie starsze ode mnie. Rozmawiały beztrosko, śmiały się albo wystukiwały obcasami przypadkowe rytmy.

Przełknęłam głośno ślinę. Poprawiłam ramię torebki i niepewnie rozglądnęłam się w okół, szukając mamy.

— Pénélopa!

Odwróciłam się wystraszona. Jakbyście się zastanawiali, po kim Nicolas odziedziczył talent do skradania się, to zdecydowanie po mamie. Stała tuż za mną i uśmiechała się tak szeroko, że przez moment miałam wrażenie, że wszystko jest w porządku. Była już ubrana, a jasne, długie włosy spięła metalową spinką z perłowym zdobieniem.

Zepchnęłam na kraniec umysłu fakt, że w torbie miałam dokładnie taką samą.

— Jednak przyszłaś! Bałam się, że odpuścisz, a wierz mi, trochę się nagimnastykowałam, by wcisnąć jeszcze jedną osóbkę — znacząco poruszyła brwiami.

— Ja... pomyślałam, że dobrze będzie się w końcu rozerwać. — Z zakłopotaniem podrapałam się po głowie.

W odpowiedzi mama tylko wybuchnęła śmiechem.

— Lepiej się pospiesz. Zaraz zaczną się zajęcia — rzuciła jeszcze, a potem odeszła w stronę pozostałych.

Bardzo powoli pokiwałam głową. Zajęcia, zajęcia...

W coś ty się wpakowała, Polly?

Na początku było dziwnie. Nawet bardzo dziwnie. Od trzech lat nie tańczyłam. Od trzech lat nie miałam na nogach tych lakierków. Od trzech lat moje życie pozbawione było miarowego rytmu.

Ale wystarczyło kilka minut, by wszystko wróciło.

Znów miałam cztery lata. Może pięć. Z zaciętą miną wirowałam wokół własnej osi, próbując naśladować mamę. Nie przeszkadzało mi, że mam za długą spódnicę i co chwilę potykam się na drewnianej podłodze. Starannie uderzałam malutkimi obcasami, a wpadające przez okna słońce odbijało się na czerwonym lakierze.

Mama tańczyła obok. Z zamkniętymi oczami. Nie potrzebowała muzyki, nie potrzebowała widowni. Kochała to. Jej obcasy wystukiwały idealny rytm, nadgarstki wiły się w takty, które tylko ona słyszała.

— Brawo, Polly, bardzo dobrze — powtarzała co pewien czas, a ja zawsze uśmiechałam się dumnie. W końcu chwaliła mnie mama. A mama była najgenialniejszą, najlepszą, najfajniejszą, najukochańszą, super, hiper odjazdową osobą pod słońcem!

Zawsze chciałam być taka jak ona.

Tańczyła kiedy tylko mogła. Tata specjalnie dla niej wzmocnił podłogę w salonie. Czasami siadywał w głębokim fotelu i rozmarzonym wzrokiem wpatrywał się w mamę. Nic więcej do szczęścia nie potrzebował.

— Patrz, mamusiu, patrz! — krzyczałam podekscytowana, gdy prawie idealnie obróciłam się na jednym obcasie.

Mama tylko się roześmiała. Porwała mnie w ramiona i okręciła w okół.

— Moja mała córeczka — szepnęła, gdy mocno się do niej przytuliłam. — Moja kochana córeczka.

Gwałtownie wróciłam do rzeczywistości. Wspomnienia sprawiły, że mechanicznie odwzorowywałam kolejne gesty i nawet nie zauważyłam jak zajęcia prawie dobiegły końca. Jeszcze przez chwilę kątem oka obserwowałam mamę. Choć wyglądała na skupioną, to cały czas się uśmiechała. Odruchowo, znów próbowałam ją naśladować. Zastane mięśnie z czasem odnalazły swój rytm. Czułam się trochę tak, jakbym po wielu latach mogła spróbować smaku z dzieciństwa. Ze zdumieniem obserwowałam, jak nasze ruchy synchronizują się, Było dokładnie tak jak kiedyś. Znów tańczyłam z mamą. Znów byłam szczęśliwa.

Gdy w końcu wszystko się skończyło, a na sali zostało tak naprawdę kilka, najbardziej ociągających się uczennic ( w tym ja. Serio, wkładanie tak długiej spódnicy to pikuś, ale przy ściąganiu można zaliczyć spektakularny zgon przez uduszenie. Raczej mało przyjemna śmierć), mama podeszła do mnie raźnym krokiem. Już dawno przestałam się zastanawiać skąd bierze tyle energii po wyczerpującym treningu.

— I jak się podobało? — zapytała, nonszalancko opierając się o ścianę.

— Było... wspaniale — przyznałam zakłopotana. — Naprawdę cieszę się, że przyszłam.

— Przecież obiecywałam, że tak będzie — parsknęła. — A wierz mi, prawie nigdy się nie mylę.

W to akurat bez trudu mogłam uwierzyć.

— Wracamy w tę samą stronę, prawda? Pozwolisz, że ci potowarzyszę? — zaproponowała. —Chyba, że masz już dość takiej staruszki jak ja?

Gwałtownie pokręciłam, pokiwałam i znów pokręciłam głową, nie bardzo wiedząc, na które pytanie mam odpowiedzieć.

Mamę na szczęście niewiele to obchodziło. Wyszłyśmy razem i ruszyłyśmy w stronę autobusu. Nawet nie zauważyłam, kiedy nawiązałyśmy luźną rozmowę. Wystarczyło jedno pytanie o bliźniaki, a w oczach mamy zabłysły wesołe iskierki. Dosłownie zarzuciła mnie śmiesznymi anegdotkami z życia maluchów. Niektóre znałam, inne nie, a jeszcze inne postanowiłam starannie zapisać w pamięci. Wiecie, tak na wszelki wypadek, żeby mieć czym szantażować Waltera.

— I wiesz, wtedy wpada Stephane i się mnie pyta, czy mam Terr'ego. A ja na to, że nie, bo przecież to on miał pilnować dzieciaki. No i oczywiście od razu wpadliśmy w panikę. Przeszukaliśmy cały dom i nic, zero, nul. I nagle słyszymy śmiech. Okazało się, że ten mały rozrabiaka sturlał się z maty przeturlał pod kominek. Cały był w kurzu, normalnie śmialiśmy się, że mamy młodszego brata Shoa.

Uśmiechnęłam się pod nosem, przypominając sobie czarnoskórego atakującego. Tata był dla niego jednym z pierwszych trenerów i jeszcze wiele lat po Onico, Evans był przyjacielem rodziny.

Byłyśmy już prawie na miejscu. Wśród niskich, jednorodzinnych domów panował spokój. Dochodziła dopiero trzynasta, było jeszcze jasno. Gdzieś w oddali śmiały się dzieci.

— Mam nadzieję, że Stephane nie zrównał domu w ziemi — zaśmiała się mama, szukając kluczy w torebce. — Dobry z niego ojciec, ale czasami nie ogarnia rzeczywistości.

Nagle zamarła. Pobladła gwałtownie, ręce zaczęły jej się trząść. Zmarszczyłam ze zdziwieniem brwi. Co się stało?

I wtedy też to dostrzegłam. Przed domem rodziców stał radiowóz. Z wyłączonym kogutem, ale stał.

— O nie — wychrypiała. — Nie, nie, nie!

W mamę jakby wstąpiło szaleństwo. Rzuciła się w kierunku domu, mrucząc coś pod nosem z przerażeniem. Pobiegłam za nią, ale ledwo nadążałam. Jak szalona wpadła przez bramkę, a potem pchnęła drzwi.

— Stephane! — wpadła do środka. — Stephane!

Byłam przekonana, że zaraz się rozpłacze. Oddychała ciężko, cała drżała.

— Stephanie?

W przedpokoju pojawił się tata. Wyglądał na zdezorientowanego Widok przerażonej mamy nieźle nim wstrząsnął. Momentalnie znalazł się przy niej i przytulił ostrożnie, tak jakby się bał, że na niego nakrzyczy.

— Co się stało?

Cały czas spoglądał to na mnie to na mamę. Musiałam wyglądać trochę dziwnie, stojąc w progu i aż do bólu zaciskając zęby. Ciekawe czy w ramach podróży w czasie dostaję też darmową opiekę dentystyczną?

— Zaraz, zaczekaj — mama odsunęła się na długość ramion. — Myślałam, że tu się coś stało. Przed domem stoi radiowóz...

— Panowie policjanci postanowili wpaść i zadać kilka pytań — wyjaśnił. — Nic wielkiego, ale siedzimy w kuchni, bo nie udało mi się przekonać maluchów, by łaskawie zrezygnowały z maty.

Cicho parsknęłam śmiechem. Mama zgrabnie wyplątała się z objęć i przeszła w głąb domu.

Zawahałam się. Zdrowy rozsądek nakazywał wycofanie się po cichu, ale ciekawość podpowiadała coś zupełnie innego, jak zwykle nierozsądnego. Jak to mówią, ciekawość to pierwszy stopień do piekła. Co było trochę pocieszające. Walt czasami mówił, że jestem za nudna nawet na piekło. No chyba, że wykorzystywaliby mnie jako kolejne narzędzie tortur.

Tym razem ciekawość wzięła górę. Szczególnie, że tata zupełnie mnie zlekceważył. Czyżby doszedł do wniosku, że jestem nieszkodliwa?

Ostrożnie zaglądnęłam do kuchni. Przy niewielkim stole siedzieli dwaj policjanci, ci sami, którzy zbierali wcześniej zeznania. Wyglądali na totalnie wyluzowanych i leniwie popijali kawę.

— Widzisz, nic a nic się nie stało. — Tata dalej uspokajał mamę. — Nuda i w ogóle. A ogólnie to zrobiłem naleśniki. Nie są takie dobre jak twoje, ale pomyślałem... no wiem... że możesz być głodna, czy coś.

Mama uniosła ze zdziwieniem brew. Tata spuścił wzrok i odchrząknął nerwowo. Miałam wrażenie, że kompletnie zapomniał o innych obecnych w pomieszczeniach. Dla niego nie liczyli się już policjanci, czy przypadkowa opiekunka. Ważna była tylko ukochana żona.

— Dziękuję — szepnęła. — Masz rację, trochę zgłodniałam.

Podeszła do niego, wspięła się na palce i delikatnie pocałowała w policzek.

Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że pokoju dosłownie wybuchły fajerwerki. Tata momentalnie się rozpromienił, jakby zresetowano mu zapas energii.

— W takim razie zaraz je podgrzeje — rzucił się w kierunku mikrofalówki.

Uśmiechnęłam się pod nosem.

— To ja już pójdę — kiwnęłam głową w stronę mamy i nie czekając na odpowiedź, wycofałam się. Nie chciałam im przeszkadzać, choć widok normalnie rozmawiających rodziców był miodem na serce. Szczególnie, że tak naprawdę nie widziałam ich razem od trzech lat. Chociaż przez chwilę chciałam cieszyć się normalnością, za którą tak bardzo tęskniłam.

Gdy opuszczałam dom, żegnał mnie radosny chichot Waltera.

— Polly! Polly!

Po chwili dogonił mnie Nicolas. Miał na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawem, ale uśmiechał się tak szeroko, że zaczynałam mieć podejrzenia, czy czegoś nie bierze.

— Jak tam zajęcia? — zapytał, gdy zrównaliśmy krok.

— Całkiem okej — wzruszyłam ramionami. — Powiedz, naleśniki były twoim pomysłem?

Zawahał się, ale powoli pokiwał głową.

— Tata sam by na to wpadł. Gdyby był w lepszej formie. Ja tylko delikatnie zasugerowałem.

— Mamie się chyba spodobało — mruknęłam. — To daje nadzieję.

— Sama mówiłaś, że nadal się kochają.

— Nie jestem nieomylna. Tata powiedział coś policjantom?

— Nie słyszałem — zacisnął zęby. — Mówili bardzo cicho, a ja nie chciałem wzbudzać podejrzeń.

Westchnął cicho. Przeczesał palcami włosy. Tak samo robił tata, tak samo robił Timo, tak samo robił Walt. Geny jednak robią swoje.

— Trochę wczoraj wysiliłem mózgownice — przyznał po chwili. — Chyba wiem jak wygonić Amelię z Warszawy.

— Co masz na myśli? — zmarszczyłam podejrzliwie brwi.

— Nie możemy posunąć się do gróźb czy manipulacji. Życie jeszcze mi miłe i nie chciałbym spędzić go za kratkami. Ale gdyby tak Amelia pomyślała, że po prostu ma pecha? Że miasto się na nią uwzięło. Może wtedy wyjechałaby z własnej woli? Ewentualnie zawsze możemy pobawić się w duchy. Nawiedzone domostwa są teraz w modzie.

— Przyznaj, że po prostu chcesz poznać Scooby' ego Doo. — Skrzyżowałam ręce na piersi i uśmiechnęłam się kpiąco.

— To za dwadzieścia lat nadal leci Scooby Doo?

— Oczywiście — prychnęła. — Jakby i nim zapomnieli, to osobiście poleciałabym do Stanów i podpaliła Warnerbrosa. I zatańczyłabym kankana na ich zgliszczach.

Nico spojrzał na mnie jak na psychopatkę. Odpowiedziałam tym samy. Gapiliśmy się na siebie spod przymrużonych powiek, a powietrze wokół nagle zgęstniało.

I nagle wybuchnął gromkim śmiechem. Zgiął się w pół, rechocząc opętańczo. Szybko do niego dołączyłam. Śmialiśmy się wariacko, z trudem łapiąc oddech. Przechodząca obok kobieta spojrzała na nas jak na dziwaków i na wszelki wypadek przeszła na drugą stronę ulicy. Mądra kobieta, jeszcze bym ją przez przypadek przeniosła w przyszłość.

— Dobra, dobra, lepiej mi powiedz, co to za genialny pomysł. — Otarłam pojedyncze łzy rozbawienia.

— Oh, ależ nie mogę zdradzić ci wszystkich sekretów — zatarł ręce niczym profesjonalny, wykwalifikowany złoczyńca z nagrodą czarnego charakteru roku. — Jeśli mam zawładnąć światem nie mogę rzucać sekretami na prawo i lewo.

— Nawet jeśli zostanę twoją piękną, acz przebiegłą asystentką? — kokieteryjnie zatrzepotałam rzęsami.

— Zwłaszcza wtedy — prychnął. — A zresztą potrzebuję jeszcze kilka dni, by wszystko dopracować.

Ze zrozumieniem pokiwałam głową, ale to nie oznaczało, że odpuszczę. Miałam już po dziurki w nosie tajemnic, sekretów i niedopowiedzeniem. Serio, jeśli kiedykolwiek wrócę do przyszłości to osobiście zbuduję jakiś prawdowymuszator czy tam inny inator. Nawet, jeśli miałabym się uczyć fizyki kwantowej. Co nas nie zabije to nas wzmocni, nieprawda?

— Ale możesz mi wyjaśnić coś związku z podróżami w czasie? — zapytał niespodziewanie.

— Pewnie. Tylko moja wiedza jest serio bardzo ograniczona.

— Jak to się dzieje, że ten twój magiczny zeszyt zapewnił ci nową tożsamość, mieszkanie, tak naprawdę nowe życie, a nie jest wstanie zapewnić ci jedzenia.

— A żebym ja to jeszcze wiedziała — prychnęłam. — Od początku zadaję sobie to samo pytanie. I nawet zadałem je Ivy, ale ona tylko stwierdziła, że „takie są zasady". Serio, kto tworzy zasady podróży w czasie?

— Jakiś fanatyk Star Treka?

— Co to Star Trek?

Przez moment Nico wyglądał tak, jakby zastanawiał się, czy śmiać się, czy płakać. Po zastanowieniu jedynie z rezygnacją machnął ręką.

Przez chwilę szliśmy w zupełnym milczeniu. Przystanęliśmy na moment na pasach i już chciałam dalej męczyć Nicolasa, gdy nagle usłyszałam za sobą podekscytowane wołanie.

— Penny! Penny!

Jakby z nikąd obok pojawił się Mateusz. Znów szczerzył się głupkowato, ale gdy tylko dostrzegł Nicolasa zrzedła mu mina. Przybrał bojową pozę, jak kot nastroszył włosy i dosłownie prawie zabijał chłopaka wzrokiem.

Nico nawet nie drgnął. Nonszalancko schował ręce do kieszeni i z chytrym uśmieszkiem spoglądał to na mnie to na Matiego.

— Penny? Serio? — parsknęłam, próbując ukryć zdenerwowanie. — Skąd ci się to wzięło?

— Pénélopa, Penny, dość oczywiste — burknął.

— To ja już może pójdę. Zdzwonimy się później! — Za nim zdążyłam zareagować, Nico odwrócił się na pięcie i odszedł, pogwizdując wesoło.

Ze zdumieniem odprowadziłam go wzrokiem. Co tu się właśnie stało?

— Nie wiedziałem, że kumplujesz się z synem Stephana — mruknął Mati, gdy Nicolas zniknął za zakrętem.

— Wiesz, opiekuję się jego rodzeństwem, więc to chyba normalne, że się zgadaliśmy — na szybko próbowałam wymyślić jakieś wytłumaczenie. Cholera, znów wpakowałam się w niezłą manianę. Pretty, ty to masz talent! Tylko pamiętaj, żeby nie grać w totka, bo zamiast coś wygrać, to jeszcze ci zabiorą.

— I... dobrze się dogadujecie? — Mateusz nadal wyglądał na podenerwowanego. Nie patrzył mi w oczy, tylko grzebał czubkiem buta w ziemi.

— Całkiem nieźle — przyznałam. — Bez szału, ale jemu też zależy na dobru maluchów.

Bardzo powoli pokiwał głową. Nie wydawał się przekonany, ale gdy zaczęłam iść, też ruszył. Cały czak ukradkiem mi się przyglądał, co starałam się ignorować. Ciężko jednak ignorować niepokojąco przyspieszone bicie serca.

Próbowałam odetchnąć głęboko. Czułam na sobie spojrzenie Mateusza, dosłownie miałam wrażenie, że widzi wszystko. Nagle zrobiło mi się jakby cieplej. A może po prostu mój płaszcz był już za ciężki.

— A w ogóle, to jak mnie znalazłeś? — zapytałam, gdy byliśmy już kilka ulic dalej.

— Sprawdziłem mieszkanie, a gdy ciebie tam nie było doszedłem do wniosku, że pewnie zajmujesz się dzieciakami — wzruszył ramionami. — I to całą piątką — dodał z przekąsem.

Aż przystanęłam. Zmierzyłam siatkarza taksującym spojrzeniem, ale on tylko odwrócił głowę. Dostrzegłam jednak jak nerwowo przygryza wargę, a jego oddech przyspiesza.

— Wszystko w porządku? — Zatroskana chwyciłam dłoń Mateusza.

Wyrwał się pospiesznie. Powłócząc nogami ruszył przed siebie.

Przełknęłam głośno ślinę. Okej, może to było trochę głupie. Tak naprawdę, ile znałam Matiego? Nieco ponad tydzień? Nieźle się dogadywaliśmy, ale byliśmy zupełnie obcymi ludźmi. A dodatkowo miał mnie za kogoś zupełnie innego.

Więc dlaczego, na samą myśl, że coś mogło się stać, dostawał dreszczy.

— Nie ma mowy! — stanowczo zagrodziłam mu drogę. — O co chodzi? Mów natychmiast!

— Wszystko w porządku — mruknął. — Serio, po prostu... źle spałem w nocy.

Zmrużyłam podejrzliwie oczy. O nie, nie ze mną te numery, panie siatkarz. Już dawno przestałam akceptować wymówkę o braku snu. Gdybym za każdym razem wierzyło, to mój własny, rodzony ojciec byłby chyba kosmitą. Albo pobił rekord Guinnessa w niespaniu.

I wtedy dostrzegłam coś jeszcze.

Koniec świata, tragedia, ratuj się kto może! Mateusz się nie uśmiechał. Nawet kącikiem ust! Nic, nul, nada! Nie przypominał już nadpobudliwego dzieciaka, a raczej smutnego szczeniaczka, któremu zabrano kiełbaskę. Takiego trochę wyrośniętego szczeniaczka. Yorka z Czarnobyla.

O nie, nie ma to tamto! Pollygirl przybywa na ratunek! Czas wcisnąć się w lateksowy trykocik i ocalić ludzkość!

— Grałeś kiedyś w kręgle? — rzuciłam bez namysłu.

— Grałem, a co?

— Chciałbyś zagrać?

— Że niby teraz?

— To takie dziwne?

— Może troszeczkę.

— Ale się zgadzasz?

— Czy mam wybór?

— Nie.

Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam w stronę skrzyżowania. Byłam prawie pewna, że w wysokim budynku po drugiej stronie ulicy mają kręgle. Chodziłam tędy chyba z tysiąc razy. A krzykliwy neon tak dawał po oczach, że trzeba było mieć talent by nie oślepnąć. Jak widać ktoś dba o interesy producentów okularów przeciwsłonecznych. Cóż, rynek.

Kręgle owszem, były trochę zapyziałe, trochę brudne, ale były. Zresztą darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

Ewentualnie w tyłek. Ale to wersja Waltera.

Wejściówki zakupiliśmy przy samym wejściu, ale na sali pozostała kwestia butów. I tu mógł pojawić się pewien drobny, prawie niezauważalny problem.

— Jaki macie największy rozmiar? — zapytałam chłopaka siedzącego za ladą. Był piegowatym brunetem, z tak znudzonym wyrazem twarzy, że jego pradziadkiem na pewno był jakiś leniwiec. Może prababką też. Zloty rodzin leniwców wcale nie są takie rzadkie jak się wszystkim wydaje.

Znudzony spojrzał na mnie, potem na Mateusza i bardzo, bardzo powoli uniósł brew.

— Dla niego?

— Mnie możesz dać dziecięce.

Przez dziesięć długich sekund chłopak myślał. Czy intensywnie, ciężko było stwierdzić. W ogóle ciężko było stwierdzić, czy w ogóle myślał. Pojedyncza komórka w mózgu nieźle się schowała.

— Okej — sapnął. Wstał ciężko z krzesła. Dowlókł się do szafek i wyjął dwie pary butów. Czerwone były dobre trzy razy mniejsze od niebieskich. Postawił je na ladzie i znów usiadł.

— Przymierzcie.

Wymieniliśmy z Mateuszem zaskoczone spojrzenia. Facet nawet nie zapytał nas o numery, ale gdy przymierzyliśmy buty okazały się leżeć idealnie.

Może zamiast komórek mózgowych, los wyposażył go w miarkę w oczach.

Chciałam mu podziękować, ale leniwy chłopak wrócił do czytania komiksu, więc tylko wzruszyłam ramionami.

Na niewielkiej sali byliśmy tylko my. Trzy zużyte tory, ledowe lampy pod sufitem i wytarte kanapy wyglądały trochę obskurnie.

Dobra, bardzo obskurnie. Byłam przekonana, że pod fotelami znajdziemy kolonie karaluchów. Nie zrozumcie mnie źle, karaluchy to bardzo sympatyczne stworzonka. Milutkie, porządne, z serduszkiem we właściwym miejscu, ale jednak... Wolę trzymać się z dala od wszystkiego co ma sześć nóg u czułki.

Przełknęłam głośno ślinę i już miałam się wycofać, gdy nagle poczułam rękę na ramieniu.

— Jesteś genialna. — Mateusz znów szczerzył się głupkowato.

W mojej głowie wybuchły fajerwerki, a rozum odtańczył triumfalne kaczuszki. Powinnam dostać medal, serio! Skoro rozdają nagrody za rzut ziemniakiem do celu, to dlaczego mieliby lekceważyć dbanie o zdrowie psychiczne wyrośniętego pięciolatka. Beze mnie popadłby jeszcze w melancholię, zaczął ubierać się na czarno i pisać długie wiersze o bezsensie życia. A tego świat mógłby już nie przetrwać.

— To kiedy ostatnio grałaś w kręgle? — zapytał, chwytając najcięższą kulę.

— Y... jak miałam sześć lat? Może siedem?

— W takim razie, trzymaj się ode mnie z daleka! — odsunął się, udając oburzenie. — Jeszcze zrzucisz mi kulę na stopę i połamiesz paluszki. I co wtedy biedny Stephane zrobi?! Załamie się! Będzie rozpaczać, płakać! Szlochać nad beznadziejnością życia! I co wtedy zrobisz, co?! — posłał mi chytre spojrzenie.

Tak bardzo starałam się nie wybuchnąć śmiechem, że aż się obsmarkałam. Cholera, cholera, cholera!

Momentalnie zaczerwieniłam się niczym dojrzały pomidor. Odwróciłam głowę, próbując ukryć zażenowanie. No toś się popisała, Polly. Zawsze musisz wszystko zniszczyć. Serio, może powinni produkować pluszowe niszczarki z moim imieniem. Niszczarka Pierrette vel. Pénélopa — czyż to nie brzmi dumnie?

Ale o dziwo Mateusz w ogóle nie był zakłopotany. Niczym magik, wyjął z kieszeni materiałową chusteczkę. Ukłonił się nisko i podła mi ją z wręcz przesadną szarmanckością.

Mi Lady.

Z wahaniem przyjęłam chusteczkę, jednocześnie stwierdzając, że Mati ma gorsze wahania nastroju niż kobieta w ciąży.

— Zaczynamy? — rzuciłam, gdy już skończyłam się ogarniać. — Muszę skopać ci tyłek.

— Uważasz, że jesteś w stanie to zrobić? — uniósł kpiąco brew.

— Jestem nawet pewna.

Kolejne półtorej godziny. Spędziłam na zabawie, ciągłym śmianiu się i udawaniu, jak to bardzo zależy mi na wygranej. Zresztą Mati robił dokładnie to samo. Gdy podchodził do rzutu, prostował się sztucznie, sprawdzał palcem wyimaginowany wiatr albo wystawiał w skupieniu koniuszek języka. Czasami dodawał element artystyczny. Wykonywał piruet, jaskółkę, a raz nawet zacytował jakiś polski utwór.

— Kręgle! Przyszłości wy moje! Strąćcie się pięknie, a ja wam to powiem; że wygracie!

Nie rozumiałam ani słowa, ale i tak prawie spadłam z kanapy, zwijając się ze śmiechu.

I nagle, gdy tak patrzyłam na roześmianego Mateusza, w moim sercu pojawiło się zupełnie nowe uczucie. Niby, szczęście, ale jednak coś więcej. Coś bardziej... spełnionego? Coś, co dosłownie wypełniało każdą komórkę w moim ciele. Wiecie, to było trochę tak, jakbym próbowała nowej potrawy, ale z zamkniętymi oczami.

A może chodziło o kręgle? Theo nigdy nie zabrał mnie na kręgle. Restauracje, wystawy, romantyczne rejsy — czasami żartowałam, że naoglądał się zbyt wiele amerykańskich filmów.

— Ha, wygrałem!

Z zamyślenia wyrwał mnie Mateusz, odtańczający taniec zwycięstwa. Coś pomiędzy kaczuszkami, makareną i walcem angielskim.

— Mogę liczyć na nagrodę? — wyszczerzył się głupkowato i wskazał na swój policzek.

Przewróciłam kpiąco oczami, ale zsunęłam się z kanapy.

Jednak gdy już miałam wspiąć się na palce, coś mnie tknęło. Zawahałam się, a Mati to dostrzegł. Zmarszczył podejrzliwie brwi. Chwycił mnie za ramiona i delikatnie zmusił, by spojrzała mu w oczy.

— Wszystko w porządku, Penny?

Przełknęłam głośno ślinę. Kolana miałam jak z waty, a mięście totalnie odmówiły posłuszeństwa.

— Tak, wszystko, wszystko okej — wydukałam.

Mateusz nie wyglądał na przekonanego. Przysunął się bliżej, nieodrywając ode mnie wzroku.

— To w takim razie, mogę zadać ci pytanie?

— Pytaj o co chcesz.

— Masz chłopaka?

— Nie.

Dopiero po kilku sekundach zdałam sobie sprawę z tego, co powiedziałam.

Zaraz, moment, ale jak to „nie"? A Theodore? Mój Theodore? Ten, co chciał się oświadczać? Ten, którego podobno kochałam.

— To dobrze. — Mateusz uśmiechnął się z aprobatą, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł oddać buty.

A ja nadal stałam tam jak skamieniała. W mojej głowie kotłowało się już tylko jedno, podstawowe pytanie:

Dlaczego powiedziałam „nie"?

Paryż, 23 luty 2039

Oślepiło mnie ostre światło szpitalnych lamp. Jęknąłem cicho, gwałtownie mrużąc oczy. Po omacku próbowałem wymacać jakiś wyłącznik, ale napotykałem tylko miękki materiał. Zakląłem w myślach. Wziąłem kilka głębokich wdechów, a potem zmusiłem się, by otworzyć oczy.

— Walt? Walt, synku, jak się czujesz?

Z trudem rozpoznałem w rozmazanym kształcie tatę. Podparłem się na łokciach i spróbowałem rozejrzeć, ale tępy ból głowy skutecznie zmusił mnie do położenia się.

— Gdzie jestem — wycharczałem. Było mi cholernie niedobrze, a światło nadal raziło.

— W szpitalu, Terry. — W głosie taty zaniepokojenie mieszało się z ulgą. — Straciłeś przytomność.

Potarłem palcami skroń. Co tak właściwie się stało? Dlaczego mózg wydaje się być tak strasznie ciężki? I skąd wziął się posmak... papierosów?

— Jak długo byłem nieprzytomny? — Nieudolnie próbowałem wyostrzyć wzrok. — Godzinę, dwie?

— Dwa dni — szepnął tata.

Z cichym świstem wypuściłem powietrze. Dwa dni? Jak to w ogóle możliwe? Jak mogłem przegapić dwa dni życia?

— Ja... nawet nie wiesz jak się bałem... już, już myślałem, że stało się to samo co z Pretty. Lekarze twierdzili, że to tylko szok, ale jakoś... chyba nie potrafię im już wierzyć. Do tego uważają, że jesteś osłabiony. Pytali o ostatnio przebyte choroby, ale... ale nie byłem wstanie im odpowiedzieć. O niczym mi nie mówiłeś. — Odwrócił głowę, jakby chciał ukryć łzy.

Ze zrozumieniem pokiwałem głową. Już chciałem zapewnić, że naprawdę wszystko w porządku, gdy nagle wszystko wróciło. Cmentarz, grób mamy, tajemnicze dokumenty, mieszkanie stryjaszka, hologram...

A przede wszystkim papiery rozwodowe.

Jeszcze raz spojrzałem na tatę. Zacisnąłem pięści, z trudem powstrzymując się, by nie wykrzyczeć mu w twarz wszystkiego co myślę. Wściekłość mieszała się z żalem, z poczuciem, że wszystko w co dotychczas wierzyłem było kłamstwem.

— Powiedzieli, co wywołało u mnie szok? — wycharczałem.

— Nie, przynajmniej o niczym nie wiem. Pomoc wezwał Zan, podobno byliście w mieszkaniu Davida. To prawda? Jak się tam dostaliście? David nie odzywał się od miesięcy!

— Zapisał mi je — wyjaśniłem bez wahania. — A że nie wiedział kiedy umrze i czy w ogóle zdołaj potwierdzić jego zgon, to zabezpieczył mieszkanie tak, bym oprócz niego tylko ja mógł tam wejść.

— I co było w środku? Po za oczywiście wyzywającą bielizną dla hipotetycznych kochanej i barku pełnego alkoholu.

Nie odpowiedziałem. Pustym wzrokiem wpatrywałem się w okno. Słyszałem, jak tata nerwowo wierci się na krześle. A niech się denerwuje, dobrze mu tak. Za kłamstwo trzeba ponieść karę, tak zbudowany jest świat.

— Odkryłem coś — powiedziałem w końcu. — W mieszkaniu wujaszek trzymał różne papiery. Wiesz, poprzeglądałem je sobie, tak dla przyjemności. I znalazłem coś bardzo ciekawego — zrobiłem dramatyczną pauzę. Może powinienem zostać aktorem? Być albo nie być, o to jest pytanie.

— Dlaczego nigdy nie wspominałeś, że chciałeś się rozwieść z mamą.

Widziałem jak tata blednie. Jak zaczynają mu się trząść ręce, jak z trudem łapie oddech. Jak desperacko próbuje unikać mojego świdrującego spojrzenia.

Ale ja nie zamierzałem odwracać wzroku. Nie teraz.

— To nie tak jak jak myślisz...

— A jak?! — podniosłem głos. — Nie jest idiotą, wiem, co widziałem. I potrafię czytać, koszykówka jeszcze nie pozbawiłam mnie zdolności logicznego myślenia.

— To... — odetchnął głęboko. — To było dawno temu. Ty i Pierrette byliście jeszcze małymi dziećmi. Popełniłem kilka błędów. Błędów, których nigdy sobie nie wybaczę. Mama straciła do mnie zaufanie, ja miałem pretensję, że tego nie robi. Między nami działo się wtedy bardzo, bardzo źle. Myśleliśmy, że już nie naprawimy naszego małżeństwa. Ale jednak... jakoś się udało. Przecież byliśmy razem jeszcze przez wiele lat, prawda? — uśmiechnął się z trudem.

Prychnąłem kpiąco. Znów na okrętkę, znów dookoła, byle tylko nie powiedzieć prawdy. A z każdym kolejnym słowem podejrzewałem, że prawda może okazać się wyjątkowo brutalna.

— Jakie błędy? — rzuciłem, siląc się na beznamiętny ton.

— Nic ważnego, z perspektywy czasu błachostki.

— Więc dlaczego mi nie powiesz?

— Walt... Terry, proszę.

— Przyznaj po prostu, że zdradziłeś mamę.

Zatkało go. Pierwszy raz widziałem, by tatę naprawdę zatkało. Niczym ryba to otwierał to zamykał usta, mrugając opętańczo.

A potem w jego spojrzeniu pojawiła się wściekłość. Czysta, pierwotna wściekłość, jak u drapieżnika. Zaczerwienił się, przygarbił, jakby szykował się do walki. Oddychał ciężko, dysząc niczym byk przygotowywujący się do ataku.

— Nigdy — wycharczał. — Możesz oskarżać mnie o różne rzeczy, synu. Ale twoja matka była jedyną kobietą, którą kochałem. Kochałem ponad wszystko. Gdybym mógł, oddałbym za nią życie! Ba, nawet nie wiesz ile razy o to błagałem! Wierz mi; nigdy, ale to nigdy nie zdradziłbym mojej Stephanie! — Wstał i wyszedł, głośno trzaskając drzwiami.

Zaskoczony wpatrywałem się w puste krzesło. Nigdy nie widziałem ojca tak wściekłego, a wierzcie mi byłem na prawie wszystkich jego meczach. Jednak pierwszy raz zobaczyłem coś tak... tak zwierzęcego.

Z szoku wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi. Jęknąłem „proszę" po czym opadłem na poduszki, mając nadzieję, że to tylko pielęgniarka.

Jednak gdy w najpierw w progu pojawiła się burza czarnych, kręconych włosów, a potem tak doskonale znana idealna sylwetka, moje serce zabiło mocniej.

— Julcia...

— Cześć, Walt. — Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało. Pomimo wymiętej koszuli i worków pod oczami wydawała się jeszcze piękniejsza niż zwykle. — Dobrze, że się obudziłeś.

— Co ty tu robisz?

Oh, na Merlina! Gdyby nie przejmujący ból całego ciała już trzymałbym ją w ramionach i całował namiętnie. A może nawet coś więcej. W końcu szpitalne łóżka są wyjątkowo wszechstronne.

— Twoja kumpela... ta muzułmanka... jakimś cudem zdobyła mój numer. Zadzwoniła, gdy straciłeś przytomność. Przyleciałam najszybciej jak się dało.

— Wiszę Aishy roczny zapas czekolady. — Wyszczerzyłem się głupkowato, na co Julcia tylko wybuchnęła śmiechem.

Podeszła bliżej i pochyliła się, by mnie pocałować, ale byłem szybszy. Chwyciłem jej koszulę i przyciągnąłem do siebie, namiętnie wbijając się w jej usta. Oddała pieszczotę i podparła się na rękach, dając mi pełne pole do popisu. Nasze języki wykonywały szaleńczy taniec, powoli traciliśmy oddech. A przecież dopiero się rozkręcałem!

Jednak gdy tylko wsunąłem dłonie pod koszule Julii, by odnaleźć zapięcie stanika, odsunęła się.

— Nie ma mowy. Masz odpoczywać — pogroziła palcem.

— Ale skarbie! — niczym obrażone dziecko uderzyłem pięścią w poście. — Daj spokój, nie widzieliśmy się ponad tydzień!

— I o dziwo przeżyliśmy! — parsknęła śmiechem. — Wyluzuj, jak tylko dojdziesz do siebie, to zaszyjemy się w jakimś hotelu. Bo twój ojciec na razie może nie myśleć na tyle trzeźwo, by trzymać się z daleka.

— Spotkałaś go? — moje źrenice musiały przyjąć rozmiar spodków.

— Minęłam na korytarzu — przyznała. — Ale był zbyt zamyślony, by mnie zauważyć. Wiesz, że kiedyś będziemy musieli mu powiedzieć?

— Wiem. — Nerwowo przeczesałem włosy. — Mam być szczery? Bardziej boję się jak zareaguje twój ojciec.

— Serio? Minęło dwadzieścia lat odkąd mieli na pieńku. Nawet w sporcie takie rzeczy odchodzą w końcu w niepamięć.

— Nigdy nic nie wiadomo. — Naburmuszyłem się.

Julcia tylko znów się roześmiało. Dotarło do mnie, jak bardzo brakowało mi tego śmiechu. Niby minął tylko tydzień, a miałem wrażenie, że nie widzieliśmy się od wieków.

— Opowiedz mi lepiej, co się stało w ostanim czasie — poprosiła.

Opowiedziałem jej wszystko. Dosłownie wszystko. Od stanu Pierrette, przez spotkanie trzeciego stopnia z Theodorem, odkryciu akt na odnalezieniu mieszkania stryjaszka kończąc. Nie ominąłem nawet rozbieżności w dacie śmierci mamy. Gdy Julia usłyszała o tym, że ostatnio nie zgadzają mi się pewne informacje, zmarszczyła podejrzliwie brwi.

— Może powinni cię lepiej zbadać? — zasugerowała.

— Myślisz, że to ze mną jest coś nie tak?

— Nie wiem — przyznała. — Po prostu się martwię.

Westchnąłem cicho.

— Możesz tego nie robić? Proszę! Wszyscy wokół się martwią. Tak jakby to była najważniejsza czynność pod słońcem.

Przewróciła kpiąco oczami. Jednak na twarzy Julci nadal błąkał się uśmiech.

Zaraz jednak zmarszczyła podejrzliwie brwi. Wstała, podeszła do oka i zamyślona zaczęła stukać palcami w szybę. Widziałem jak pod obcisłą bluzeczką, łopatki dziewczyny unoszą się przy każdym oddechu.

— Powiedziałeś, że pomyliłeś daty śmierci mamy, tak? — zapytała w końcu.

— Tak przynajmniej mi się wydaje. — Wzruszyłem ramionami. — Mama zmarła we wrześniu 2036. A przynajmniej tak mi się wydawało. Tylko, że potem sprawdziłem na nagrobku. Jak byk było napisane styczeń 2036.

Prawie pół roku wcześniej.

— Trzy miesiące po diagnozie — szepnąłem z rezygnacją. — Mama... Myślałem, że walczyła długo. Dobry rok. Na początku lekarze dawali spore szanse. Wczesne stadium, dobre rokowania i te sprawy. Dobrze znosiła chemię. Szybko wróciła do domu. A potem... potem coś zaczęło się psuć. Pojawiły się przerzuty, nawroty, mama przestała reagować na leczenie i...

— Wiem — przerwała gwałtownie Julcia. — Ja wszystko wiem, Walt. Opowiadałeś mi, pamiętasz? W zeszłym roku, jak wróciłeś po świętach. Byłeś strasznie zdołowany. Najpierw kochaliśmy się wyjątkowo spokojnie jak na ciebie, a potem zebrało ci się na wspominki.

— Przepraszam, że się powtarzam — prychnąłem.

— Nie mówię tego dlatego, by ci dopiec. — Julia nadal zachowywała wręcz stoicki spokój. — Doskonale pamiętam, o czym mówiłeś. I jestem przekonany, że wspominałeś o wrześniu. Nigdy nie padł styczeń.

Zbaraniałem i to totalnie. Serio, poczułem się jak w jakimś idiotycznym amerykańskim filmie. Jeśli zaraz nie pojawi się Elton John w stroju papugi to składam reklamację.

— Czyli mi wierzysz? — wydukałem. — Wierzysz, że dzieje się coś dziwnego?

Bez wachania pokiwała głową. Odwróciła się od okna, a w jej oczach dostrzegłem dziwny smutek.

— Pytałeś mnie o pluszaka, pamiętasz? Odpowiedziałam, że nie pamiętam żadnego pluszowego Rysia, ale jak tak się zastanowię... mam jakieś dziwne wspomnienie... bardzo mgliste... że coś takiego było... że pan Łatek kiedyś wywoływał u mnie jakieś poważniejsze emocje.

Cicho parsknąłem śmiechem. Poważniejsze?! To mało powiedziane! Przecież pan Łatek był pełnoprawnym mieszkańcem naszej sypialni. Miał nawet swoją podusię. Gdy Julia chciała mi dopiec, przypominała, jak wróciłem z pewnej imprezy po wygranym meczu i pod wpływem alkoholu:

a)oświadczyłem, że rzucam koszykówkę, by wyjechać do Australii hodować kangury miniaturki.

b) Odtańczyłem kankana w kuchni ( żeby nie było — to Pretty odziedziczyła talent do tańca)

c) wygoniłem Julcię z sypialni po czym oświadczyłem, że od dzisiaj to pan Łatek jest moim partnerem, miłością życia i razem będziemy szczęśliwy po wsze czasy, pokonując przeciwności.

A wcale nie wypiłem tak dużo.

W każdym razie pan Łatek był jedną z niewielu przyczyn sprzeczek i kłótni wszelakich. Wiecie, zajmował cenne miejsce w łóżku, a do tego ciężko jest uprawiać seks, gdy gapi się na ciebie pluszowy ryś.

— W takim razie, dlaczego wszyscy wokół twierdzą inaczej? — zapytałem. — Dlaczego mam wrażenie, że rzeczywistość się zmienia i tylko na mnie to nie wpływa.

— Nie mam pojęcia — przyznała. — Trzeba by było zapytać jakiegoś specjalistę od zagięć czasoprzestrzeni.

— Szkoda, że Tony Stark przeszedł na emeryturę — burknąłem pod nosem, a Julia tylko uniosła pytająco brew. No tak, ona nie dorastała z psychofanem Marvela pod jednym dachem.

Timi! Dzięki za zniszczenie psychiki, braciszku!

Westchnąłem głęboko. Julcia usiadła z powrotem na krześle. Przez kolejne minuty tkwiliśmy w zupełnym milczeniu. Ona myślała nad czymś intensywnie, a ja łapczywie analizowałem każdą rysę, każdy ledwie widoczny pieg na jej twarzy. Starałem się wszystko zapamiętać jak najlepiej, zapisać na twardym dysku. Wiedziałem, że prędzej czy później będzie musiała wrócić do Bostonu, a nie miałem pojęcia, kiedy znów się zobaczymy.

— Jakoś nie potrafię uwierzyć, że naprawdę przyjechałaś — szepnąłem w końcu, odgarniając z jej twarzy zabłąkany kosmyk włosów.

— A ja nie potrafię uwierzyć, że mogłabym tego nie zrobić.

Już chciałem ponownie ją pocałować, gdy drzwi znów otworzyły się z hukiem, a do środka wpadły dwie zadyszane postacie.

— W końcu się obudziłeś! I widzę, że już znalazłeś sobie ciekawe zajęcia — stwierdziła z przekąsem Aisha, spoglądając to na mnie to na Julcię. Stojący obok Zan tylko szczerzył się głupkowato.

— Jeśli chcecie mnie podręczyć, to tak, znalazłem sobie ciekawsze zajęcie — burknąłem.

Aisha tylko prychnęła kpiąco.

— W przeciwieństwie do ciebie nie spędziliśmy ostatnich dwóch dni na wylegiwaniu się w łóżeczku. Wiemy kim jest Mario Quillana.

— Że co proszę?! — Usiadłem gwałtownie.

Zdecydowanie gwałtownie. Świat znów zaczął wirować, zrobiło mi się niedobrze. Opadłem na poduszki, a Julcia od razu ścisnęła moją dłoń.

— No właśnie to! — klasnął podekscytowany Zan. — Słuchaj uważnie. Tak jak podejrzewaliśmy facet jest Włochem, trochę starszym od twojego ojca. Znaleźliśmy kilka wyroków za drobne przestępstwa, wiesz wandalizm i posiadanie narkotyków.

— Wiemy też, gdzie mieszka. A przynajmniej mieszkał ostatnio.

W zamyśleniu przygryzłem wargę, kątem oka zauważając, że Julcia robi dokładnie to samo. Aisha cały czas patrzyła na nią podejrzliwie, ale w ogóle się tym nie przejmowałem. Co jak co, ale Julci ufałem bezgranicznie.

— Tylko, co nam to daje? — odparłem w końcu.

— Przecież nadal trzymamy się tego, że jest w jakiś pokrętny sposób odpowiedzialny za stan Pretty, prawda? Może powinniśmy go więc przepytać.

— Chcę zobaczyć Pierrette — wypaliłem w odpowiedzi.

Wszyscy spojrzeli na mnie jak na wariata. Moja prośba była tak niespodziewana i tak kompletnie pozbawiona logicznego powiązania, że wydawała się wręcz absurdalna. A przecież chciałem tylko zobaczyć swoją siostrę. Bliźniaczkę!

— Jesteś jeszcze słaby, Terry, powinieneś odpoczywać — zasugerowała Julcia.

— Mówiłem żebyś się nie martwiła — warknąłem. — Chcę zobaczyć Pierrette.

Uniosła ręce pokazując, że się poddaje. Uśmiechając triumfalnie, usiadłem powoli i opuściłem nogi na podłogę. Julia przez ułamek sekundy wahała się co zrobić, ale w końcu pomogła mi wstać.

Na korytarzu spotkaliśmy tylko jedną pielęgniarkę, która próbowała nas zatrzymać. Wystarczył jednak jeden z moich popisowych, czarujących uśmiechów, by zaczerwieniła się i dała nam spokój.

O dziwo w pokoju Pierrette nie było nikogo. Ani taty, ani Nicolasa, ani żadnych lekarzy. Usiadłem w głębokim fotelu i ostrożnie chwyciłem dłoń siostry. Była trochę bledsza niż ostatnio, ale uśmiechała się nieznacznie. Tak, jakby śniła o czymś bardzo, bardzo przyjemnym.

A może tylko mi się wydawało?

Długo siedziałem po prostu wpatrując się w jej twarz. Julcia usiadła na oparciu fotela. A zakłopotaniu Zan i Aisha stali w drzwiach.

— Mam wrażenie, że to wszystko jest ze sobą powiązane — powiedziałem w końcu. — Stan Pretty, zmieniająca się rzeczywistość, papiery, które znaleźliśmy. Pierrette... nie jest tak po prostu nieprzytomna. Nie zapadła w zwyczajną śpiączkę. Zresztą, spójrzcie na nią! Czy wygląda na chorą?! Nie, ona... ona cały czas coś przeżywa.

— To tylko twoje spekulacje, Walt — burknęła Aisha. — Lekarze niczego nie potwierdzili.

— Bo szukają czegoś co znają! — wybuchnąłem. — A to... nigdy się z czymś podobnym nie spotkali. Ale ja znam Pierrette, znam ją doskonale. Od urodzenia. Zawsze byliśmy razem. Ona czyta mnie jak otwartą księgę, a ja robię dokładnie to samo. I wiem, po prostu wiem, że dzieje się coś bardzo dziwnego.

— Więc może powinniśmy znaleźć tego całego Mario — zasugerował Zan. — Może on coś wie.

— To miałoby sens — przyznała Aisha. — Znaleziono przy nim narkotyki. Może w ramach zemsty na tacie podał Pretty coś, czego lekarze nie są jeszcze wstanie zidentyfikować.

— Czyli musimy polecieć do Włoch?

— A masz inny pomysł? — wzruszyła ramionami. — Mogę się urwać z uczelni, może nie od razy, ale i tak nie robimy nic ciekawego, Zan podobnie. Na dwa dni możemy wyjechać.

Zagryzłem zęby. Z jednej strony na razie był to jedyny pomysł jaki mieliśmy, ale gdy zaczynałem się zastanawiać pojawiały się wątpliwości.

— I co? Tak po prostu wpadniemy do niego do domu? Co powiemy? „Cześć, nie wiem czy pamiętasz, ale kiedyś mój ojciec dał ci po mordzie. Czy przypadkiem w ramach zemsty nie postanowiłeś otruć mojej siostry?"

— Okej, dobra, brzmi głupio — przyznał Zan. — Ale hej, nawet jeśli nie jest bezpośrednio odpowiedzialny za chorobę Pierrette, to może zna się na narkotykach? Może nigdy nie porzucił do końca rynku.

— Wiesz, że to bardzo naciągana teoria, prawda? — zwróciła uwagę Julia. — Zwykły zbieg okoliczności i tyle.

— Bardzo prawdopodobne — zgodził się. — Ale czy nie warto spróbować.

— Zresztą fajnie byłoby się dowiedzieć, dlaczego wasz ojciec w ogóle go pobił — zauważyła Aisha. — Chyba warto by było to wiedzieć.

Niechętnie przyznałem jej rację. Skoro tata uciekł się do przemocy, to Quillan musiał naprawdę zajść mu za skórę. Co prawda, gdzieś z tyłu głowy pojawiła się myśl, że może wolałbym nie wiedzieć, ale z drugiej strony, czy mogło być coś gorszego od papierów rozwodowych.

Jeszcze raz spojrzałem na Pierrette. Pierwszy raz od bardzo dawna dostrzegłem w niej mamę. Z całej naszej piątki była do niej najbardziej podobna. Taki sam uśmiech, takie same oczy, takie same rysy twarzy. Tylko włosy miała ciemniejsze po tacie.

Musiałem ją ratować. Za wszelką cenę.

— W takim razie nie pozostaje nam nic innego jak jechać do Włoch — przyznałem w końcu.

Aisha uśmiechnęła się nieznacznie, a Zan triumfalnie zacisnął pięść. Jedynie Julcia wydawała się być nadal zaniepokojona.

Jeszcze przez kilkanaście minut siedziałem przy łóżku siostry. Cały czas zaskakiwało mnie jak spokojnie wyglądała. Tak, jakby nic, zupełnie nic się nie działo. Na myśl przychodziły mi stare, dobre czasy, gdy jeszcze byliśmy mali, a życie toczyło się spokojnie.

Potem ja i Julcia wróciliśmy do mojego pokoju, a Aisha i Zan popędzili na zajęcia. Zapowiedzieli też, że rozpoczną przygotowania do podróży, żebyśmy mogli wyjechać, jak tylko wyjdę ze szpitala. Tata nie pojawił się ponownie i mogłem tylko mieć nadzieję, że Nicolas znalazł go za nim ponownie wylądował u Erwina.

— Naprawdę myślisz, że to on jest odpowiedzialny za stan Pretty? - zapytała cicho Julcia. - Przecież... To wydaje się totalnie absurdalne.

— Wiem - wychrypiałem. - Ale to na razie jedyne co mamy.

— Walt... Terry, skarbie.

Uśmiechnąłem. Terry... Tylko najbliższe osoby tak do mnie mówiły. Zdrobnienie wymyśliła mama. Połowy i Terry - uważała, że to urocze. Niby nigdy nie wspomniałem o tym Kulce, ale ona jakby podświadomie wiedziała. Już po pierwszej wspólnej nocy nazwała mnie Terry.

— Po prostu nie potrafię siedzieć bezczynnie - jęknąłem. - Mówiłem, że lekarze chcą przenieść Pierrette do hospicjum? Oni już stracili nadzieję. Tata powoli ją traci. Ale ja... ja muszę być silny. Muszę walczyć.

— Jeśli nie chcesz to nie musisz. — Czule pogłaskała mnie po policzku. — Masz tylko dwadzieścia lat. Powinieneś cieszyć się życiem, a nie przejmować się rzeczami, na które nie masz wpływu.

Zacisnąłem usta w wąską kreskę.

— Naprawdę tak myślisz. — Odwróciłem głowę.

Westchnęła cicho. Przykucnęła przy łóżku, chwyciła moją twarz w swoje dłonie i zmusiła bym spojrzał jej w oczy.

— Ty decydujesz. Ale pamiętaj, że cokolwiek się stanie, to nie twoja wina. Jesteś Walterem Antiga, moim chłopakiem, a nie jakimś Supermanem czy Batmanem. Nie do ciebie należy ratowanie świata.

Uśmiechnąłem się nieznacznie. Pochyliłem się i czule pocałowałem Julcię. Delikatnie, nie śpiesząc się, oddała pocałunek. Nie było w nim pożądania czy spokój, miłość, którą widziałem w każdym spojrzeniu.

— Kocham cię, wiesz? — wyszeptała, gdy w końcu oderwaliśmy się od siebie.

— Wiem — uśmiechnąłem się. — I też cię kocham. Najbardziej na świecie. Wiem, że nie muszę ratować ludzkości. Ale nie ratuję świata. Ratuję moją rodzinę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro