Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~23~

Siedziałem nadal na schodach razem z Aurorą. Dziewczyna trzymała mnie pod ramię oraz opierała na nim swoją głowę. Czekaliśmy aż przyjdzie nasza kolej na wymarsz.

- Boję się o Bonnie - wyznała nagle.

- Czemu? - zdziwiłem się.

Dzieci, starsi oraz kobiety, które nie walczą zostają tutaj i nic im nie grozi.

- Pierwszy raz zostaje z kimś innym w domu niż najbliższa rodzina - wyjaśniła.

- A kto z nią został?

- Pani Wood, tutejsza nauczycielka - odrzekła cicho Aurora.

- Więc na pewno dobrze się nią zaopiekuje - stwierdziłem.

Znów zapadła cisza i tylko czekaliśmy na rozkaz wymarszu. To trwało okropnie długo i zacząłem się lekko niepokoić, a po kolejnych kilkudziesięciu minutach, miałem już wstać i pójść dowiedzieć się czym spowodowane jest to opóźnienie, lecz jak na zawołanie nagle zjawił się przy nas Zayden. Gdyby to nie wyglądało głupio, to  bym się teraz uśmiechnął szeroko, bo chłopak zdecydował nie iść z pierwszym marszem, a ze mną ostatnim.

- Szykować się! - krzyknął do tłumu jeden z czarodziejów, kiedy zobaczył swojego przywódcę.

- Nie, poczekajcie! - zatrzymał ich szybko zielonooki, po czym na chwilę spojrzał na mnie i tulącą się do mojego ramienia dziewczynę.

Następnie spuścił wzrok, złapał głęboki wdech i kontynuował dalej, zwracając się do całej grupy.

- Coś tu nie gra - stwierdził. - Wszyscy oprócz ostatniego marszu, czyli was, są już na miejscu, a Aiden nadal nie dał znaku życia - poinformował.

- Może potrzebuje więcej czasu - oznajmił ktoś z tłumu.

- Nie, to zdecydowanie za długo trwa - pokręcił głową. - Zresztą dzwoniłem do niego i ma wyłączony telefon - dodał, na co delikatnie uwolniłem ramię z uścisku Aurory i wstałem, szczerze zaniepokojony.

Nie mam pojęcia czemu, ale instynkt podpowiadał mi, aby sprawdzić tylną część naszego kompleksu i tak też zrobiłem. Ruszyłem przed siebie, omijając grupę czarodziejów.

- Gdzie idziesz, Dylan? - zapytała moja przyjaciółka, także ruszając za mną.

- Nie wiem, po prostu...- urwałem, zatrzymując się pomiędzy budynkami, nie tak daleko od Zaydena i pozostałych.

Spojrzałem na linię horyzontu.

- Zayden! - zawołałem chłopaka, uważając przy tym, aby głos mi nie zadrżał. - Zobacz! - nakazałem, na co zielonooki od razu do mnie podbiegł.

Na długości około pięciuset metrów, rozstawione było wojsko jasnej strony. Maszerowało wprost na nas.

- Jak? - niedowierzał Zay.

Nie znałem odpowiedzi na to pytanie, bo sam byłem zdziwiony jakim cudem Bill atakuje nas akurat wtedy kiedy my atakujemy jego. Nie mamy przecież armii. Zostali tylko ci najsłabsi oraz tak zwani cywile.

- Oni chyba nie zdają sobie sprawy, że tu są dzieci - stwierdziłem, nie mogąc uwierzyć, że ktokolwiek posunął by się do tego, aby atakować tę część kompleksu, która jest zamieszkana przez rodziny.

Wszystko zawsze toczyło się przy głównych wejściach, tam gdzie stacjonowało tylko i wyłącznie wojsko. Nikt nigdy nie ośmielił się być tak podłym i zachodzić tyłem. Oczywiście dopuszczalne też było obstawianie całego terenu wokół, ale to raczej tylko po to, aby wojska wroga się nie wymknęły. Może i toczyliśmy w historii wiele bitew o których ludzkość nawet nie wiedziała, ale od zawsze przyjęte były zasady, że atakuje się tylko armię, nigdy bezbronnych.
To bardzo się różniło od wojen ludzi. Dzięki temu myślałem, że czarodzieje są lepsi.
Chociaż może nie zamierzają atakować, tylko przejąć to miejsce.

- Chyba jednak zdają - rozwiał moją nadzieję zielonooki.

- Trzeba coś zrobić! - zdecydowałem, po czym zwróciłem się do stojącej obok Aurory. - Powiedz żeby ustawili się przy budynkach, będą ich bronić. Zadzwoń też do swojego ojca, aby wracał z całą armią, a potem leć ostrzegać opiekunów dzieci, aby schowali się i nie wychodzili z domów - nakazałem, na co dziewczyna od razu pobiegła w stronę oddziału najsłabszych czarodziejów.

- Nie mogę w to uwierzyć - wyszeptał Zay, nawet nie przejmując się tym, że znowu zacząłem się rządzić i wydawać rozkazy. - Aiden nas wydał - stwierdził mocno zawiedzionym tonem, przy czym jego głos aż drżał.

- Może nie - próbowałem go podnieść na duchu. - Może mamy szpiega - rzuciłem pierwsze lepsze co przyszło mi do głowy.

- Nie wysilaj się, Dylan. Mój brat nas wydał, tak jak mówiłeś od początku, że zrobi. Miałeś rację ze wszystkim, a ja jak debil miałem nadzieję, że jednak miłość braterska przetrwała te osiem lat - oderwał w końcu wzrok od armii wroga i spojrzał mi w twarz, dzięki czemu zauważyłem ogromny ból w jego pięknych, zielonych tęczówkach. - Brat to zawsze będzie brat. Myślałem, że to coś znaczy, ale myliłem się, cholera! - wybuchnął, więc położyłem mu swoją dłoń na ramieniu.

- Zay, przecież rozmawiałem z Aidenem i naprawdę był ze mną szczery, on cię kocha - zapewniłem.

- Był tak samo szczery, kiedy udawał twojego współlokatora przez dwa lata - prychnął i tu musiałem przyznać mu trochę racji, bo w końcu chłopak to naprawdę dobry aktor. - Jebać go, chodźmy się przywitać z wrogiem! - zdecydował i szybko wyrwał się w przód, ale w porę złapałem go za rękę.

- Nie rób nic głupiego! - uprzedziłem, bo chłopak nie był teraz w najlepszym stanie psychicznym. - Może spróbujmy podnieść barierę zamiast atakować - zaproponowałem.

- Wiesz ile czasu zajęło wzniesienie takiej bariery? Nie dość, że trzeba do tego mocy ze stu czarodziejów, to jeszcze trzech godzin na rzucenie zaklęcia chroniącego. To nie jest jakiś skrawek ziemi, a wielkie osiedle, Dylan - upomniał mnie.

- Wspólnie w sekundę zdjęliśmy zaklęcie blokujące, więc może z barierą było by tak samo - wzruszyłem ramionami.

Zay westchnął cicho, a następnie spojrzał na nasze złączone nadal dłonie, a potem podał mi swoją drugą rękę. I może byśmy spróbowali podnieść we dwójkę barierę chroniącą, ale nagle na jeden z domów spadła kula ognia, tym samym potwierdzając obawy Zaydena, że jest to czysty atak ze strony wroga, a nie przejęcie.

- Oni chcą nas pozabijać - wyszeptałem, patrząc jak kolejne kule lecą w naszą stronę.

- A co myślałeś? Że przyjdą i ładnie poproszą, żebyśmy się poddali? - rzucił przez ramię chłopak, bo właśnie wyrwał swoje dłonie z moich i ruszył w stronę naszych szeregów. - Utrzymywać pozycje obronne! - rozkazał im mocnym tonem i chyba nie powinienem w tej chwili, ale odczułem lekkie podniecenie jego władczą postawą. - Jesteście jedyną nadzieją, więc macie dać z siebie wszystko! - nakazał, stając na przedzie skromnego wojska. - Tu są nasze rodziny i będziemy ich bronić do ostatniego tchu! - wykrzyczał, a zaraz potem rozległ się wśród szeregu okrzyk bitewny.

Chłopak idealnie pasował na rolę przywódcy. Umiał zagrzać wojsko do walki nawet w tak beznadziejnej sytuacji.

Postanowiłem także się ruszyć i dołączyć do nich, lecz nagle usłyszałem krzyk Aurory, która wołała o pomoc.
Spojrzałem jeszcze raz na naszą armię i zdecydowałem w sekundę.

Zacząłem biec w stronę wrzasków przyjaciółki.

🖤🖤🖤🖤🖤🖤🖤🖤🖤🖤🖤🖤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro