Rejs cz. 2
Słońce powoli zachodziło. Na niebie błękit zlewał się ze szkarłatem. Nie do wiary, ile barw mieści się w tym, co nazywamy niebem! Ile różnych odcieni, machnięć pędzlem!
Szymon i Daniela siedzieli na kajaku przytuleni do siebie. Delikatne pocałunki były tak przyjemne, że małżonkowie zupełnie stracili poczucie czasu.
Ocknęli się dopiero, gdy usłyszeli dźwięk telefonu Szymona.
- To tata... - rzekł mężczyzna. - Miałem do niego zadzwonić... Czekaj, słońce.
Trzydziestosześciolatek odebrał połączenie. W czasie, gdy rozmawiał z ojcem, Daniela spoglądała w stronę brzegu. Do jej uszu docierał śmiech i pisk skaczących na trampolinie chłopców.
Po kilku minutach Szymon schował swój smartfon do kieszeni spodni.
- Chyba czas wracać... Już prawie dziewiąta... - rzekł uśmiechając się do żony.
Ta zarumieniła się.
- Daj mi powiosłać - powiedziała.
- No, chodź... Usiądź tatusiowi na kolanach - zaśmiał się.
Daniela przeniosła się z drugiej strony łodzi. Wzięła w ręce obydwa wiosła. Szymon postanowił, że będzie jej asystował, toteż trzymał wiosła razem z nią.
Powoli dopłynęli do brzegu. Przymocowawszy łódź do rury, ruszyli w stronę domu.
- Nic mu nie mów, że nie poszedł jeszcze spać... - odezwała się Daniela spoglądając z daleka na świetnie bawiącego się na trampolinie Marcela.
- Jak nie? Miał powiedziane, że przed ósmą chcę go widzieć w łóżku. Trzeba być stanowczym i konsekwentnym... Niestety.
- Przestań... Niech się nacieszy...
Gdy tylko Marcel dostrzegł rodziców zmierzających w stronę domu, przestał skakać. Zszedł z trampoliny, po czym wbiegł do mieszkania.
- O, proszę! Ale mądraliński... Jutro pójdzie o siódmej spać za karę.
- Przestań...
Małżonkowie zbliżyli się do trampoliny. Przez moment obserwowali skaczącego po niej Nikodema. Chłopiec bardzo się popisywał. Skakał tak wysoko, jak tylko potrafił.
- Na wytrzymałość Marcel jest lepszy, a na wysokość ja! - zawołał.
- Nikuś, koniec zabawy na dzisiaj - odezwał się Szymon.
- Jeszcze pięć minut!
- Okej. Ale żebym nie musiał po ciebie przychodzić.
- Spoko!
Małżonkowie weszli do salonu. Daniela poszła prosto do łazienki. Tymczasem Szymon zajrzał do Marcela.
Nie zdziwiło go to, że chłopiec leżał w łóżku. Malec trzymał w ręku przywiezioną z Zakopanego wełnianą poduszkę w kształcie owcy. Z pokorą spojrzał Szymonowi w oczy.
- Co tam, szkrabie? Przedłużyłeś sobie trochę zabawę, co? - odezwał się Szymon.
- Trochę tak... Tatuś, to był świetny pomysł, żeby kupić trampolinę. Wiesz?
- No, domyślam się - odparł. - Marcelek, odpuszczamy sobie dzisiaj naukę tabliczki, bo to był długi dzień i pewnie jesteś zmęczony, co?
- Poskakałbym jeszcze, jeśli o to pytasz - szepnął chłopiec.
Szymon uśmiechnął się.
- Chodź do mnie - rzekł biorąc malca w objęcia. - Kocham cię, synku. Zjadłbym cię, gdybym tylko mógł - dodał, po czym ucałował chłopca w skroń. - Śpij dobrze.
Malec z powrotem wszedł do łóżka. Zwalił nogami kołdrę na podłogę. Dużymi, brązowymi oczyma obserwował, jak ojciec kieruje się w stronę drzwi.
- Tatuś! - zawołał nim Szymon zdążył nacisnąć ręką na klamkę.
- Tak?
- Dobranoc - rzekł chłopiec uśmiechając się do ojca.
- Dobranoc, smyku.
Powiedziawszy te słowa Szymon wyszedł z pokoju Marcela. Zamknął za sobą drzwi. Chłopiec spojrzał na biały sufit. Uśmiechnął się. Chwilę później zasnął.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro