1
Nie złamałam zakazu, przynajmniej żadnego, który zostałby powiedziany na głos. Mimo wszystko miałam wrażenie, że nie powinnam była tego robić, ale byłam zbyt blisko celu, by w razie gdyby ktoś mnie złapał, móc skłamać, że się zgubiłam. Był środek nocy, więc światła tliły się zieloną poświatą, nadając korytarzowi mroczny wyraz i sprawiając, że moje serce łomotało jeszcze szybciej. Jego dźwięk nie docierał do moich uszu, bo każde stukniecie butów o posadzkę odbijało się echem. Zostało dziesięć godzin, dwadzieścia jeden minut i prawie pięćdziesiąt sekund do tego, by Ziemia stanęła w ogniu. Kometa, nazwana przez swojego odkrywce Omegą, miała uderzyć w Azję, całkowicie ją niszcząc i przy okazji pochłaniając resztę świata. Podobno ma mieć dwanaście kilometrów kwadratowych i zawłaszczyć sobie zaszczyt pozbycia się ludzkości z powierzchni. Wszystko, co tam pozostanie, skończy niczym dinozaury. Ludzie. Im, no cóż... nie spodobała się ta wizja.
Nie mogliśmy przeżyć na ziemi, więc ukryliśmy się pod nią. Mówiono, że to karaluchy są w stanie przetrwać wszystko, ale nie zgadzałam się z tym. Jaja karaluchów umierają poniżej zera stopni Celsjusza, co szybko doprowadziłoby gatunek do wymarcia. Świat, w którym żyłam, pozwolił mi myśleć, że człowieka nie zabije nic. Idąc, co chwilę zerkałam na kamery, zastanawiając się, czy ktoś w tatym momencie po drugiej stronie mi się przyglądał. Czy patrząc prosto w obiektyw, byłam w stanie spojrzeć jakiemuś strażnikowi w oczy. Wiedziałam, że byliśmy monitorowani przez cały czas, w końcu jak wielkim wysiłkiem było inwigilować tysiąc osób? Zapewniano nas, że w mieszkaniach nie ma monitoringu i podsłuchów, ale ciężko było mi uwierzyć, że jakikolwiek władca darowałby sobie możliwość stałego podglądu swoich ludzi. Pani prezydent mogła wsadzić nas za kraty, nim w ogóle zdążylibyśmy popełnić jakiekolwiek przestępstwo.
Zatrzymałam się przy ogromnej, metalowej bramie, która była jedynym wyjściem z bunkra dwieście jedenaście. Tylko ona, wielkie schody i kilometr jaskini, dzieliły mnie od dawnego świata, ale już niedługo brama miała się teatralnie zamknąć. Chciałabym być na zewnątrz, gdy to się stanie. Móc zobaczyć, jak skorupa ziemska zostanie rozerwana przez meteoryt, który mocno zredukuje ilość istot żyjących na Ziemi. A jednak byłam w bunkrze, zamknięta jak zwierzę w zoo, by nie sięgnęły go prawa natury. Nie wiedziałam ile bunkrów powstało dokładnie, ale na pewno więcej niż dwieście jedenaście. Dokładnie ten numer nosił dom, w którym zamieszkałam, a wiedziałam, że nie był ostatnim. Z ponad ośmiu miliardów ludzi kilka milionów miało możliwość się uratować. Zwierzęta też dostały dzięki nam swoją szansę, te hodowlane, żyjące tylko po to, byśmy mogli je zjeść albo by mogły nas bawić. W końcu dla człowieka liczył się tylko człowiek. Na razie brama była otwarta, ale nie miałam odwagi, by chociaż drgnąć i zmniejszyć dzielącą mnie od niej odległość.
Zastanawiałam się, czy to wszystko miało najmniejszy sens. Skoro meteoryt miał być tak silny, to czy w ogóle mieliśmy jakieś szanse? Jak nikłą była nasza możliwość by przetrwać? Może meteoryt był jednak silniejszy, niż nam się wydawało i rozerwie świat zbyt głęboko, żeby było po nim co składać? Jeszcze dziesięć godzin, dwadzieścia minut i ponad trzydzieści sekund, żeby dowiedzieć się, czy to wszystko było prawdą. W mojej głowie wciąż pojawiały się wątpliwości, mówiące, że jednak to wszystko było kłamstwem, żeby lepiej kontrolować ludzi. A ci na zewnątrz? Niech tam zapanuje chaos, a cywilizacja przeniesie się pod ziemię. Bunkier dwieście jedenaście miał okazać się moim zbawieniem i tak samo, jak dziewięćset dziewięćdziesięciu ośmiu innym szczęściarzom, zapewnić schronienie, na jakie wystawił nas kosmos. Nie umiałam nic poradzić na to, że w mojej głowie zaraz obok pojawiało się słowo więzienie.
— Jeżeli zamierza pani wyjść, to radzę się pośpieszyć. Będziemy zamykać bramę za pięć minut — odezwał się ktoś za moimi plecami.
Wzdrygnęłam się, słysząc za sobą głos. Wiedziałam, że zamykają wyjście w nocy, ale nie spodziewałam się, że ktokolwiek będzie pilnował tego, stojąc przy niej, zamiast tylko obserwować wszystko znad panelu obsługi. Nie chciałam wyjść na powierzchnię a jedynie to zobaczyć. Jak zamyka się moja ostatnia droga ku staremu życiu. Wzięłam głęboki wdech i zmusiłam się by spojrzeć na strażnika, którego biały mundur przybierał odcień światła. Na piersi miał wyszyty herb bunkru, czyli ozdobną gwiazdę z cyfrą dwieście jedenaście, a pod nią swój numer. Człowiek przede mną to trzysta osiemdziesiąt cztery. Ja byłam numerem pięćset osiemnaście, co znaczyło, że mieszkał na korytarzu dwa piętra nad moim. Nie wiedział, jaki jest mój numer, zwykli ludzie nie musieli się z tym odnosić. Był ode mnie ważniejszy o te dwa piętra i dumnie wypinał klatę. Im mniejszy numer posiadałeś, tym ważniejszy byłeś, dlatego liczył się numer jeden, a numer tysiąc czyścił jego toaletę.
— Siedemnaście minut, niemalże równe — poprawiłam go. — Brama zamyka się na dokładnie dziesięć godzin przed domniemanym uderzeniem meteorytu, do czego pozostało trochę ponad dziesięć godzin i siedemnaście minut, więc wcale nie zamykacie jej za pięć minut.
— Zamykamy — powiedział lekko podirytowany. — Wszyscy normalni ludzie już śpią, z resztą, nikogo nie obchodzi, czy zamkniemy ją teraz czy za piętnaście minut.
— Szesnaście i czterdzieści pięć sekund. — Na moje słowa przewrócił oczami.
— Świruska — mruknął pod nosem i zaczął mówić do słuchawki w uchu. — Czysto, możemy zamykać.
— Dobrze, że jestem wcześniej — powiedziałam do siebie, tak jakbym przyszła oglądać przedstawienie w teatrze, gdzie nazbyt pobudliwi aktorzy wparowali na scenę, nim podniosła się kurtyna.
Nie minęło nawet obiecane przez strażnika pięć minut, gdy usłyszałam pierwszy zgrzyt. Stalowe kółeczka zaczęły przekręcać się w zawiasach bramy, cicho skrzecząc, a ja zastanawiałam się, czy mieszkańcy piętra przewracają się teraz na drugi bok, przeklinając strażników za to, że zdecydowali się na tę robotę dopiero w nocy. Mogłam podejrzewać, że wtedy byłoby więcej gapiów, niż tylko ja i kto wie, może jakiś desperat postanowiłby wybiec. Strażnik kazał mi się odsunąć, a ja nawet nie zauważyłam, kiedy tak blisko podeszłam. Zatrzymałam się na jego słowa, ale nie wykonałam rozkazu. Wciąż stałam, wgapiona, jak największe drzwi, jakie kiedykolwiek widziałam, powoli zbliżały się ku sobie. Strażnik widział, że nie mam najmniejszego zamiaru reagować, dlatego pociągnął mnie za rękaw bluzki, nieomal mnie przy tym przewracając. Ciężkie wrota trzeszczały, wywołując lekkie trzęsienie podłogi pod naszymi stopami. Na odległości, na którą mnie zaciągnął, nie wyczuwałam drgań prawie wcale.
— Podobało się? — zapytał strażnik, zaplatając ręce na piersi, a ja pokiwałam głową.
— Jeszcze wielki finał — odpowiedziałam, nie odrywając wzroku od zamykających się drzwi. Chwilę po moich słowach wrota całkowicie się zatrzasnęły, a wszystko wokół ucichło. Brama stała się jedną wielką metalową ścianą wśród kamiennych murów, pozostawiając nas bez wyjścia.
— Okej, imię, nazwisko i numer. Jeżeli jakiekolwiek przestępstwo zostanie popełnione tej nocy, pragnę cię poinformować, że będziesz pierwszą podejrzaną — oznajmił, uśmiechając się do mnie sztucznie.
— Marceline Graham, pięćset osiemnaście — odpowiedziałam, a strażnik zapisał to na swoim urządzeniu. — Mogę już iść?
Strażnik kiwnął głową, a ja ruszyłam z miejsca, nie było tam już nic do oglądania. Drzwi się zatrzasnęły i w razie, gdyby cokolwiek sprawiło, że chciałabym uciec, nie miałam już jak wyjść. Skierowałam się do domu, ale najpierw musiałam dostać się na moje piętro. Wewnątrz budynku funkcjonowała winda, a na zewnątrz pozostały jedynie schody, żeby następne pokolenia miały jak wyjść, gdy wreszcie świat wróci do normy. O ile w ogóle wróci do normy. Nawet mimo tej niepewności, ludzie i tak chcieli bawić się w karaluchy i przetrwać, choć wszystko inne mogło umrzeć. Nie wyobrażam sobie naszej egzystencji bez wiary, że kiedykolwiek uda nam się wrócić na powierzchnię. Wszystkie pokolenia ludzi, żyjące w tym miejscu, nie mogąc stąd wyjść, aż w końcu słońce ich nie pochłonie, było dla mnie zbyt przerażające. Kiedyś ludzie będą musieli wrócić na powierzchnię, ale to nie mnie o tym myśleć, ja dopiero co zostałam zamknięta.
Jeden odłamek wszechświata wystarczył, żeby ludzie zabawili się w Boga i sami zdecydowali, kto ma prawo żyć a kto nie. Badano nas, wybrano tych najlepszych, najmądrzejszych, artystów, historyków, inżynierów, ale także ich rodziny i prostych ludzi, którzy będą wykonywać brudną robotę, żeby politycy nie ubrudzili sobie rąk. Razem z taką decyzją, pozbawili ludzkość resztek moralności. Czym przez to różniliśmy się od zwierząt, skoro nie liczyła się już walka o każde życie? Utraciliśmy siebie na rzecz przetrwania. Może jednak powinniśmy byli pogodzić się z losem? Czy fakt, że jesteśmy inteligentni, wystarczył byśmy zmieniali bieg wydarzeń, panować pozostałym nam czasem, jak nam się podobało? Czas istniał, jak chcieliśmy, bo musieliśmy mieć swoje ryzy. Ludzie nie lubili tego, czego nie byli w stanie pojąć. Łudzili się, że nad nim panują, bo to dawało im wiarę, że coś osiągnęli.
Człowiek nigdy nie osiągnął niczego, co na tle wszechświata miałoby jakiekolwiek znaczenie. Nawet teraz ukrywaliśmy się przed jego drobnym ułamkiem, podczas gdy nieskończona ilość komet kryła się w cieniu kosmosu, a nasz świat umierał z winy tylko jednej z nich. Czym w porównaniu do tego są ludzkie osiągnięcia? Jednym słowem w jednej książce w największej bibliotece.
W windzie nacisnęłam guzik z cyferką sześć. Każde piętro miało stu mieszkańców, poza tym jednym, które przygarnęło tylko dziewięćdziesiąt dziewięć osób. Zatrzymałam się przed drzwiami, obracając w ręku kluczem, ale nie mogłam się zmusić, by je otworzyć. Usiadłam pod ścianą obok nich, bo i tak nie miałam gdzie iść. Na metalowych drzwiach były wybite trzy numery, ale nikt nie przejął się tym, żeby skreślić jeden z nich, gdy zostało już tylko dwóch mieszkańców pomieszczenia. Numer pięćset szesnasty nie dotarł do bunkra, był na powierzchni, zapewne gnijąc gdzieś u szczytu schodów. Raczej nikt nie wysilił się na ludzką moralność, która kazałaby im pochować człowieka po śmierci. O ile umarł, bo nawet tego nie mogłam być pewna. Nie mogłam też wyjść, by to sprawdzić, nawet gdy wrota były otwarte, bo u szczytu schodów były drugie, otwierane tylko od wewnątrz, uniemożliwiając mi powrót. Ludzie, którzy nie zostali przydzieleni do bunkra, starali się wkraść tutaj za wszelką cenę. Gdyby ktoś je teraz otworzył, wciąż mogliby się dostać.
Moment, kiedy mieliśmy wchodzić do bunkrów, nie był ogłaszany. Każdy dostawiał wiadomość gdzie i kiedy ma się stawić. Dlatego nie wiadomo skąd grupa niewtajemniczonych znalazła się przed wejściem, nim kilka rodzin, w tym i moja, doczekały się swojej tury, by znaleźć się w środku. Mój ojciec zatrzymał się nagle i zawrócił, nie zważając na krzyki moje czy mamy. Chciałam pobiec za nim, ale ktoś mnie od tego odciągnął, męskie ramię, zbyt silne, bym mogła się wyrwać. Ojciec przytrzymał ludzi, ale sam już nie miał okazji, by dostać się do środka. Naprawdę miałam nadzieję, że go pochowano, że mimo końca świata, ludzie pozostali ludźmi. Podniosłam się i stanęłam przed drzwiami. Trzymałam w ręku klucz, ale wciąż nie miałam ochoty, by wejść do środka.
Ostrą końcówką zaczęłam jeździć po cyfrze na szczycie drzwi, starając się ją zamazać. Zaczęły mi lecieć łzy, co nie robiło mi większej różnicy, stałam tam sama, bez ciekawskich oczu. Klucz piszczał przy kontakcie z powierzchnią, jakby ktoś drapał paznokciami o tablicę. Gdy po cyfrach nie można było się domyślić, czym były wcześniej, ześlizgnęłam się z powrotem na ziemię, wciąż zanosząc się płaczem. Może mój tata nie był najlepszym człowiekiem, ale wciąż był moim ojcem i powinien być przy mnie, a nie pozostawiony na śmierć. Miałam sporo czasu, żeby się uspokoić, nie ważne, jak głośno zachowywałam się na korytarzu, nikt nie miał zamiaru wyjść i sprawdzić, co się działo. Mogło tak być dlatego, że zegarek na moim nadgarstku wybił czwartą rano i wszyscy już dawno spali, ale mi i tak nie udałoby się zasnąć. Siedziałam pod domem ponad dwie godziny, a zegarek pokazywał, że do uderzenia Omegi pozostało siedem godzin i dwadzieścia minut nim w końcu odważyłam się wejść do środka.
Moja matka spała jak zabita. Nie wiedziałam, czy padła ze zmęczenia i nie słyszała pisku kluczy, czy jednak masywne drzwi zatrzymały wszystkie dźwięki. Mieszkanie mogliśmy urządzić, jak chcieliśmy, bo to i tak nikogo nie obchodziło, ale nie opuszczało mnie wrażenie, że coś cały czas było nie tak. Cały czas odczuwałam brak obecności jednej osoby i przez to najgorzej czułam się właśnie we własnym domu. Wszędzie dobrze, ale najlepiej jest tam, gdzie nas nie ma, prawda? Marzyłam, by być teraz na powierzchni i móc jeszcze raz spojrzeć w niebo usiane gwiazdami, ale to tylko głupie marzenie. I tak byłam szczęściarzem, skoro kiedykolwiek dane mi było oglądać niebo. Wiele następnych pokoleń nie będzie miało okazji, by to zobaczyć, nawet ten jeden raz. W łóżku w swoim pokoju wpatrywałam się w ukryty w ciemnościach sufit tak długo, aż oczy zamknęły się ze zmęczenia. Nareszcie usnęłam, przywołując ten nierealny, ale zbawienny obraz gwiazd.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro