Dziecko
Gdy wszedłem do "siódemki" Marcelek spał. Przyjrzałem mu się uważnie. Miał rumiane policzki i blade powieki.
- Biedne dziecko - westchnąłem.
Właśnie, dziecko... Nigdy tak o nim nie myślałem. Zawsze był dla mnie kimś innym niż "dzieckiem". Gdy go poznałem był moim "uczniem" a zarazem "rozrabiaką". Kiedy budował ze mną tratwę, a później budy dla psów był moim "pomocnikiem". Od dawna traktuję go na równi z Nikodem i kocham jak syna. Ale pierwszy raz w życiu przeszła mi przez głowę myśl, że Marcel to nie tylko mój uczeń czy nawet syn. Marcel to dziecko - bezbronne, moje kochane dziecko. Jejku, jego dłonie są tak drobne! Dużo mniejsze od moich.
Szpitalne krzesła ewidentnie nie są zaprojektowane z myślą o tym, że ktoś będzie na nich spał. Są twarde i niewygodne. Żałowałem, że nie zabrałem ze sobą wypoczynkowego, składanego fotela. Nikt by się o to do mnie raczej nie przyczepił, a ja przespałbym całą noc. Jakimś cudem udało mi się przymknąć oko. Zbudziło mnie pojękiwanie Marcela. Niby spał, ale był jakiś niespokojny. Przyłożyłem dłoń do jego czoła. Był rozpalony. Poszedłem do pokoju lekarskiego.
Miła pani łaskawie wstała z wersalki i poszła ze mną sprawdzić, co dzieje się z moim dzieckiem. Zmierzyła mu temperaturę, po czym popędziła do sali zabiegowej.
Miał równe czterdzieści stopni gorączki. Zdjąłem z niego kołdrę, by go choć trochę ochłodzić. Otworzył oczy.
- Coś cię boli? - spytałem.
- Brzuch pęka mi - szepnął zaciskając pięści.
Po chwili do sali weszła pielęgniarka. Założyła rękawiczki, przygotowała zastrzyk. Zwróciła się do mnie z prośbą, bym obrócił Marcela na bok. Zrobiłem to. Gdy chwyciłem go za plecy poczułem, jaki jest rozpalony. Piżamę miał dosłownie mokrą. Dobrze, że przywiozłem mu z domu ubranie na zmianę. Postanowiłem, że przebiorę go, gdy tylko pielęgniarka wyjdzie z sali.
Marcel dostał zastrzyk domięśniowy. Zacisnąłem zęby, gdy patrzyłem, jak pielęgniarka wbija małemu igłę w tyłek. To musiało boleć. Marcel zapiszczał. Zaczął się wiercić. Musiałem go przytrzymać.
Gdy tylko pielęgniarka wyszła, ubrałem mu czystą piżamę. Przegarnąłem palcami jego mokrą grzywkę. Wiercił się. Nie mógł spać. Wciąż trzymał się za brzuch.
Czterdzieści minut później do sali weszła pielęgniarka. Przyłożyła elektroniczny termometr do czoła Marcela.
- Ile ma gorączki? - spytałem, gdy tylko termometr zapikał.
- Bez zmian - odparła. Popatrzyła na Marcelka z namysłem, a on zwinął się w kłębek. Zaczął jęczeć.
- Pójdę po panią doktor. Dziwne, że gorączka jeszcze nie spadła - powiedziała.
Nie wiedziałem, co robić, a Marcel płakał coraz głośniej. Chwyciłem go za rękę, a on wydarł się na całe gardło. Popłakałem się. Byłem bezsilny. Czułem, że coś jest nie tak. A to, co stało się po chwili, potwierdziło moje obawy.
Do sali wbiegła znajoma mi pani doktor w asyście dwóch innych lekarzy. Stanęła przy małym.
- Marcel, wiem, że bardzo cię boli, - powiedziała - ale muszę cię zbadać. Postaraj się przez chwilę nie płakać... Wyprostuj nóżki... Leż spokojnie...
Ale on nie przestawał płakać. Darł się coraz głośniej, a gdy lekarka nacisnęła go na brzuch... Nie mam słów, żeby opisać ten ryk.
- Bierzemy go na OIOM! - krzyknęła pani doktor.
Wszystko działo się tak szybko. Łóżko z Marcelem wyjechało z sali. Byłem przy nim. Trzymałem go za rękę. Puściłem dopiero przed drzwiami, za którymi był blok operacyjny. Miał rozpaloną dłoń. Krzyczał.
Usiadłem na podłodze obok drzwi. Beczałem, jak dziecko. Ostatni raz tak płakałem, kiedy traciłem Agatę. Teraz czułem tę samą bezsilność, ten sam ból.
Po chwili krzyk Marcela ucichł. Wziąłem do ręki smartfon. Zadzwonić czy nie? Spojrzałem w wyświetlacz... Piętnaście nieodebranych połączeń... Wszystkie od Lusi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro