Veto
Zjedliśmy obiad w spokojnej atmosferze. Marcel i Nikodem oprócz kopca ziemniaków i kiszonej kapusty wsunęli po dwa kotlety wielkości talerza. Gdzie oni to mieszczą?
Daniela zaproponowała, że umyje naczynia po obiedzie. Nikt nie protestował, więc zaraz po posiłku zakasała rękawy i zabrała się do pracy. W sumie to mógłbym ją wyręczyć, ale tego dnia kiepsko się czułem. Od rana bolała mnie głowa. Prawdę mówiąc, nie miałem nawet chęci jechać do rodziców. No, ale przyjechaliśmy.
Nikodem i Marcel pomagali Luśce. Mój pierworodny nosił naczynia na kuchenny blat a Marcel towarzyszył swojej matce przy zlewie.
Przeniosłem się na fotel.
- Źle się czujesz Szymon? - odezwała się moja matka. Spojrzałem na nią. Miała złowrogi wyraz twarzy. O co tym razem będzie się mnie czepiać?
- Boli mnie trochę głowa. Miło, że mama się o mnie martwi - odpowiedziałem masując palcami skronie.
- Martwię się. Bardzo się o ciebie martwię - ciągnęła dalej, a ja czułem, że głowa boli mnie coraz bardziej. - Lusia powiedziała mi dlaczego uciekła z dziećmi do Poznania... Czy ty kompletnie na rozum upadłeś? Żeby znęcać się nad rodziną? Nad dziećmi? Spójrz na nich. Co ci się nie podoba w ich zachowaniu?
Wstrzymałem na chwilę oddech. Spojrzałem na żonę. Odwróciła się w moją stronę.
- Nie skarżyłam się... Po prostu mama pytała i powiedziałam jak było... - wyszeptała.
Pytała... Pytała? Nie. Moja mama nie potrafi pytać. Brak jej taktu. A jakby tego było mało, wszędzie musi dołożyć swoje trzy grosze.
A co do Lusi, brak mi słów po prostu. Po co gada mojej matce głupoty? Pogodziliśmy się z Lusią, zapomnieliśmy o całym zajściu. To przeszłość. Szkoda tylko, że moja matka tego nie pojmuje.
- Szymon, zadałam ci pytanie - głos mamy wyrwał mnie z letargu. Przetarłem oczy i skierowałem na nią wzrok.
- Jakie pytanie? - wydukałem.
- Jesteś niepoprawny. Wiem od Danieli, że nadużywasz przemocy wobec chłopców. Rozmawiałam na ten temat z ojcem i ojciec również tego nie pochwala. Nie tak cię wychowaliśmy. Nie tak.
Poczułem rumieńce na obydwu policzkach. Nie byłem w stanie się bronić przed oskarżeniami matki. Byłem zaskoczony jej nagłym słownym atakiem a poza tym naprawdę pękała mi głowa.
- Nic nie powiesz? - zwróciła się do mnie po chwili. - Nie masz nic do powiedzenia?
- Mama nie będzie mi się wtrącała w to, jak wychowuję swoje dzieci - oświadczyłem krótko.
Tata, Daniela, Marcel i Nikodem spojrzeli na mnie. Zapadła cisza.
- No co? Czy ja wtrącam się ojcu do gołębnika albo mamie do ogrodu? - spytałem. - Nie. Więc i ja proszę, żeby...
- Nie porównuj dzieci do gołębi! - usłyszałem. - Franek, dajże mu do słuchu. Co on sobie wyobraża?
A jednak mama nie da za wygraną. Najchętniej po prostu wstałbym z tego fotela, wyszedłbym na dwór, wsiadł do samochodu i pojechał jak najdalej stąd. Miałem dość słuchania gadaniny matki.
Ojciec jak to ojciec, nie kwapił się do suszenia mi głowy. Międzyczasie Daniela wyprowadziła chłopaków na dwór. Dobrze zrobiła. Nie chciałem, żeby byli świadkami tej żenującej rozmowy. I tak zbyt wiele już usłyszeli.
- Twoja matka ma rację, Szymon - odezwał się mój ojciec. No, zamurowało mnie. Czyli jednak zawiązała się koalicja przeciwko mnie. - Nie przewracaj oczami, chłopcze.
- Po prostu boli mnie głowa - wyszeptałam.
Ojciec usiadł naprzeciw mnie, na sąsiednim fotelu.
- Twoja matka ma rację - powtórzył. Tym razem wypowiedział te słowa dobitniej niż poprzednio. - Jesteś wykształconym człowiekiem, wyuczonym. Jesteś pedagogiem. Jako człowiek wykształcony, wyuczony, jako pedagog sięgasz po pas, gdy pojawiają się problemy z dziećmi? Jak to o tobie świadczy, synu?
Zawstydziłem się. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć a ojciec czekał na reakcję z mojej strony.
- Czasem trzeba użyć paska... - odparłem unikając wzroku ojca.
- Tak. Czasem trzeba. Ale z tego, co mi wiadomo, w twoim domu to "czasem" bywa zbyt często. Przemyśl to sobie. Tak?
Pokiwałem głową, a ojciec położył mi rękę na ramieniu.
- Tak? - powtórzył patrząc mi w oczy.
- Tak - powiedziałem.
Ojciec się uśmiechnął, a ja wstałem z fotela. Podszedłem do okna. Spojrzałem na swoich chłopców. Marcel i Nikodem strząsali na ziemię jabłka z drzewa. Urwisy dwa. Kochane urwisy...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro