Prolog
Biała Noc zdarzała się raz na pięćset lat. Starszyzna już nie traktowała tego jako wyjątkowe wydarzenie, zbyt często je widzieli. Natomiast młody żołnierz siedzący przed bitwą na skraju obozowiska, wpatrywał się w jaśniejące we wszystkich kolorach gwiazdy z niemal nabożnym wzrokiem. Noc dobiegała końca, przez co punkty na niebie migoczące w przeróżnych barwach nie były już tak jasne jak wcześniej. Mimo to chłopak nie spuścił wzroku na ziemię, wciąż jego głowa skierowana była ku górze. Wraz z nastaniem świtu mieli uderzyć we wrogie wojska, które oblegały granicę królestwa już trzeci miesiąc. Im bliżej wschodu słońca, tym gęściej chmury burzowe oplatywały nieboskłon. W oddali chłopak słyszał wykrzykiwane rozkazy swoich zwierzchników. Przeczesał swoje białe niczym śnieg krótko przystrzyżone włosy i podniósł się z ziemi. Z wrodzoną nonszalancją poprawił zbroję na ramionach i poklepał lewą ręką przytoczony miecz do pasa. Prawą ręką zakrył oczy i policzył do pięciu. W międzyczasie wziął głęboki wdech, przytrzymał powietrze do momentu kiedy płuca zaczęły go lekko szczypać i wypuścił powietrze z głośnym westchnieniem. Kiedy odsunął dłoń, jego oczy były puste, każdy, kto spojrzałby w nie, zobaczyłby pustą skorupę, bez duszy. Chłopak był idealną maszyną do zabijania, taka, jaką go stworzyli rodzice. Przeszedł do skupiska żołnierzy i ustawił się na swoim miejscu w formacji, jaką ustalili generałowie. Widział kątem oka, jak jego koledzy próbują opanować drżenie. Pierwsze promienie słońca muskały policzki chłopców stojących w pierwszej linii. Obóz miał pozostać rozstawiony. Szybka akcja i do domu, tak to zostało przedstawione.
Jednak w momencie dotarcia do granicy, białowłosy już wiedział, ze nie skończy się to szybką potyczką. Patrząc na liczebność wrogiej armii i to, że na pierwszej linii u nich w armii stoją żołnierze z jedynie miesięcznym szkoleniem albo z łapanki, przewidywał krwawą rzeź. Wiedział, że jest na przegranej pozycji od momentu wstąpienia na pole bitwy. Generał nimi koordynujący schował się w namiocie na szczycie i jedyne co zrobił, to wygodnie rozsiadł się na swoim fotelu. Chłopak zacisnął pięści ze złości. Jeśli chcieli wysłać go na pewną śmierć, to on był przygotowany, aby zrobić wszystko na odwrót. Przeżyje.
Po werblach bębnów żołnierze ruszyli przed siebie. Przez pierwsze minuty formacja trzymała się w szykach, tarcze uniesione wysoko, szczęk mieczy odbijał się w przestrzeni. Białowłosy wspierał kolegów, którzy ze strachu już zmoczyli spodnie i broczą w swoich własnych fekaliach, trzymając tarcze przed sobą. Odpierał ataki na tyle długo, że jego mięśnie prawej ręki zdążyły zaprotestować przy następnym podniesieniu miecza. Jedynie czysta furia pchała chłopaka dalej. Nienawidził generała całym sercem. Skazał wszystkich na śmierć, omamił ich pięknymi słówkami, formą nagrody. Dzieciaki z biedniejszych rodzin podążyły za nim ślepo. Im dłużej ciął mieczem czarne niczym noc zbroje, tym bardziej oddalał się od swojej pozycji. Mimo to kątem oka dostrzegał, że młodzi żołnierze padają pod naporem wrogich ostrzy. Wściekłość, jaka go ogarniała buzowała pod skórą niczym wzburzone fale oceanu.
Jego oczy wyrażały więcej niż tysiąc słów. Były one pociemniałe z gniewu i poczucia bezsilności. Wiedział, że nie uda mu się ocalić wszystkich. Ścisnął mocniej rękojeść miecza, po czym poprawił uchwyt i zaczął ciąć przeciwników z jeszcze większą zawziętością.
Szczęk metalu odbijał się z każdej strony. Białowłosy oddychał coraz ciężej, a zmęczenie mięśni ramion dawały znać z sekundy na sekundę mocniej i boleśniej. Włosy chłopaka nasiąknęły potem i krwią, tworząc przerażającą mozaikę. Hełm żołnierza już dawno poleciał w bok, poszarpana peleryna zwisała jedynie do łopatek chłopaka. Był jedyną osobą w swoim kręgu, która jeszcze żyła. Wszyscy jego koledzy już dawno padli pod naporem wojsk, i broczył w ich krwi, cofając się w stronę obozu. Kiedy potknął się o przepołowione zwłoki, w jego oczach pierwszy raz można było dostrzec cień strachu. Nie o swoje życie, a o byt wszystkich, których miał bronić. I właśnie to uczucie zaległo w sercu białowłosego na dobre. Kątem oka dostrzegł ostrze miecza lecące prosto w jego pierś. Udało mu się w ostatniej chwili złapać jakiś kawał zbroi pozostawionej i rozwalonej na polu bitwy. Uniósł go niczym tarczę i zablokował cios. Uderzenie wstrząsnęło całym ciałem chłopaka i odbiło się echem po każdym zakątku. Białowłosy zacisnął pięści, po czym przyciągnął za wystający kawałek szaty swojego przeciwnika.
-Nie umrę w taki sposób. Nie powstrzyma mnie krew, zmęczenie ani wasza żałosna armia.
Na koniuszkach palców przeskoczyły iskry, które powoli wymykały się spod kontroli. Po kilku sekundach wyładowania elektryczne oblepiły całą postać chłopaka. Rozchodziły się coraz dalej i dalej, zbierając za sobą dusze wrogich żołnierzy. Kołowały nad wszystkimi i uderzały w najmniej spodziewanym momencie. Pioruny były widoczne, aż do momentu pozbycia się ostatniego wroga. W kręgu ciał stał białowłosy, ciężko dysząc, ściskając kawałek zbroi, a w drugiej iskry przeskakiwały jeszcze raz na jakiś czas, zdecydowanie rzadziej niż przed chwilą. Ocalał, Tylko on.
-Faktycznie odbyła się rzeź.
#####
Hej wszystkim!
Witajcie w mojej nowej książce! Rozdziały będą pojawiać się regularnie. Raz na tydzień, właśnie w poniedziałki.
Enjoy!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro