2
Nie było okien, więc promienie słońca nie rozjaśniały kolorowych rolet, które kiedyś barwiły cały mój pokój. To było na powierzchni. Zegarek pokazywał szóstą rano, a ciemność pomieszczenia oszukiwała mój umysł, że wciąż jest środek nocy. Byłam zmęczona i chciałam spać dalej, ale cały świat wprowadzał chaos do moich myśli, nie pozwalając znowu zasnąć. Zrzuciłam z siebie kołdrę i wyszłam z pokoju. Szłam na palcach, a klamkę od pomieszczenia, gdzie spała moja mama, nacisnęłam lekko i powoli przyciągałam do siebie. To nic nie zmieniło, kobieta otworzyła szeroko oczy, wyrwania ze snu jak wystrzałem i pędziła zaspanym wzrokiem po niedużym pokoju. Wreszcie w drzwiach znalazła mnie, kulącą się przy nich jak małe dziecko, które chce się zapytać, czy nie musi iść do szkoły.
— Marceline, to tylko ty — odetchnęła z ulgą. — Stało się coś?
— Śniło mi się, że świat się kończy — zażartowałam, chociaż nie było mi do śmiechu. Sama nie wiedziałam, po co przyszłam.
— Beznadziejny sen.
— A jeszcze gorsza rzeczywistość.
Na chwilę zapanowała cisza. Mama zaczęła ziewać i najpewniej chętnie położyłaby się z powrotem. Podeszłam do niej i położyłam się obok. Jej łóżko, choć małżeńskie, było nieznacznie większe od mojego, więc dwójka dorosłych ludzi ledwo się wspólnie na nim mieściła. Jednak połowa łóżka pozostawała wolna, jakby moja mama wciąż czekała na powrót ojca, rezerwując dla niego tę niewielką przestrzeń. Zajęłam jego miejsce i czułam się z tym okropnie, ale byłam zbyt zmęczona, by odejść i męczyć się wiedząc, że i tak nie zasnę, nie mając nikogo przy boku. Mamie nie wydawało się to przeszkadzać. Pewnie lepiej niż ja pamiętała czasy, gdy byłam dzieckiem i wkradałam się rodzicom do łóżka, zbudzona koszmarami, które z perspektywy czasu nie miały w sobie nic strasznego. Zareagowała dokładnie tak jak wtedy, głaskała mnie po włosach, aż wreszcie jej ręka znieruchomiała, a ja zrozumiałam, że zasnęła i ja też powinnam
☄
Piętnaście minut i dwadzieścia pi... cztery sekundy, a numerki ciągle traciły swoją wartość. Już niedługo miały sięgnąć zera, a wtedy dokładnie ta liczba będzie dominowała, jeżeli chodzi o ilość istot żyjących na powierzchni. Tłum ludzi zbierał się w głównym holu na pierwszym piętrze, a ja pozostałam na szóstym. Budowa bunkra była ciekawa, symetryczna, wszystko ułożone było w kwadraty o pustych środkach, gdzie jeden z boków był tylko kamienną ścianą, u której szczytu znajdowała się metalowa brama. Pozostałe trzy przepełnione były masą identycznych drzwi w identycznych odstępach, różniące się tylko wyrytymi na nich numerami mieszkańców. Gdyby postawić na dnie bunkra lustro i spojrzeć na wszystko z lotu ptaka, mogłoby się odnieść wrażenie, że wysokość schronu nie ma końca. Od przepaści dzieliła mnie tylko balustrada, z której mogłam oglądać całą przeciwległą ścianę. Patrzyłam jak ludzie wędrują w kółko od mieszkań do windy lub schodów, by jak najszybciej pojawić się na pierwszym piętrze, gdzie była aula, przysłaniająca pół pierwszego kwadratu.
— Koniec świata — mruknęłam sama do siebie.
— Właśnie, koniec świata, a ty go nie oglądasz — odezwała się moja mama, która stała za moimi plecami, nie wiem przez jak długo. Odwróciłam się w jej stronę.
— Nie mam najmniejszej ochoty wciskać się w ten tłum, żeby pooglądać telewizję i słuchać politycznej paplaniny prezydent Dashiell. Nie uważam, by jej przemowa znacznie różniła się od tej, którą ogłaszała przy otwartej bramie — usprawiedliwiałam się przed mamą, co sprawiło, że poczułam się jak małe dziecko.
— Myślisz, że oni idą tam właśnie dlatego? — zapytała, podchodząc do balustrady, by móc bliżej przyglądać się wędrującym tłumom. — To może być ich ostatnia szansa, by zobaczyć świat. Chcą mieć szansę, by się pożegnać, skarbie.
— Ja już miałam swoje pożegnanie — odpowiedziałam, nie wspominając o swoim nocnym spacerku.
Mama pokręciła głową, pokazując, że nie rozumie mojego zachowania. Postała ze mną chwilę, by napatrzeć się na tłumy, pędzące na najwyższe piętro. Wreszcie złapała mnie za rękę, ściskając lekko i odeszła, by stać się jedną z mrówek, które kręciły się po całym kopcu dwieście jedenaście. Ja zostałam i bez słowa oglądałam, jak pojedyncze osoby przyśpieszały kroku, by obejrzeć ceremonię zakończenia świata i oficjalnego powitania życia w bunkrze, uwieńczonego mową pani prezydent. Nie miałam najmniejszej ochoty tego wysłuchiwać, a z tego, a jak się domyślałam, inni też mogli nie mieć na to ochoty. Zamiast oglądania apeli wolałam iść do pracy, dlatego okręciłam kluczami wokół palca, modląc się, by nie spadły na samo dno, przez moją zabawę nad balustradą, a potem ruszyłam przed siebie. Nie było nic za darmo, dzieci wciąż musiały się uczyć, a dorośli pracować. Jako że miałam już ukończone dwadzieścia dwa lata, przypadł mi zaszczyt wykonywania tego drugiego. Musiałam zrezygnować ze studiów, porzucając moje wszystkie plany związane z byciem wykładowcą, i zająć się czym, jak to mi powiedziano, pożytecznym. Pod ziemią nie było czegoś takiego jak studia. Dzieci będą uczone podstawowej wiedzy, a później od razu zaczną pracować w zawodzie. Większość z nich będzie zajmować się sprzątaniem i gotowaniem na dość wielką skalę. Reszta, po praktykach, może zostać lekarzami, strażnikami, czy politykami, których, jak na złość, nie zabrakło.
Nim jeszcze zeszliśmy pod ziemię zapewniano nas, że władze zadbają o to, by nasze życie pod ziemią niewiele różniło się od poprzedniego. Słyszałam już o balach, świętach starych i planach o wprowadzeniu tych nowych. Koniec końców, ludzie w bunkrach byli wymieszani kulturowo. Każdy miał swoje tradycje, a przypilnowanie, by każdy obchodził je na swój sposób, byłoby niemożliwe. Jedyne, co nas łączyło, to znajomość angielskiego, bo bariera językowa mogłaby być zbyt ciężka do pokonania. Nie znasz języka, odpadasz. W końcu to całkiem ułatwiało wybór, bo po co marnować czas na naukę tak elementarnej wiedzy, skoro na miejsce tego człowieka było dwustu innych, z tymi samymi możliwościami, którzy być może znali język? Nie wymagano go na jakiś wysokim poziomie, a jednak, dla wielu był to niemożliwy do ominięcia podpunkt.
Pomieszczenie, w którym miałam pracować, miało szklane drzwi i szklane szyby zamiast ścian, których złączenia były tylko kawałkami białego plastiku i gumy. Były przysłonięte roletami, które rozsunęłam dopiero od wewnątrz. Spojrzałam na wielkie stosy kartonów, piętrzących się tuż obok pustych półek. Moim pierwszym zadaniem, jako jedynej bibliotekarki w całym schronie, było rozpakować książki, a potem oddawać ludziom i pilnować, by wracały na swoje miejsce. Westchnęłam na myśl, że będę to robić prawdopodobnie do końca swojego życia. Nie sądziłam, by istniało tu takie piękno, jak możliwość pójścia na emeryturę, a nawet gdyby, nie wiem, czy bym się na to zdecydowała, w alternatywie mając nudę aż do śmierci. Drobnym scyzorykiem rozcięłam pierwszy karton i chwyciłam dłonie pierwszy tytuł. "Odyseja" no świetnie, nikt nie wysilił się na to, by książki w pudłach były poukładane alfabetycznie. Podeszłam do regału, który na pierwszy rzut oka wydawał mi się pasować jako miejsce na literę "h". Gdy tylko dotknęłam pułki, zwiesiłam głowę z niemocy. Cała moja dłoń była w kurzu.
— Ohyda — warknęłam pod nosem.
Nie miałam pojęcia, kiedy ostatnio wszystkie te regały były myte, ale nie miałam wątpliwości, kto teraz będzie musiał je posprzątać. Zdmuchnęłam kurz z pułki i odłożyłam książkę. Musiałabym zamknąć bibliotekę, iść po środki czyszczące do mojego mieszkania, wrócić tu i zabrać się za moją dzisiejszą pracę, na co nie miałam ani siły, ani ochoty. Zamiast tego zjechałam plecami po ścianie, dopóki nie usiadłam na podłodze. Poczułam, jak ogarnęła mnie bezsilność i chciało mi się płakać. Zdjęłam okulary z nosa i przetarłam oczy, licząc na to, że może w ten sposób powstrzymam łzy przed popłynięciem. Nic to nie dało, poza tym, że byłam zła na siebie samą, za to, że nie umiem zebrać się do kupy. Praca tego dnia, jednak nie była najlepszym pomysłem, nie umiałam się na niczym skupić. Rodzice jednak zazwyczaj mają racę, jak moja mama tym razem. Musiałam zobaczyć, jak kończy się świat. Musiałam się jeszcze pożegnać.
Zostały mi jeszcze niecałe dwie minuty, by zjawić się na miejscu, nim cała zabawa miała się zacząć. Postanowiłam iść schodami, bo winda była powolna i rozpoczęcie mogłabym oglądać zza drzwi. Nienawidzę schodów i gdy wspięłam się na pierwszy poziom, byłam cała zdyszana, ale udało mi się być tam na czas. Wielkie ekrany wisiały nad moją głową i choć stałam na końcu zbitych w kupę ludzi, bez problemu mogłam dostrzec co wyświetlano. Nie pchałam się w tłum, nawet do ludzi z mojej strefy, wolałam stać z tyłu. Każde piętro miało wydzieloną strefę, osoby od jeden do stu stały z przodu, a z każdą setką się cofano. Kilka z telebimów pokazywało kosmos, wielką czarną otchłań z błyszczącymi punktami i kawałek Ziemi, na którym udało mi się odróżnić Eurazję i Pacyfik, ku którym niechybnie zbliżała się wielka, pomarańczowa kulka. Pozostałe ekrany przedstawiały obraz Ziemi, więc mieliśmy pełną możliwość podziwiania widoku końca świata z każdej możliwej perspektywy.
Nie miałam okazji zobaczyć na żywo żadnej wojny, ale gdyby takowa nastąpiła, efekt zapewne byłby podobny do tego, co w tamtej chwili widziałam na ekranach. Zniszczone budynki z powybijanymi szybami i graffiti, puste sklepy obrabowane z jedzenia i sterty śmieci piętrzące się na każdym progu. Świat był całkowicie nieruchomy, bo tego spokoju nie zakłócał już nawet wiatr. Wszystko uwieńczone było rozlaną krwią i martwymi ludźmi, zlewającymi się wśród stert brudów. Tak właśnie się dzieje, gdy ludzie wyczuwają nieunikniony koniec. Nie ma już czegoś takiego jak człowieczeństwo, pozostaje tylko czysty strach, a wtedy zaczynamy zachowywać się jak zwierzęta. Zapewne większość z nich sama postanowiła odebrać sobie życie, co było łatwiejsze od umierania w męczarniach. Reszta mogła umrzeć w czasie napadów ludzi na siłę starających się korzystać z życia. Może nieliczni próbowali chować się we własnych schronach, licząc, że uda im się przetrwać Omegę.
Moją uwagę przykuł jeden z ekranów. Jak widać, nie wszyscy się schowali albo leżeli martwi na ziemi, bo na jednym ekranie był człowiek. Małe dziecko w poszarpanych ubraniach i o brudnej buzi, przez co nawet nie umiałam powiedzieć czy to chłopiec, czy dziewczynka, ale jego karnacja pozwalała mi podejrzewać, że pochodziło gdzieś z Indii. Musiało zauważyć, że kamera jest włączona, bo patrzyło się dokładnie na nią. Czułam się tak, jakby wzrok dziecka był skierowany dokładnie na mnie, oskarżając o to, że mu nie pomogłam, ale co miałabym zrobić? Dla niego było już za późno, nie było rzeczy, która umożliwiłaby mu przetrwanie. Nie mogłam oderwać od niego wzroku, dziecko miało może pięć lat i właśnie przeżywało piekło, jako ostatni człowiek na ziemi. Tak przynajmniej musiało to wyglądać z jego perspektywy, ono samo kontra świat. Zegary wyzerowały się, ale meteoryt nie uderzył, odwlekając nieuniknione o margines błędu.
Patrzyłam na dziecko tak długo, aż ono samo zaczęło uciekać, a wtedy pomarańcz, żółć i czerwień spowiły cały obraz. Kamery zaczęły szwankować, pozwalając nam oglądać tylko szare i białe kropki, falujące wzdłuż ekranów. Nawet obraz z satelitów został przerwany, gdy straciliśmy jakakolwiek zasięg ze światem zewnętrznym. Świat był martwy, musiał odejść, bo kosmos uznał, że na jedną małą kulkę przyszła już pora. Świat zmienił się z błękitnej planety na złote ognisko. Niemalże czułam żar, który dobiegł z powierzchni, doprowadzający rośliny do samozapłonu, o ile nie stało się to przy uderzeniu. Apokalipsa ogarnęła powierzchnię, trzęsienia, fale tsunami, czy inne tragedie, które ciężko mi sobie chociażby wyobrazić. Niemalże widziałam w szarych falach ludzi pogrążonych w chaosie, dla których piekło wydawało się lepszym miejscem niż ich dotychczasowy dom.
— To tyle? — zapytał jakiś chłopak, gdy rozległy się szepty tłumu i płacz ludzi, którzy żyli nadzieją do samego końca. — Jeden kamyczek i już?
— Nie — powiedziałam pod nosem po czym zwróciłam się do niego. — Wyobraź sobie wielką falę, która wystaje ponad Ziemię. Chmara rubinowego ognia i srebrnego kurzu unosi się na tle czarnej, nieskończonej przestrzeni, pochłaniając kawałek po kawałku planety, którą dotąd znaliśmy. Odłamki Omegi wciąż spadają na powierzchnię jak deszcz, uderzając w nią raz za razem, pozostawiając na jej wulkanicznej twarzy rany, które zalewają się magmą jak krwią. Wielka fala śmierci wreszcie pokryje cały świat, pozostawiając go niewiele różniącym się od słońca.
— Mhm — mruknął, kiwając głową i patrząc na mnie, jak na wariatkę, a potem odszedł gdzieś w tłum.
— Nie ma za co — odpowiedziałam do jego pleców. — Nic stąd nie widać — powiedziałam już do nikogo, starając się wypatrzeć z tłumu osobę pani prezydent.
Ta ciekawsza część dobiegła końca, szarość z ekranów zniknęła zastąpiona obrazem najważniejszych osób w bunkrze, ale nie obchodziło mnie ich odbicie w odbiorniku, wolałam zobaczyć ich na żywo. Pewnie nieraz będę miała okazję gdzieś ich mijać, ale wolałam mieć pewność, jak wyglądają te osobistości, zanim zrobię z siebie kretynkę przed nimi. Do głowy wpadł mi pomysł. — Muszę wejść wyżej — powiedziałam, wciąż sama do siebie i ruszyłam w stronę wrót.
Uśmiechnęłam się pod nosem i uparcie patrzyłam się w stronę bramy. Najpierw zakręciłam się na pięcie, jakby nie mogąc się zdecydować czy iść, czy zostać, ale potem ruszyłam nie wierząc w to, co robiłam. Brama nie była tak gładką masą, na jaką wyglądała z daleka. Wokół framugi były różne pręty, których jeszcze nie rozmontowano po nocnym zamykaniu wrót, tak jakby się bano, że ogromne drzwi runą, gdy tylko odsunie się od nich stertę metalu, przytrzymującą framugę. Rusztowanie miało z boku małą drabinę i choć nie cierpiałam wysiłku fizycznego, jakoś wspinałam się na nią, powoli i patrząc pod nogi. Udało mi się wejść na wysokość kilku metrów, kiedy pisnął mikrofon, raniąc uszy, na chwilę przed tym, gdy prezydent Imogen Dashiell postanowiła wygłosić mowę powitalną. Miała całkowitą władzę nad naszym bunkrem, mogła tu zarządzić cokolwiek, a my musieliśmy jej słuchać, ślepo wierząc, że to, co mówiła, było dla nas najlepsze. Byłam jakoś w połowie, skąd było widać już całkiem sporo, więc postanowiłam się zatrzymać, zamiast wspinać na szczyt rusztowania. Usiadłam, na kilku skrzyżowanych prętach, dziękując bogu, że nie mam lęku wysokości.
— Witam wszystkich zebranych. Wielkim zaszczytem jest stać tu dzisiaj, wśród was, wybrańców, których los obdarzył szansą, by przetrwać apokalipsę — rozpoczęła, a ja już zdążyłam się zdenerwować. To nie los zadecydował o naszym przetrwaniu, zadecydowały geny i pieniądze. — Pamiętam, jak po raz pierwszy usłyszałam wiadomość o niechybnej katastrofie. Gdy okazało się, że od mojej śmierci dzieliło mnie dokładnie czterysta pięć dni, byłam załamana. Myślałam tylko o tym, że nie chcę umierać. Nie mogłam znieść tego, że wiem kiedy nadejdzie nieuniknione. Gorsza od tego była tylko myśl, że mój mąż i córka również tego nie przetrwają — mówiła z francuskim akcentem, nawet nie próbując go ukryć. Prezydent obejrzała się w stronę swojej rodziny, która dumnie stała gdzieś za sceną, zamiast wśród tumów pierwszego piętra. — Nie było szansy na przeżycie, ludzkość była skazana na wyginięcie, a jednak stoicie tu ze mną, nawet gdy świat przestał istnieć. Ten dzień, początek końca, zapisze się w historii świata. Wiecie dlaczego? Bo on dzięki nam on wciąż istnieje!
Siedziałam na rusztowaniu niemal do końca mowy, choć później nie wsłuchiwałam się w nią zbytnio. Pani prezydent witała nas w naszym nowym domu, żegnając stary świat, wymieniałam nasze prawa i obowiązki, mówiła wszystko, co można było usłyszeć na szkolnych apelach, czyli nic godnego uwagi. Zamyśliłam się, nie mogąc pozbyć z głowy obrazów tego, co w tym momencie mogło się dziać na ziemi. Były to w głównej mierze moje wyobrażenia, pełne płonących rzek i ziemi, zmieniającej się w jeden wielki krater, przepełniony lawą. Moja wyobraźnia mogła przesadzać, ale koniec świata musiał nadejść z przytupem, przecież powierzchni nie pokryła fala stokrotek, choć może było na niej teraz mniej ognia niż w mojej głowie. Z otępienia wybudził mnie głos jednego ze strażników, który również nie wydawał się zbytnio poruszony całą sytuacją. Zamiast przeżywać unicestwienie całego świata, wolał zająć się nowym i wdrapać na rusztowanie, by ściągnąć z niego jedną osobę. Dopiero gdy dostrzegłam jego twarz, zauważyłam, że i strażnik to przeżywał. Może jednak nie było wśród nas osoby, na której nie zrobiłoby to wrażenia?
— Możesz mi powiedzieć, co tu robisz? — zapytał szorstkim głosem.
— Nie mogłam nic zobaczyć z dołu — odpowiedziałam.
— To nie upoważnia cię do wchodzenia na rusztowanie. No już, spadaj stąd.
Zastanawiając się, czy nie mówił dosłownie, wypełniłam rozkaz, schodząc po drabinie i darując sobie spadanie. Nie miałam po co tam dalej siedzieć, przecież świat już się skończył, a przemówienie również goniło ten stan. Wolałam wrócić do domu, nim tłum wpadnie na ten sam pomysł. Wciąż miałam przed sobą pracę w bibliotece, ale to, co zobaczyłam na ekranach, jeszcze bardziej odebrało mi chęć do robienia czegokolwiek.
Trzymałam dłoń na klamce, opierając się czołem o chłodne, metalowe drzwi. Nie mogłam zmusić się do wejścia, bo dotarło do mnie, że wejdę tam pierwszy raz, odkąd świat naprawdę się skończył. Wzięłam głęboki wdech i weszłam do środka. Drzwi zapiszczały, oznajmiając moje przybycie. Wszystko było tak, jak gdyby nic się nie stało. Drzwi uchylały się jak każde inne, tysiące razy wcześniej. Rzuciłam się na łóżko w moim pokoju. Odłożyłam okulary na półkę nocną i przykryłam twarz poduszką, wreszcie pozwalając sobie na płacz. Ojciec odszedł, stary świat zniknął, a dla mnie przyszedł najwyższy czas się z tym pogodzić. Byłam zmęczona, mimo tego, że przez cały dzień nic nie robiłam. Mogłam myśleć tylko o tym, że będę wracać tu i wracać, już zawsze, bo przecież nie mam gdzie wyjść. Miałam w głowie wspomnienia, które wypełnione były rzeczami, jakich niedane mi będzie więcej zobaczyć. Niebo zawsze było nade mną, błękitne, szare od chmur albo przepełnione gwiazdami, ale mimo tych zmian dawało mi poczucie pewnej stałości w życiu. Mówiło, że coś zawsze pozostanie niezmienne, choćby ono samo, a teraz już więcej go nie zobaczę
☄
Do bunkra wpuszczano nas w różnych terminach, nie większych niż tydzień od katastrofy, żebyśmy za szybko nie pożegnali się ze światem. Miałam to szczęście spędzić tu tylko dwa dni, nim brama zamknęła się na stałe. Jednak nigdy jeszcze nie widziałam mieszkańców dwieście jedenastki tak przygnębionych. Od pierwszej po południu przez następne dwie godziny w stołówce było podawane jedzenie, co zwykle wiązało się z minimalnym wzrostem radości, gdy ludzie żartowali sobie z okropnego smaku podawanych nam potraw. Teraz widziałam szare masy wędrujące od okienka kucharek do ławek i z powrotem. Każdy bez słowa powłóczał nogami, jakby całe życie, które zniknęło z powierzchni, zabrało też nasze. Moja mama jeszcze nie przyszła, więc siedziałam sama wśród obcych mi tłumów ludzi z szóstego piętra. Podzielono nas, ale jedzenie było podawane sprawiedliwie, zależnie od wieku, wagi i wzrostu, czego nie można było powiedzieć o innych rzeczach.
Jedzenie posiłków na ostatnią chwilę było moim znakiem rozpoznawczym, ale tego dnia przyszłam wcześniej niż zazwyczaj. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić w domu, a nie miałam siły, by iść do pracy. Nie pomyślałam tylko o tym, że nie będę w stanie zmusić się do jedzenia, więc od dwudziestu minut siedziałam oparta o stół obok nietkniętej tacy. Byłam zbyt pogrążona w myślach, by móc przyglądać się szarym tłumom, tak inspirującym, jak papka na moim talerzu, ale jedna specyficzna osoba przyciągnęła mój wzrok. Zmarszczyłam brwi, nie odrywając od niej wzroku. Wszyscy zostaliśmy poddani badaniom, które miały wykluczyć prawdopodobieństwo przeniesienia chorób genetycznych. Im mniejsze było prawdopodobieństwo choroby genetycznej naszej i naszych dzieci, tym większe szanse mieliśmy, by się tu dostać. Skoro gatunek ludzki miał przetrwać, to w idealnym stanie. Dlatego tak bardzo zdziwił mnie widok chłopaka na wózku.
Pomagał mu dzieciak, całkiem podobny do niego z wyglądu. Mogli być kuzynostwem, może nawet braćmi. Młodszy z nich pchał wózek, a starszy trzymał dwie tace, jedną na kolanach, drugą w dłoniach i kierowali się w stronę mojego stolika. Przez trzy dni nie zauważyłam, że jeden z moich sąsiadów jest inwalidą, ale dobrze, że zauważyłam to, zanim niechcący na nich wpadłam. Na całe szczęście, to nie ja miałam tego pecha. Chłopak, który pchał wózek, zagapił się na coś i lekko uderzył w jakiegoś mężczyznę, który stał przed nim. Facet nawet nie drgnął z winy uderzenia, ale to nie było mu potrzebne, żeby wpaść w złość. Przerwał rozmowę, którą prowadził na środku przejścia w kilkuosobowej grupce i rzucił swoją tacą z jedzeniem o ziemię. Dzieciak, przestraszony wycofał się, ale wyraz twarzy chłopaka na wózku nie zdradzał żadnych emocji.
— Nie wierzę, że ktoś taki jak ty, zajął miejsce, które mogła mieć moja rodzina — bulwersował się potrącony mężczyzna. — Jaki masz numer?
— To nie wada genetyczna, jestem zdr... — bronił się inwalida.
— Jaki masz numer? — mężczyzna zapytał drugi raz, tym razem wolniej, warcząc słowa przez zaciśnięte zęby.
— Pięćset czterdzieści cztery — odpowiedział zrezygnowany, odwracając wzrok.
— To dwa poziomy nade mną. Postawili byle kalekę o dwa poziomy nade mną. Czy ty sam uważasz, że to sprawiedliwe? Pomyśl sobie, że na twoim miejscu mogłoby być jakieś dziecko. Ono mogłoby wbiec po schodach, ty nie. Ono dałoby sobie radę samo, ciebie trzeba niańczyć, więc jaka jest twoja wartość dla nas wszystkich? Jednak to ty przeżyłeś, ale wielu, których na to zasłużyło, zginęło. Gdzie tu jest sprawiedliwość?!
— Oczekujesz ode mnie, że będę przepraszać, za to, że przetrwałem? — zapytał, a mężczyzna wybił mu tacę z rąk, przez co ta też wylądowała na ziemi. Chłopak trzymający wózek pobladł jeszcze bardziej. Dzieciak zaciskał dłonie na uchwytach, jakby w ułamku sekundy miał zawrócić i uciec.
— Charlie... — pisnął najmłodszy uczestnik zamieszania.
— Oczekuję, że skoro już musisz tu być, nie będziesz niczego marnował — powiedział mężczyzna, aż nazbyt spokojnie, biorąc pod uwagę wściekłość w jego oczach. — Jedzenia, powietrza i mojego cennego czasu.
Mężczyzna odwrócił się, na co dzieciak odetchnął z ulgą, by po chwili wydobyć z siebie krzyk, gdy pięść agresora znalazła się na twarzy Charliego. Chłopiec prosił mężczyznę, by ten zostawił ich w spokoju, wystawiając przed siebie chude ręce. Jeżeli chciał w ten sposób chronić człowieka na wózku, nic mu to nie dało, bo mężczyzna jednym ruchem przewrócił go na ziemię, by uderzyć kalekę jeszcze raz. Krew popłynęła z jego nosa, chciałam wstać, by im pomóc, ale nie było nic, co mogłabym zrobić w tej sprawie, więc siedziałam na miejscu, ze strachu wbijając paznokcie w dłonie. Nim padł trzeci cios, mężczyzna padł na ziemię, zepchnięty przez człowieka, który dopiero wszedł do jadalni. W kilka sekund pokonał biegiem pół ogromnego pomieszczenia i dopadł agresora, który mimo przegranej sprawy, nie zmieniał zdania o rzekomej niesprawiedliwości. Po krótkiej szamotaninie samozwańczy wybawca siedział okrakiem na atakującym, którego twarz ze złości stała się czerwona.
— Ten inwalida nie ma prawa panoszyć się po bunkrze — agresor krzyczał w twarz mężczyźnie, który powstrzymywał go od walki, trzymając go przyszpilonego do ziemi.
— Ma takie samo prawo być tutaj, jak reszta z nas. Jeżeli tego nie zrozumiesz, postaram się, żeby to prawo odebrano tobie — zagroził mu, wstając.
Wiedział, że po takich słowach, ten już nie zaatakuje, inaczej faktycznie mógłby zostać ukarany. Po wszystkim pierwszy raz oderwałam wzrok od całego zamieszania i zauważyłam białe mundury, kryjące się w tłumie gapiów. Strażnicy nawet nie kiwnęli palcem, zupełnie nie obchodził ich los kaleki. Tłum wokół całego zamieszania był rzadki, wszystko można było spokojnie oglądać z drugiego końca sali. Większość osób udawała, że nie patrzy. Byłam ciekawa, ile osób popierało zdanie mężczyzny, twierdząc, że kaleka tylko ukradł miejsce, które mógł zająć ktoś inny. Całkowity brak reakcji zapewne oznaczał, że więcej osób niż powinno. Prawie wszyscy już odwrócili wzrok, skupiając się na jedzeniu albo zwyczajnie wyszło. Ja nie umiałam przestać patrzeć na to, co się wyprawiało kilka metrów od mojego stołu. Ponadto słyszałam każde słowo.
— Jestem Flynn Withe — powiedział, wyciągając dłoń do Charliego, a chłopak również się przedstawił, a potem swojego młodszego brata, Louisa. — Gdybyś kiedykolwiek jeszcze miał jakieś nieprzyjemności, po prostu mnie znajdź. W tej klatce to nic trudnego. Pogadam z każdym, tak, jak trzeba — obiecał, klepiąc Charliego po ramieniu. Pożegnał się i odszedł.
Cała sprawa była skończona, a na sali większość osób się przetasowała, gdy sprawcy zamieszania wreszcie przysiedli się do mojego stołu. Starszy z braci wyciągnął na stół tacę, która przetrwała całe zamieszanie, pozostając na jego kolanach, choć jedzenie było na niej porozrzucane, a sok wylał się na szary ryż. Rękawem koszuli wytarł krew, która poleciała mu z nosa. Jego podejście do całego zamieszania było takie, jakby się tego spodziewał, albo spotykało go to nie pierwszy raz. Wciąż nie byłam głodna, więc powoli popijałam mój sok, nie umiejąc się powstrzymać, by co chwilę nie zerkać na chłopaków, siedzących naprzeciwko mnie. Charlie to zauważył i wlepił we mnie swój wzrok. Nie byłam mistrzynią dyskretności.
— Na co się gapisz? — warknął na mnie cicho, co powinno mnie zniechęcić, a może zmusić do wyjścia, ale zamiast tego, tylko podsunęłam mu swoją tacę z jedzeniem, bo chłopak swoją porcję oddał młodszemu bratu. Taca ze świstem wróciła w moją stronę. — Nie potrzebuję pomocy z litości.
— To nie pomoc z litości — zaprzeczyłam. — To żarcie jest zimne i paskudne jak zwykle. I tak tego nie zjem, więc się zmarnuje. Jeżeli ty tego nie chcesz, oddam to komuś innemu — wytłumaczyłam, podstawiając mu jedzenie jeszcze raz.
Spojrzał na mnie spode łba, ale głód musiał stanąć ponad jego honorem, bo złapał za widelec i zaczął jeść, dziękując mi pod nosem. Przez chwilę bawiłam się palcami u rąk, ale zaraz pociągnęłam ostatni łyk soku i wstałam, by odnieść szklankę i wyjść. Louis pomachał mi, gdy odeszłam od stołu, uśmiechnęłam się i siknęłam głową na pożegnanie, zastanawiając się, ile razy spotkało ich coś podobnego. Wyszłam z jadalni, szurając nogami po ziemi, zła na siebie za to, że nie zareagowałam w żaden sposób, gdy na moich oczach trwała bijatyka. Przynajmniej zrobiłam coś dobrego. Jestem dobrym człowiekiem, mimo tego, że nie zareagowałam. Jestem dobrym człowiekiem. Tylko dlaczego muszę to sobie powtarzać?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro