Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Próba Ophelie v1

Dzień 192 bycia wampirem. 20 Grudnia 1940r.

Ilvermorny zawsze miało w sobie pewną magię, ale w okresie świąt szkoła zamieniła się w coś, co trudno było opisać słowami, to było jak wejście do bajki utkanej z zimowych marzeń i czarodziejskich tradycji. Tego roku wszystko zdawało się być jeszcze bardziej wyjątkowe, jakby cały zamek chciał wynagrodzić nam trudy mijającego semestru. Gdy tylko przekroczyłam wielkie drzwi prowadzące do holu głównego, uderzyła mnie fala ciepła, zarówno dosłownego, jak i emocjonalnego. Gigantyczne marmurowe schody, które zwykle wyglądały imponująco, teraz były oświetlone migotliwymi światełkami rzucającymi ciepły blask na otaczające je ściany. Światełka nie były zwykłymi lampkami, to były maleńkie, zaczarowane świetliki, które poruszały się powoli, jakby miały własne życie. Ich światło nie było stałe, lecz pulsowało delikatnie, jakby świetliki oddychały. Na samym środku holu ustawiono choinkę, ale nie była to taka choinka, jaką można znaleźć w domach mugoli. To była ogromna, kilkunastometrowa jodła, której igły migotały srebrzyście, jakby były zrobione z lodu. Gałęzie zdobiły szklane ozdoby, które wyglądały na pierwszy rzut oka jak zwykłe bombki, ale po chwili dostrzegało się, że w środku każdej z nich unosiły się magiczne sceny – domy w śniegu, tańczące w powietrzu wróżki, a nawet miniaturowe smoki ziejące drobnymi płomykami.

W całym zamku rozbrzmiewała delikatna muzyka. Dźwięki harf, fletów i chórów, które zdawały się pochodzić z samego powietrza. Rowena mówiła, że muzyka była zaklęciem rzucanym przez najstarszych nauczycieli szkoły, a każdy dźwięk miał w sobie ukrytą intencję spokoju i radości. Wielka Sala, w której spędzaliśmy większość czasu na posiłkach i uroczystościach, wyglądała jak scena z opowieści. Stoły były nakryte śnieżnobiałymi obrusami, a każdy z nich zdobiły unoszące się nad nim magiczne świece, które kapały kroplami złotego wosku, ale nigdy nie brudziły powierzchni. Na samym środku sali ustawiono cztery mniejsze choinki, każdą w kolorach jednego z domów – niebieską i brązową dla Pukwudgie, zieloną i srebrną dla Wampusa, żółtą i złotą dla Gromoptaka oraz czerwoną i złotą dla Rogatego Węża.

Sufit Wielkiej Sali był zaczarowany, tak jak w Hogwarcie, jak mówiła Rowena ale w Ilvermorny w okresie świąt był wyjątkowy. Zamiast zwykłego, bezchmurnego nieba, można było zobaczyć wirujące płatki śniegu, które nigdy nie opadały na ziemię. Nie były to jednak zwykłe płatki, każdy z nich miał maleńkie, lśniące runy, które migotały, kiedy patrzyło się na nie pod odpowiednim kątem. Mark powiedział, że to starożytne symbole ochrony i szczęścia, które miały zapewnić nam bezpieczeństwo przez cały nadchodzący rok. Korytarze zamku również wyglądały inaczej niż zazwyczaj. Każdy zakątek był ozdobiony wieńcami z gałęzi ostrokrzewu i jemioły. W niektórych miejscach dostrzegłam zaczarowane lodowe rzeźby przedstawiające fantastyczne stworzenia, jednorożce, feniksy, a nawet małe niuchacze, które raz po raz zdawały się próbować ukraść błyszczące ozdoby.

Jedną z moich ulubionych części były zaklęte okna, które w czasie świąt pokazywały zupełnie inne widoki niż te rzeczywiste. Zamiast zwykłego krajobrazu wokół zamku, widziało się tam zaczarowane obrazy. Lasy pokryte śniegiem, w których błądziły świetliste jelenie, albo chatki w górach, gdzie w oknach migotało ciepłe światło. Te obrazy zmieniały się co godzinę, jakby chciały opowiedzieć całą świąteczną opowieść. Na niższych piętrach, gdzie znajdowały się sale lekcyjne, święta również były widoczne. Klasy były ozdobione według uznania nauczycieli, co oznaczało, że każde pomieszczenie wyglądało inaczej. Klasa eliksirów była ozdobiona zaklętymi fiołkami, które roztaczały delikatny zapach i świeciły delikatnym, purpurowym światłem, kiedy robiło się ciemno. Klasa zielarstwa miała w rogu wielką donicę z dziwnym, kwitnącym krzewem, który co jakiś czas wypuszczał w powietrze małe, różowe chmurki przypominające płatki róż. Profesor opieki nad magicznymi stworzeniami, po długim urlopie, który zaprezentowali mu Cygnus i Dorian, umieścił w swojej sali niewielkie magiczne ognisko, nad którym krążyły miniaturowe feniksy, świecące ciepłym, złotym światłem. Oczywiście było to jedynie zaklęcie, ponieważ wiedza na temat zwierząt magicznych jest jedynie teoretyczna. Jednak najpiękniejszym miejscem w całym zamku była dla mnie biblioteka. Nasza bibliotekarka, była znana z tego, że uwielbiała święta, jak powiedziała mi Veronica. Wysokie regały z książkami zostały ozdobione złotymi wstążkami, które wyglądały, jakby same się poruszały. Na środku biblioteki ustawiono ogromny stół, na którym leżały księgi oprawione w czerwone i zielone okładki, wszystkie opowiadały o świątecznych tradycjach czarodziejów z różnych zakątków świata.

Mimo całej tej magii i piękna, coś we mnie nie dawało mi spokoju. Patrząc na tę całą radość i świąteczną atmosferę, czułam się jak intruz. Wiedziałam, że podczas gdy moi przyjaciele będą spędzać czas w swoich domach, otoczeni rodzinami i swoimi tradycjami, ja zostanę tutaj...Sama w zamku, który nagle stanie się dziwnie cichy, gdy wszyscy wyjadą. Sama, przygotowując się na wyzwanie, które miało sprawdzić, jak wiele jestem w stanie znieść. I chociaż Ilvermorny było wypełnione świąteczną magią, wiedziałam, że te nadchodzące dni będą najtrudniejsze... Ehh... Znów zaczynam... Obiecałam sobie, że przestanę lamentować, tak więc wracając...

Piątek, ostatni dzień w szkole. Zamek zdaję się pulsować magią i radością, gdy uczniowie w pośpiechu pakują kufry, a szkolne sowy rozlatują się z ostatnimi listami do rodzin.

Mark był pierwszy, który pożegnał nas na dziedzińcu. Jego rodzina spędzała święta w ich wielkim, starym domu w Montanie. Opowiadał, że w ich tradycji najważniejszym momentem było "Świąteczne Rozświetlenie" czyli magia, która miała swoje korzenie w starożytnych rytuałach druidzkich. Każdy członek rodziny rzucał swoje zaklęcie na ogromną choinkę, aby zapalić magiczne lampki, które nie były zwykłymi światełkami, ale świetlistymi wspomnieniami z minionego roku. Podobno to niezwykłe, jak każda iskierka reprezentowała czyjeś sukcesy, szczęśliwe chwile czy odkrycia. Wyobrażam sobie, że ich dom mieni się jak żywy album wspomnień. Rowena wracała do Dallas, co zawsze wzbudzało moją ciekawość. Opowiadała, że jej rodzina obchodziła "Wieczerzę Wróżb", podczas której każda osoba ciągnęła magiczne pergaminy, które przepowiadały nadchodzący rok. Tradycja była starożytna, a wróżby miały być nieco kapryśne, jedno z przepowiedni Roweny z poprzedniego roku, jak mi mówiła, brzmiało: "Znajdziesz przyjaciela tam, gdzie spodziewasz się wroga". Czy to możliwe, że to o mnie? A może o nas wszystkich? Rowena lubiła żartować, że wróżby jej rodziny są jak poezja, chaotyczne, ale zawsze ziarno prawdy w nich tkwi. Veronica była ostatnia, która się z nami pożegnała. Jej rodzina spędzała święta w sposób, który brzmiał jak wyjęty z bajki. Wspominała o "Baśniowych Świętach", gdzie każdy członek rodziny przywoływał iluzje z ulubionych czarodziejskich legend. Wszyscy razem spędzali czas w otoczeniu bajkowych stworzeń, latających karoc i znikających zamków, stworzonych przez ich wyobraźnię. Veronica mówiła, że to jedyny moment, kiedy jej młodszy brat przestaje jej dokuczać, a ich rodzina wydaje się naprawdę zjednoczona.

Dorian wracał do rodzinnego domu na Florydzie, gdzie święta obchodzili z zupełnie innym podejściem. W jego rodzinie najważniejszym wydarzeniem był "Pojedynek Świąteczny", który miał formę towarzyskiego konkursu zaklęć. Każdy członek rodziny, od najmłodszego do najstarszego, musiał wymyślić oryginalne zaklęcie o tematyce świątecznej. To było nie tylko zabawne, ale też edukacyjne. Dorian opowiadał, że jego ojciec raz stworzył zaklęcie, które zamieniało wszystkie szklane bombki na choince w małe, śpiewające ptaszki. Niestety, ptaszki nigdy nie przestawały śpiewać, co doprowadziło jego matkę do szaleństwa. Cygnus z kolei obchodził święta z rodziną w ich małym domku na skraju lasu. Ich tradycja była chyba najbardziej nostalgiczna i intymna. Razem spędzali "Noc Gwiazd", gdzie każda osoba miała rzucić zaklęcie na niebo, tworząc konstelacje, które miały symbolizować ich nadzieje i marzenia na przyszłość. Cygnus twierdził, że to tradycja przynosiła szczęście ich rodzinie, a każda gwiazda była jak niemy świadek ich historii.

A ja? Ja zostaję.

Zamek powoli cichnie. Echo śmiechów i rozmów zanika w korytarzach, a ja czuję, jakby Ilvermorny stawało się zupełnie innym miejscem. To tutaj rozpocznie się mój proces. Wampirze głodzenie? Suszenie? Ciężko to nazwać.... Dwa tygodnie bez kropli krwi. Wiem, że to konieczne, żeby nauczyć się panować nad sobą, ale strach jest paraliżujący. Profesor Sanguini ostrzegł mnie, że najtrudniejszy nie jest głód, ale to, co dzieje się później, kiedy umysł staje się zamglony, a każda część ciała krzyczy o jedną rzecz: przetrwanie. Dziś, kiedy siedziałam sama w pokoju wspólnym, przypomniałam sobie coś, co powiedział mi Ojciec: "Wszystko, co czujesz, jest tylko iluzją. Prawdziwa siła to ignorowanie iluzji." Ale co, jeśli ta iluzja okaże się prawdziwa? Święta, jak zawsze, są pełne magii. Tylko że w tym roku magia wydaje się bardziej mroczna i nieprzewidywalna.

Jest godzina jedenasta. Szkoła jest całkowicie cicha i pusta. Gdy tak się nad tym zastanawiam to całkiem to przyjemne... Teraz słyszę jedynie paru profesorów, co w porównaniu do szumu całej szkoły i wszystkich uczniów jest niczym muzyka dla uszów. Właśnie rozpoczęłam głodówkę... Muszę wytrzymać do wieczora.... Gdy zaczęło robić się ciężej, postanowiłam wybrać się na spacer, żeby zająć sobie czymś głowę. Przechodząc przez opustoszałe korytarze, czułam jakiś dziwny ciężar. Profesor Sanguini wcześniej powiedział mi: „To nie będzie łatwe, Ophelio, ale wiesz, dlaczego to konieczne." Nie musiał mi przypominać. Wiedziałam. Dziś to tylko jeden dzień, prawda? Nawet nie cały dzień. Nic trudnego. Ale nawet teraz, gdy piszę te słowa, czuję znajome ukłucie głodu. To nie jest zwykły głód, jak ten, który odczuwałam jako człowiek. To coś głębszego, coś, co pali mnie od środka. Staram się nie myśleć o krwi, ale jej zapach wydaje się wszędzie... w książkach, w powietrzu, jak złudzenie. Żeby odwrócić uwagę, spędziłam większość reszty dnia w bibliotece. Znalazłam kilka ksiąg o starożytnej magii i spróbowałam się skupić na czytaniu, ale litery rozmywały mi się przed oczami. Nie mogłam przestać myśleć o tym, co będzie jutro, i o tym, czy dam radę wytrzymać. Na razie czuję się w miarę dobrze, ale wiem, że to dopiero początek.

Dzień 193 bycia wampirem. 21 Grudnia 1940r.

Drugi dzień. Przez to, że wczoraj wieczorem mogłam się posilić, dziś wydawało mi się, że jest nieco lepiej, jednak po chwili okazało się to już trudniejsze, niż myślałam. Głód, który wczoraj był tylko ukłuciem, teraz zdaje się być wszechobecny, jakby to co wypiłam wczoraj było jedynie iluzją, która dodała mi apetytu. Moje zmysły są wyostrzone, a jednocześnie męczące. Każdy dźwięk jest zbyt głośny, każdy zapach zbyt intensywny.

Postanowiłam zająć się sprzątaniem mojego pokoju, żeby czymś się zająć. W pewnym momencie znalazłam starą chusteczkę, która należała do Roweny. Pachniała jej perfumami, ale przez chwilę poczułam coś jeszcze... ciepły, znajomy zapach ludzkiej krwi. Wstrzymałam oddech, przerażona tym, jak bardzo chciałam po prostu wcisnąć ją w usta. Zamiast tego rzuciłam ją na drugi koniec pokoju i uciekłam na spacer po zamku. To był błąd. Korytarze są puste, ale magia w murach zdaje się szeptać do mnie. Gdzieś w głowie pojawił się Wróżebnik, szydząc z mojej woli: „Nie dasz rady. Po co się męczysz? To nie twoja natura." Nie odpowiedziałam mu. Nie mogę dać się złamać. Zauważyłam, że pisanie całkiem mi pomaga zająć czymś głowę...

Dzień 194 bycia wampirem. 22 Grudnia 1940r.

Trzeci dzień. Zaczynam usychać. Moja skóra, zwykle blada, teraz wygląda jak pergamin. Żyły na dłoniach wydają się bardziej widoczne, jakby moje ciało chciało przypomnieć mi o tym, co tracę. Dziś profesor Sanguini przekazał mi pewne nowiny. Nie było w tym nic, co by mnie pocieszyło. Jedynie suche instrukcje, jak radzić sobie z głodem: „Oddychaj głęboko. Medytuj. Skup się na czymś innym." Jakby to było takie proste. Próbowałam medytacji w jednym z pustych pokoi. Zapaliłam świecę i skupiłam się na płomieniu. Przez chwilę pomogło, ale potem wyobraziłam sobie ten płomień jako kroplę krwi. Wyglądał tak żywo, tak kusząco. Musiałam zgasić świecę, zanim zrobiłam coś głupiego. Wieczorem znowu pojawił się Wróżebnik. Szeptał o tym, jak łatwo byłoby zakończyć ten głód – wystarczy jeden łyk. Ignorowałam go, ale jego głos był coraz głośniejszy. Jedyne, co podtrzymywało mnie teraz na duchu, to to, że dzisiaj wieczorem się pożywię. Jednakże z drugiej strony boję się tego co ma nastać. Wytrzymałam dwa dni, teraz musze wytrzymać dwa tygodnie. Najgorsze jest to, że chodząc po szkole zawsze znalazłam coś, co odciągało moją uwagę od głodu. Sanguini mówił, że na te dwa tygodnie zabierze mnie gdzieś gdzie będę zamknięta i nie będzie tam nic po za podstawowym umeblowaniem potrzebnym do funkcjonowania. Jedyną rzeczą, którą mogę ze sobą wziąć, to właśnie dziennik i pióro.

Dzień 195 bycia wampirem. 23 Grudnia 1940r.

Czwarty dzień. Dziś rzeczywistość uderzyła we mnie z pełną siłą. Rano profesor Sanguini pojawił się w moim pokoju, wyrażając jedynie krótkie: „Czas zacząć właściwy proces." Wiedziałam, co to oznacza, ale czułam strach, gdy profesor za pomocą zaklęcia zakrył mi oczy i wyprowadzał z zamku. Gdy tylko poczułam zimne zimowe powietrze zrozumiałam, że wychodzimy po za teren szkoły. Później teleportowaliśmy się gdzieś, jednak bladego pojęcia nie mam, gdzie się teraz znajduję. Gdy profesor ściągnął mi opaskę z oczu, moim oczom ukazał się loch, w którym miałam spędzić dwa tygodnie, był schludny, choć surowy. W rogu znajdowało się proste łóżko z wełnianym kocem, mały stolik, krzesło i oddzielna toaleta. Ściany były zimne, kamienne, ale nie wilgotne. Czułam się jak więzień, choć wiedziałam, że to nie kara... to próba. Drzwi do lochu były żelazne, z kratami na górze, przez które mogłam zobaczyć wąski korytarz oświetlony bladym, zaczarowanym światłem. Sanguini rzucił na kraty zaklęcia, które tłumiły moje wampirze zdolności... nie mogłam ich wygiąć, nie mogłam uciec. Byłam zamknięta, odcięta od świata, bez szans na ulgę w głodzie. Jedyne co mogło mi pomóc to starożytna magia, która bez problemu rozprawiłaby się z zaklęciami Sanguini'ego ale to właśnie druga próba. Musze kontrolować swoją magię, żeby nie użyć jej do ucieczki. „To tutaj spędzisz najbliższe dwa tygodnie," powiedział spokojnym, rzeczowym tonem. „Masz dziennik. Pisz, jeśli to pomoże. Czasami pustka jest gorsza niż głód. Pamiętaj, Ophelio, nie jesteś tu sama. Ja cię obserwuje." Nie odpowiedziałam. Po prostu usiadłam na łóżku, czując ciężar sytuacji. Gdy Sanguini odszedł, a echo jego kroków zniknęło, została tylko cisza. Pierwsze godziny były znośne. Próbowałam zająć się czymkolwiek – liczyłam kamienie na ścianach, śledziłam cienie rzucane przez światło w korytarzu, zapisywałam w dzienniku swoje myśli. Ale w miarę upływu czasu zaczęłam czuć narastający głód. To nie była już tylko fizyczna potrzeba... to był płomień palący mnie od środka, przypominający, że moje ciało nie jest ludzkie.

Cisza lochu była niemal ogłuszająca. Każdy dźwięk, szelest koca, stukot moich własnych palców o drewniany blat stolika – wydawał się potężniejszy niż zwykle. W mojej głowie pojawił się Wróżebnik, jakby czekał tylko na tę chwilę. „No i co teraz, Ophelio?" szydził. „Zamknęli cię tutaj jak zwierzę. Myślisz, że to dla twojego dobra? A może tylko czekają, aż złamiesz się i pokażesz, kim naprawdę jesteś?" Zignorowałam go, choć jego słowa wwiercały się w moją świadomość. Nie chciałam wierzyć, że mógłby mieć rację. Sanguini chce mi pomóc, żebym mogła normalnie funkcjonować wśród czarodziei i mugoli! Ta myśl podtrzymywała mnie na duchu.

Jest wieczór, a głód stał się nieznośny. Moje ciało domaga się tego, czego nie mogę mu dać, a każdy oddech zdaję się wysysać ze mnie resztki sił. Zastanawiam się, jak wytrzymam dwa tygodnie w takim stanie. Zapisałam te słowa w dzienniku przed chwilą, choć litery wydawały się rozmyte przed moimi oczami. Zmęczenie i głód w końcu mnie pokonały... położyłam się na łóżku, czując, jak moje myśli zaczynają mieszać się z koszmarami. W lochu panuję cisza, ale w mojej głowie chaos.

Dzień 196 bycia wampirem. 24 Grudnia 1940r.

Dzień piąty. Wigilia. Nie wiem, co jest trudniejsze... głód czy samotność. Może to jedno i to samo. Dziś, bardziej niż wczoraj, uświadomiłam sobie, jak przytłaczająca jest cisza tego miejsca. Loch jest idealnie schludny, ale pustka bijąca od tych kamiennych ścian wydaje się żywa. Próbuję zająć myśli, ale one i tak wracają do głodu. Przez większość dnia leżałam na łóżku, licząc oddechy i patrząc na sufit. Moje ciało jest wyczerpane, jakby każdy ruch wymagał niewyobrażalnego wysiłku. Kiedy wstaję, czuję się, jakbym miała upaść... moje nogi są jak z waty. Zaczyna brakować mi energii nawet na prostą czynność, jak zapisanie kilku słów w dzienniku. Dziś próbowałam mówić do siebie na głos, by nie czuć się tak opuszczoną. Wyobraziłam sobie rozmowę z Markiem i Roweną, jakby byli tutaj, jakbyśmy wciąż siedzieli w naszej grupie w pokoju wspólnym. Udawałam, że opowiadam im o moich planach na święta, choć żadnych nie mam.

Jednak to nie pomaga. Wróżebnik wrócił, cichy jak zawsze, ale jego obecność jest jak trucizna. „Myślisz, że oni o tobie pamiętają?" zapytał chłodno. „Oni są tam, śmieją się, jedzą i cieszą się świętami. A ty? Umierasz w tym lochu. Bo tak właśnie kończą potwory, Ophelio." Próbowałam go zignorować, ale dziś było trudniej. Gdybym miała więcej siły, może rzuciłabym coś w ścianę, żeby wyrzucić z siebie tę złość. Ale nie mogłam. Wieczorem usiadłam przy stoliku i próbowałam narysować  coś w dzienniku. Wzięłam pióro i zaczęłam szkicować – drzewa, śnieg, choinkę. Nie jestem artystką, ale to pomogło mi na chwilę zapomnieć o głodzie.

Kiedy zamykam oczy, czuję, jak moje ciało zaczyna się buntować. Głód jest wszechogarniający, niemal fizycznie bolesny. Czuję, jakby moje wnętrzności krzyczały o ulgę. A ja wiem, że to dopiero początek.

Dzień 197 bycia wampirem. 25 Grudnia 1940r.

Dzień szósty. Boże Narodzenie. Dziś nawet najprostsze ruchy wydają się niemożliwe. Wstałam tylko po to, by napić się wody z dzbanka, który zostawił mi Sanguini wraz z zasadzką. Czułam, jakby każdy łyk ważył tonę. Gdy profesor przesunął tackę z dwoma dzbankami przez okienko w drzwiach, w jednym była woda, a w drugim krew. Wyczułam ją już zanim Sanguini zszedł do mnie, gdzieś z daleka. Od razu wyczułam, że jest to ludzka krew. Kły od razu wysunęły się z moich zębów i poczułam jak głód otępia mój mózg. Sanguini stał i obserwował jak, ja sama, stoję i patrze na dwa dzbanki. Złapałam za dzbanek z krwią i trzęsącymi się dłońmi pchnęłam go przez okienko, którym Sanguini podał oba dzbanki. Zrobiłam to nieco zbyt gwałtownie, ponieważ zaraz za okienkiem dzbanek spadł i rozbił się na ziemii. Profesor jedynie uśmiechnął się i sprzątnął bałagan. Porozmawialiśmy jeszcze chwilkę i znów zostałam sama.

Ciało zaczyna mnie zdradzać. Moja skóra staje się bardziej blada, niemal przezroczysta. Kości na dłoniach wydają się bardziej widoczne, jakby ciało zapadało się w sobie. To nie jest zwykłe zmęczenie.... to proces usychania. Próbowałam dziś zająć się czymkolwiek, by nie myśleć o tym, co dzieje się z moim ciałem. Wymyśliłam grę: zamykałam oczy i próbowałam wyobrazić sobie, jak wygląda teraz świat na zewnątrz. Czy śnieg przykrył całe Ilvermorny? Czy Cygnus leży przed kominkiem z książką? Czy Rowena pomaga swoim rodzicom w kuchni? Każda wizja była piękna, ale jednocześnie bolesna. Byłam tam tylko w swojej wyobraźni. Wróżebnik znów się pojawił. Tym razem był spokojniejszy, niemal łagodny. To wszystko jest bez sensu," powiedział, jego głos brzmiał jak echo w mojej głowie. „Wiesz, że możesz to przerwać. Jedno ukąszenie, jeden łyk, i wszystko wróci do normy. Po co tak cierpieć?" Nie odpowiedziałam, ale jego słowa zasiały we mnie wątpliwości. Czy naprawdę to wszystko jest warte takiego bólu?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro