7
Nigdy nie oceniaj książki po okładce. Jedna z wielu lekcji, jakich nauczyło mnie życie. Byłam na siebie wściekła, że o tym zapomniałam, ale po nauczce, jaką przez to dostałam, nie było możliwości, żebym kiedykolwiek jeszcze popełniła ten błąd.
Byłam na dziesiątym piętrze razem z Charlesem i Louisem, kryjąc się w kącie pod schodami i udając, że tylko rozmawiamy. Wiedziałam, że za niedługo prąd miał zostać wyłączony po raz kolejny. Nie było z nami Jonathana, choć Charles zarzekał się, że poinformował go o wszystkim. Dziwiło mnie to. Z naszej czwórki to właśnie Jon był tym motywującym nas do działania. Marzyło mu się uratowanie świata, nie zważając na koszty, co udowodnił już przy samym podsłuchiwaniu rozmowy pani prezydent. Teraz pominął okazję, żeby złapać mordercę trzech rodzin. Bez niego nie mieliśmy szansy złapać kogokolwiek. Ja nie byłam sportowcem, a zadyszki dodawałam od samego wchodzenia po schodach, Charlie jeździł na wózku, a Louis to prawie dziecko, nawet jeśli sam tak siebie już nie postrzegał. Cały czas modliłam się, żeby Jon uśmiechnięty jak zawsze, pojawił się w drzwiach, opowiadając nam, jak jego cztery młodsze siostry nie chciały to wypuścić z domu, albo że zasiedział się w pracy. Niestety światła zgasły, a pokój zalała ciemność, nim chłopak zaszczycił nas swoją obecnością.
Mieszkańcy dziesiątego piętra ruszyli do domów. Nie otaczał nas chaos i krzyki paniki, tak jak to było za pierwszym razem, a zieleń świateł dawała złudzenie nadejścia ciszy nocnej. Choć wydawało mi się, że stałam w kącie przez wieczność, dwie godziny, które tu spędziliśmy, zbliżyły nas może do południa. Poczekaliśmy, aż na korytarzu nie zostanie nikt, a ciemność w rogu, pomogła nam się ukryć, by nikt nawet nie podejrzewał naszej obecności. W razie czego będziemy mogli skłamać, że nie daliśmy rady wrócić do pokojów, bo winda nie działała. Zobaczyłam ruch, osoby, która wyłoniła się wśród zielonych świateł i znieruchomiałam. Wstrzymałam oddech, bojąc się, że wydam na tyle głośnym dzwięk, by nas zdradzić. Osoba, której kształt widziałam, była wysoka, ale zbyt smukła, bym mogła uznać ją za mężczyznę. Światło nagle się zapaliło, zabierając moją niewidzialność. To pozwoliło mi zobaczyć, kto taki skradał się do nas wśród słabego światła korytarzy.
— Od początku wiedziałam, że jesteście w to zamieszani — oskarżyła nas Aimée, splatając ręce na piersi.
— Skąd... jak? — wydusiłam, bo nie rozumiałam nic, co działo się wokół mnie.
— Od początku wydawaliście się szemraną bandą. Niby szare myszki, a jednak. — Ani ja, ani bracia Corey nie wiedzieliśmy, jak na to zareagować, dlatego gapiliśmy się na córkę prezydent szeroko otwartymi oczami. Takiego zdziwienia jeszcze nigdy nie udało mi się zobaczyć na twarzy Charlesa. Miałam wrażenie, że pierwszy raz pojawiły się na niej jakieś emocje. — Jak mogliście zabić tyle osób? Pozostały resztki ludzi, a wy... Zapłacicie za wszystkie swoje winy! — krzyczała na nas.
— Myślisz, że to my? — odezwałam się wreszcie. Znałam odpowiedź, ale pytanie było tak niedorzeczne, że nie mogłam w to uwierzyć. — Niby dlaczego mielibyśmy to zrobić?
— Może wam czymś podpadli? Nie wiem. Pewnie śmiano się z kaleki, a to jakiś odwet.
— Czy ty się słyszysz? — Charlie nie wytrzymał i wtrącił się do rozmowy. — Stoi przed tobą inwalida, dzieciak i dziewczyna, która nie radzi sobie nawet z codziennym życiem. Moglibyśmy co najwyżej rzucić w nich książką. To na chwilę zbiło Aimée z tropu, ale było po niej widać, że nie zamierzała się poddać. Ludzie zaczęli się zbierać, zastanawiając, co się stało, bo światło zniknęło może na półtorej minuty
Kilka zdezorientowanych osób wychyliło głowy za drzwi, po czym wycofało się do mieszkań. Zastanawiałam się, czy ktoś faktycznie wyłączył prąd, ale wydawało mi się, że raczej zniknęły tylko światła. Nim córka prezydent zdążyła oskarżyć nas o kolejne niedorzeczne rzeczy, coś odwróciło jej uwagę. Na schodach było słychać szybkie, dudniące uderzenia, a Dashiell patrzyła w stronę hałasującego, unosząc jedną brew. Po chwili zjawił się przy nas Jonathan, dysząc, jakby pokonał sprintem całą drogę z pierwszego piętra. Najdziwniejsze było to, że biegł z dołu. Co robił na jedenastym piętrze? Ryang, opierając ręce na kolanach patrzył raz na braci i mnie, raz na Aimée.
— To moja wina, ja ich do tego zmusiłem — powiedział na wstępie.
W ten sposób się zapętliliśmy. Aimée znów oskarżyła nas o morderstwo, Jonathan nie wytrzymał ze śmiechu, Louis przez cały czas wyglądał, jakby w ogóle nie wiedział, co się działo wokół niego, a jego starszy brat był bardziej wściekły z każdą chwilą. Tylko ja byłam przerażona i miałam ochotę uciec. Byłam też wściekła na siebie, że przez cały ten czas źle oceniałam córkę prezydent. Była podstępna, a w jej oczach widać było błysk inteligencji. Nie miała powodu, by nas podejrzewać, ale prawda była taka, że nie miała powodu, by uznać nas za niewinnych. Wiele naszych zachowań mogło jej się wydać podejrzane i choć sytuacja była całkiem niedorzeczna, nie mogłam jej winić o wyciągnięcie wniosków. Te były po prostu zbyt pochopne. Szemrałam pod nosem, że nie powinniśmy rozmawiać wszyscy na widoku, ale nie umiałam się przebić, byłam zbyt przerażona samym faktem, że mogliśmy przyciągać uwagę. Na szczęście usłyszał mnie Charles, który również milczał przez większość kłótni, wcześniej pozostawiając słowa dla dwójki z pierwszego piętra, wreszcie zabrał głos.
— Na szóste piętro, wszyscy — rozkazał. Domyśliłam się, że miał na myśli ten jedyny pokój bez podsłuchu.
Córka prezydent nie była zachwycona widokiem zawalonego gratami mieszkania Corey'ów. Biorąc pod uwagę fakt, że zabójca musiał znać się na mechanice, Charles faktycznie stawał się podejrzany. Spojrzeliśmy po sobie, z wyrazów twarzy wnioskując, że musimy jej powiedzieć prawdę, ryzykując, że nie będzie próbowała zaraz tego wszystkim rozpowiedzieć. Panika w tym momencie była ostatnim, co było nam potrzebne. Żartowniś pokazał, że stać go na coś więcej niż marnowanie prądu na awarie. Zabił ludzi, więc mógł to powtórzyć. Aimée słuchała historii w zaciekawieniu . Pozwoliliśmy ją przedstawić Jonowi, któremu gadanie szło zdecydowanie najlepiej. Louis wtrącał się co chwilę, wplątując swoje uzasadnienia, jedne bardziej trafne, drugie mniej, a Charlie przedstawiał niektóre rzeczy z technicznego punktu widzenia. Ja nie miałam nic mądrego do powiedzenia, więc milczałam, wykorzystując powtórkę wydarzeń, by dopatrzeć się czegoś, co mogliśmy pominąć wcześniej.
— Dlaczego w ogóle zaczęłaś nas podejrzewać? — zapytałam, gdy opowieść dobiegła końca, a cisza ogarnęła pomieszczenie. — Musiał być jakiś impuls, który cię do nas poprowadził.
— To nie był impuls, tylko podpowiedź. — Dashiell sięgnęła do kieszeni, podając mi karteczkę.
— Uważaj na Marceline Graham, pięćset osiemnaście — przeczytałam na głos, a na dźwięk własnych słów ciarki przeszły mi po plecach. — Skąd ją masz?
— Znalazłam ją w kieszeni płaszcza, w którym byłam na pogrzebie. Nie było jej tam wcześniej. Ktoś musiał podłożyć mi ją w trakcie trwania pogrzebu, a zauważyłam ją wychodząc.
— I tak po prostu uwierzyłaś, że ona mógłby z robić coś złego? — Jon wskazał na mnie. Aimée milczała przez chwilę, było po niej widać, że zbierała myśli i nie chciała zostawić nas bez odpowiedzi.
— Nie jest osobą, która pasowałaby do grona imprezowiczek, a jednak kilka dni temu pojawiła się na największym z przyjęć, do tego zachowując się jak odludek — zaczęła nam tłumaczyć. — Wasza grupka jest skryta w cieniu. Kto by was podejrzewał? No wiec właśnie, idealne usprawiedliwienie. Dlatego postanowiłam cię sprawdzić. — Spojrzała na mnie. — Powiedziałam ci o tym, że będzie alarm. Zaraz potem poszłam do strażników i kazałam im wyłączyć światła w całym bunkrze. Podałam im godzinę i powiedziałam na jak długo. Będę się teraz musiała tłumaczyć mamie, dlaczego to zrobiłam. Powiedziałam, że to na jej rozkaz, więc na pewno się dowie. Cóż, warto było. Potem zobaczyłam waszą grupkę, która zamiast grzecznie zostać w pokoju, czaiła się niedaleko miejsca zbrodni. Skąd miałam wiedzieć, że wy też czailiście się na sprawcę?
Charlie zaczął jej wytykać techniczne fakty, które uniemożliwiały nam podjęcie takiego przedsięwzięcia. Chociażby to, że z naszej grupki jedynie on znał się na inżynierii, a nie miał szansy wywiercić otworu, na wysokości powyżej jego wózka. Mordercze dziurki były niemalże na suficie. Musiałabym go do nich podsadzić, a Aimée raczej zdążyła wywnioskować tyle, że nie miałabym na to siły. Wyłączyłam się, nie potrzebowałam dowodów na to, że jestem niewinna. Bardziej skupiłam się na myśli, że ktoś próbował mnie wrobić. Co gorsza, znał moje nazwisko i numer. Nie miałam tu wrogów, nie sądziłam, by ktoś chciał zrobić to z zawiści, więc jedyna opcja, jaka przychodziła mi do głowy, to że odpowiedzialny mógł być sam sprawca. Może powinnam to gdzieś zgłosić? Z drugiej strony, nic mi nie zrobił, więc nie do końca miałam na co się skarżyć. Bałam się jedynie, że faktycznie będzie próbował mnie zranić. Będę musiała codziennie sprawdzać całe mieszkanie, czy nie pojawił się w nim nowy otwór.
— Marcy? — Usłyszałam swoje imię, a wszystkie pary oczu były skupione na mnie. Nieco skuliłam ramiona. — Odpowiesz na pytanie? — To był Charlie.
— Przepraszam, zamyśliłam się — odpowiedziałam, czując się, jak szczeniaczek, który zrobił źle. — Możecie mi je powtórzyć?
— Chcieliśmy wiedzieć, skąd w ogóle wzięłaś się wtedy w szklarni — odezwała się Aimée. — Dlaczego Jon się tam znalazł, już wiem. — Spojrzała na niego piorunującym wzrokiem, ale chłopak tylko się do niej szeroko uśmiechnął.
— Ja... nie do końca miałam powód. Znaczy... miałam powód, ale to jest głupie i bez sensu.
— Mów — ponaglił mnie Jon.
— To było tej nocy, gdy po raz pierwszy zapaliły się nocne światła. Gwiazdy i księżyc — zaczęłam, czując jak się rumienie ze wstydu, tłumacząc się z czegoś tak głupiego. — Po prostu chciałam spojrzeć na nie wszystkie jak na nocne niebo. Wiecie, tak jak robiło się na Ziemi, leżąc na trawie. Dlatego musiałam zejść na ostatnie piętro.
Po kolei spojrzałam na twarze wszystkich zebranych. Charlie i Aimée wyglądali, jakby patrzyli na wariatkę. Na pewno nie rozumieli, dlaczego to zrobiłam. Louisa prawie wcale to nie obchodziło. Majstrował coś przy częściowo złożonym samochodziku, a kółeczka co jakiś czas zaczynały szybko się obracać i gasnąć. Jon z uśmiechem zastanawiał się nad moimi słowami. Charles postanowił wytknąć mi, dlaczego oglądanie gwiazd był głupie. Nie zganił samego pomysłu, jedynie jego wykonanie. Okazało się, że jedenaste piętro może i było najniżej, ale zostało odgrodzone od nas metalowo-kamienną platformą, zawieszoną w połowie drogi między przedostatnim a ostatnim piętrem. To znaczyło mniej więcej tyle, że nie udało mi się dostrzec kamiennego nieba głównie dlatego, że wybrałam złe piętro, by móc je podziwiać. Powinnam była dokładniej przestudiować mapę bunkra, nim wybrałam się na wycieczkę.
Niewiele nam zostało do zrobienia, gdy każdy już powiedział, to co mógł powiedzieć. Poprosiliśmy Aimée, żeby na razie nie mówiła nic matce. Im mniej osób wiedziało, tym nam łatwiej było działać pod przykrywką. Kto wie, może właśnie to kiedyś okaże się naszą przewagą? Albo przyczyni się do naszej szybszej śmierci i nie mając żadnych poszlak i motywu, strażnicy dalej będą w kropce. Córka prezydent zgodziła się na milczenie bez zbędnych nalegań. Nie miałam pojęcia, czy uważała to za słuszne, czy zbędne, bo zrobi to tak czy siak, i nie opłacało jej się z nami kłócić. Okazało się, że była co najmniej całkiem sprytną osobą. Głupio mi było, że tak mylnie ją oceniłam, patrząc tylko na jej powierzchowne zachowanie. To była najgorzej oceniona okładka, w całym moim życiu. Dashiell wydawała się wierzyć w naszą wersję wydarzeń, nawet jeżeli nam do końca nie ufała. Teraz pozostało już tylko odnaleźć zabójcę, a naszą jedyną poszlaką był liścik z próbką jego pisma, przybierającego formę mojego imienia i nazwiska.
☄
Szłam z Jonathanem w stronę jadalni. Ranek był na tyle interesujący, że nie miałam okazji zjeść śniadania. Winda jeździła raz w górę raz w dół, prowadząc ludzi, zmęczonych pracą, na obiad. Pomimo mojej beznadziejnej wytrzymałości fizycznej, ruszyliśmy schodami. Byliśmy na piątym piętrze, a każde z nich miało ponad pięć metrów, co dawało mi do pokonania łącznie ponad dziesięciometrowe schody, by dostać się na trzecie piętro, na którym była jadalnia. To było jak wchodzenie na piąte piętro w zwyczajnym bloku, a tam zawsze wiedziałam windą. Charles i Louis mieli to szczęście, by użyć dźwigu, bo wjechanie na wózku po schodach było prawie niemożliwe. Spojrzałam na Jona, idącego obok mnie, on nie wydawał się zmęczony tą krótką wspinaczką, która niemalże odbierała mi oddech. Zastanawiało mnie, dlaczego pojawił się tak późno, co go powstrzymało, a dno mojego umysłu wyrzucało z siebie myśl, że może miał coś wspólnego z czymś nie do końca dobrym. Inaczej dlaczego by się nie odzywał? Połączenie Jonathana i zła to oksymoron, ale nie umiałam pozbyć się tego cichego głosiku.
Nie stanęliśmy w kolejce, żeby zająć miejsce braciom Corey. Zaklepywanie sobie miejsca do odebrania posiłku nie było niczym nielegalnym albo wyjątkowym, robiło tak wiele osób. Jednak Charlie był na wózku, nas by wyrzucono, bo większość mieszkańców uważała, że nie powinno go tu być. Strażnicy nigdy nie reagowali w jego sprawie. Dobrze, że w ogóle wydawano mu jedzenie. Staliśmy pod ścianą, czekając, aż pozostali zajmą sobie miejsce w windzie i dostaną do nas. Nie umiałam się powstrzymać, by nie przyjrzeć się twarzy Jona, żeby znaleźć na niej oznaki mordercy. Zauważyłam, że miał podkrążone oczy, wyraz twarzy poważniejszy, niż gdy zazwyczaj go spotykałam, ale nie ten przepełniony ciekawością, jak gdy włamał się do szklarni. Cały czas naciągał rękaw lewej ręki na całą dłoń. Poza tym nie dochodziło do niego nic ze świata zewnętrznego, bo cały czas się na niego bezczelnie gapiłam i normalnie już dawno by to zauważył i podsumował jakimś głupim żartem. Nie było w tym jednak nic z mordercy. Nie cieszył się jak psychopata. Był smutny i znużony, ale nie dorównywało to wyrzutom sumienia Raskolnikowa. Nie był winny i nie powinnam go podejrzewać, choć z przerażenia szukałam winnego w każdym. Mimo wszystko, Ryang na pewno coś ukrywał.
— Zbrodnia jest banałem, całe nasze życie jest banałem i nic innego nie rządzi światem jak banał — zacytowałam, nie mogąc znieść milczenia.
— Co? — zapytał, gdy wyrwałam go z otępienia.
— Nic, mówiłam tylko, że życie jest banalne.
— A jednak. Ludzie walczą o nie, nawet gdy nie ma szansy na przetrwanie. Potem i tak przeżywają, żeby ten banał trwał — odpowiedział, nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
— Brzmisz, jakbyś nagle dostał depresji — podsumowałam. Nie, żeby sytuacja, w jakiej musieliśmy żyć, nie powodowała takiego stanu. Po prostu Jon wydawał się osobą, która zawsze szuka światełka w tunelu. — Powiesz wreszcie, co się stało? Czemu nie przyszedłeś do nas, gdy spodziewaliśmy się awarii? Jak mieliśmy poradzić sobie bez ciebie? — zasypiam go pytaniami.
— Przepraszam — odpowiedział, darując sobie jakiekolwiek tłumaczenia. Jeszcze mocniej zaciągnął rękaw na dłoń, zakrywając już nawet czubki palców.
Robił to raczej nieświadomie, może z nerwów. Mimo wszystko zirytowało mnie to. Chwyciłam za jego dłoń i podwinęłam rękaw, nim zdążył zareagować. Myślałam, że to był tylko jego odruch, przez znudzenie, w czasie czekania na braci. Ja w takich sytuacjach uderzałam palcami o biodro, wystukując rytm. Jonathan ukrywał przede mną głębokie przetarcia. Podejrzewałam, że ktoś wcześniej zbyt mocno obwiązał liną swoje nadgarstki, a Ryang ranił się jeszcze bardziej, próbując się z nich wyrwać. Przez chwilę widziałam też jego przedramię i nie sądziłam, by siniaki i krwawe rany mi się przywidziały. Jonathan szybko zakrył dłonie, nie dając mi szansy się przyjrzeć. Byłam wściekła na kogokolwiek, kto go skrzywdził. Wściekłość nigdy nie przychodziła samotnie, w moim przypadku zazwyczaj towarzyszył jej strach, ale tym razem była to determinacja. Znajdę osobę, która mu to zrobiła, która oczerniła moje imię i wpakowała dzieci w płomienie. Znajdę i dopilnuję, żeby za to zapłaciła. Bałam się tylko tego, że ta sama osoba mogła być odpowiedzialna za awarie w bunkrze, a wtedy mogłam wybrać sobie znacznie silniejszego przeciwnika.
— Kto ci to zrobił? — zapytałam, licząc na to, że jednak znał odpowiedz, ale chłopak tylko pokręcił głową. Zaraz potem do pomieszczenia wszedł Louis, prowadząc wózek brata.
Jon spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem, pewnie bojąc się, że zdradzę coś braciom. Kiwnęłam głową, a on nagle się uśmiechnął i ruszył w stronę kolejki, jak gdyby nigdy nic. Wiedziałam, że uśmiech był wymuszony, ale jeszcze nie widziałam, żeby wyszedł on komuś tak dobrze, jak Ryang'owi. To było okropne, że w ogóle musiał się do niego zmuszać. Ja tak nie potrafiłam, byłam przerażona wszystkim, co się dzisiaj okazało i smutna z winy każdej krzywdy, która spotkała jednego z moich przyjaciół. Charlie dostrzegł grymas na mojej twarzy, choć to nie mnie spotkała krzywda, ale udało mi się mu wmówić, że ze stresu bolał mnie brzuch. Mogło mi się to udać, bo było w tym ziarnko prawdy albo po prostu nie chciał drążyć tematu. Jonathan usiadł przy naszym stole. Już całkowicie porzuciliśmy zasadę "jak coś, to się nie znamy", a ludzie już dawno postawili na siadanie, gdzie popadnie, zamiast ściśle pilnować się numeru. Nie mieliśmy najmniejszej ochoty ze sobą rozmawiać, przez co posiłek mijał w milczeniu.
Zniecierpliwiony Louis namówił brata, żeby wrócili do mieszkania, bo miał dość czekania na mnie. Po kilku kęsach mój głód zniknłą i dzióbałam widelcem w daniu, licząc na to, że wmuszę w siebie jeszcze trochę. Gdy wyszli, poddałam się, wiedząc, że tego dnia już nic więcej nie zjem. Jon wciąż bawił się rękawem, wpatrując w jeden punkt, jakby upływający czas w ogóle nie miał dla niego znaczenia. Nawet nie zauważył, że spędziłam nad swoim talerzem już prawie czterdzieści minut. Odsunęłam od siebie jedzenie i odezwałam się, by zwrócić na siebie jego uwagę. Nie zadziałało, tak samo, jak powtórzona próba. Wrócił do rzeczywistości, dopiero gdy złapałam go za dłoń. Odskoczył ode mnie, co najmniej jakby zamiast mojej ręki poczuł na sobie ogień.
— Zaprowadzę, cię do szpitala, dobrze? Powiemy, że spadłeś ze schodów — mówiłam w miarę swobodnie. W czasie obiadów w jadalni zawsze było gwarno i nie było szansy, by podsłuchy złapały pojedynczy głos. Bałam się jedynie o ludzi siedzących tuż obok mnie.
— I co potem, Celle, będę czekał, aż spróbuje jeszcze raz? — zapytał, nerwowo stukając o blat. Zdrobnił moje imię inaczej niż zazwyczaj, ale to nie była okazja, by pytać dlaczego. — Nie chce nawet przewidywać, jakie mogą być konsekwencje tego, że ktoś zobaczy mnie w takim stanie. Nawet jeżeli powiemy, że spadłem ze schodów, zaczną się spekulacje. — Mówił nieco spokojniejszym tonem. — Nie jestem kimś, kto po prostu może zniknąć w tłumie.
— Ktoś musi się tym zająć. Trzeba to opatrzeć. Co, jeżeli wda się zakażenie?
— To tylko kilka zadrapań i siniaków. Nic, z czym nie poradzi sobie zimna woda — uspokajał mnie. — Przepraszam, że tak cię tym martwię. To nie twoja sprawa i nie powinienem cię to wciągać.
— To jest moja sprawa. To sprawa całej naszej czwórki i nie możesz przepraszać za to, że ktoś z nas się o ciebie martwi, okej?
W jadalni pojawiało się co raz więcej ludzi. Mniejszość zjawiła się na obiedzie wraz z otwarciem jadalni, a najwięcej zbierało się w połowie wydawania posiłków. Ja przychodziłam jako jedna z ostatnich. Dzisiaj z jednej strony wyłamałam się ze swojego zwyczaju spóźnialstwa, z drugiej, przyszłam na śniadanie tak późno, że był to już obiad. Postanowiliśmy wyjść. Po drodze minęło nas kilku znajomych Jonathana. Chłopak witał się z nimi z tym niezaprzeczalnie uroczym uśmiechem, a nawet machał, chociaż na jego nadgarstkach zaczynały się ślady ran. Ciekawa byłam, jak długością tego uczył, skoro opanował ukrywanie bólu do takiej perfekcji. Wyobraziłam go sobie jako małego chłopca, który razem z rodziną pojawił się na ważnym spotkaniu jego ojca. Gdyby stała mu się jakaś krzywda, gdyby źle postawił stopę na schodach i skręcił kostkę, stałby tam, dumnie się uśmiechając, równie szeroko jak zawsze. Po wszystkim kuśtykałby do domu, gdy już żadne spojrzenie nie byłoby skierowane na niego. To był ten najtrudniejszy rodzaj kłamstwa, gdy naprawdę chciało pokazać się, że potrzebowało się pomocy, a jednak Jon potrafił się wyzbyć tego uczucia.
— Ja wciąż mam pytania — powiedziałam, gdy wydostaliśmy się z tłumu.
— Dobra, chodź.
Zjechaliśmy windą na jedenaste piętro. Już nie było do niej takiej kolejki, większość osób albo była na obiedzie, albo spędzała przerwę w domu, korzystając z chwili wytchnienia od pracy. Prowadził mnie tą jedyną drogą, którą znałam. Pominął drzwi do szklarni i odszedł kawałek dalej, otwierając pomieszczenie, w którym były tylko schody. Prowadziły w górę, dokładnie do miejsca, gdzie była pani prezydent wraz z jej informatorem, gdy podsłuchaliśmy ich rozmowę. Z balkonu, wyrytego w białej skale, był widok na całą szklarnię. Przez chwilę zastygłam przed szklaną balustradą, podziwiając ten już niezwykle rzadki widok zieleni. Domyśliłam się, dlaczego Jon zaprowadził mnie właśnie tam. To było jedyne znane nam miejsce, gdzie nie było podsłuchów, kamer i ludzi. Wciąż trwała pora obiadowa, dlatego ogrody były opustoszałe. Miałam nadzieję, że pod nami nikt się nie czaił. Wejście do szklarni również było wbite w ścianę, więc była tam może metrowa przerwa, w której można było się schować. Z balkonu jej nie widziałam.
— No to pytaj — odezwał się do mnie. Mówił szeptem, jakby dalej nie był pewien, że w tym miejscu mogliśmy mówić całkowicie bezpiecznie. — Mamy chwilę nim skończy się przerwa.
— Co dokładnie się stało?
— Może nie masz zwyczaju wstawać na szóstą na śniadanie, ale ja tak, i zazwyczaj jem je z Charliem. Swoją drogą, to jeden z niewielu momentów, gdy można go zobaczyć bez brata u boku. Zawozi go tam jego matka — opowiadał, wiedząc, że nie ta część historii mnie interesowała. — Wtedy opowiedział mi, co planujecie później. Skończył wcześniej i pojechał do pracy. Lubię jeść tak wcześnie, często jest to jedyne miejsce, w którym mogę trochę posiedzieć samotnie. — Miałam ochotę zwrócić mu uwagę za zmienianie tematu, ale w porę zrozumiałam, do czego dążył.
— Pobito cię w stołówce — wywnioskowałam.
— Wywlekli mnie z niej, po kilku minutach, gdy zostałem sam — poprawił mnie. — Większość osób nie wie o tym, że jedenaste piętro jest również piętrem mieszkalnym. Ten ktoś wiedział. Laboratoria i szklarnie zajmują tylko jedną ścianę. Dokładnie jak instytucje na innych piętrach. Zamknęli mnie w jednym z nich i skopali. Ciekawe, zadbali o to, żeby siniaki nie były w widocznych miejscach.
— Wiedzieli, że się wydostaniesz — znowu weszłam mu w zdanie. Nie powinnam, wiedziałam, że to irytujące. Kiwnął głową.
— Straciłem przytomność na kilka godzin. Nie zabrali mi nic, miałam swoją kartę z tożsamością i kartę ojca do odblokowania wszystkich pomieszczeń w bunkrze, dlatego mogłem wyjść. Boję się, że było w tym więcej celowości niż przypadku.
— Mówiłeś w liczbie mnogiej. To była więcej niż jedna osoba, tak? Widziałeś ich twarze? — odezwałam się, gdy przestał opowiadać.
— Byli w mundurach strażników i mieli ich maski. Te na wypadek, gdyby do bunkra dostało się promieniowanie. Na nagraniu to pewnie wygląda, jakby zaatakowało mnie dwóch kosmonautów. Nikt i tak go nie zobaczy, jestem pewien, że zostało usunięte albo zapętlone. Poza tym wyprowadzili mnie strażnicy, każdy założy, że mnie aresztowano.
Sprawa była jasna, mieliśmy związane ręce. Nie było świadków, a dowody prawie na pewno zostały skasowane. Sprawdzenie nagrania i tak wydawało się dla mnie jedyną opcją, więc tego nie chciałam odpuścić. Rozumiałam, dlaczego tak podejrzewał. Założył z góry, że winnym był wcześniejszy morderca. Też podejrzewałam, że to mogła być prawda, ale nie chciałam brać niczego za pewnik. To było łatwiejsze, przyjęcie faktu i zastanawianie się, dlaczego miałoby być inaczej. To jednak zostawiło furtkę dla pomyłki. Każdą teorię powinno się brać pod uwagę, zadając pytanie, dlaczego jest trafna. Moją odpowiedzią było, że nikt inny nie miałby powodu tego robić. Tak samo, że tylko ta osoba była w stanie podrzucić Dashiell kartkę z moim imieniem. Kolejnym celem byli bracia Corey. Powinniśmy wzmożyć czujność, żeby uniknąć ataku na nich. Do szklarni jeszcze nikt nie przyszedł, wciąż mogliśmy rozmawiać, zanim nasze słowa będą musiały stać się bardziej ocenzurowane.
— Możesz tak na mnie nie patrzeć? — Ryang zapytał smutno. Nie rozumiałam, o co mu chodzi. — Jak wtedy, gdy Louis stłukł kolano.
— Nie mogę. Było mu smutno i go bolało. Tak samo, jak teraz ty cierpisz i też masz rany, a teraz jest nawet gorzej. Będę się patrzyła tak samo, jak ty, Louis albo Charlie, chociażby skaleczycie się papierem. I będę płakać, jak sama się pokaleczę, bo nie oszukujmy się, przecięcia papierem bolą najbardziej — mówiłam, niemalże piszcząc. Nawet teraz chciało mi się płakać.
Jon uśmiechnął się delikatnie i mimo tego, jak świetnym kłamcą był, myślałam, że ten prawdziwy uśmiech byłam już wstanie odróżnić. Właśnie tym teraz mnie zaszczycił. Przytulił mnie w ostatniej sekundzie, nim rozpłakałam się na samą myśl o przecięciu papierem. I na całą resztę myśli. Bałam się odwzajemnić uścisk. Nie chciałam, żeby którąś z ran na jego plecach zabolała bardziej z mojej winy. Przejechałam opduszkami palców po jego plecach, najdelikatniej jak potrafiłam, wyobrażając sobie wszystkie siniaki, których dotykałam. Wzdrygnął się lekko, gdy oparłam głowę o jego ramię. Byłam wysoka i dopiero teraz moją uwagę zwrócił fakt, że byliśmy z Jonathanem podobnego wzrostu. Miałam trochę ponad metr siedemdziesiąt pięć, on może z centymetr więcej. To nie było nic ważnego, ale całkowicie odwróciło moją uwagę od płaczu.
— Co z ciebie taki nadwrażliwy człowiek? — zapytał.
— To przez dusze artysty.
Nie chciałam, żeby ktoś przyłapał nas w kącie, jak dwóch rozkapryszonych nastolatków. Zaczęliśmy wracać, nim choć jedną osoba pojawiła się przy hodowlach. Miałam w głowie plan i modliłam się, by Ryang nie poznał po mnie, że coś ukrywam. Nie byłoby to coś, co by mu się spodobało. To była najwyższa pora, żeby otworzyć bibliotekę, bo może ktoś z trzech czytelników, którzy coś wypożyczyli, będzie chciał już oddać książki. Nie płacono mi za to, żebym się leniwiła. W sumie, w ogóle mi nie płacono. Ale jakby strażnicy zorientowali się, że nie wypełniam obowiązków, mogłobym ponieść konsekwencje. Ustalałam w głowie plan i dopracowywałam szczegóły, w zaciszu biblioteki. Nie miałam pojęcia o informatyce, a moje obeznanie z komputerem ograniczało się do włączenia managera zadań. Bez różnicy, moja determinacja powinna wystarczyć. I tak zdobędę nagranie, na którym pokazani są sprawcy pobicia Jonathana. Jak trudne mogło to być?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro