Diagnoza cz. 2
Siedzieliśmy z Danielą przy łóżku Marcela. Spał niespokojnie. Wiercił się na boki. Zupełnie jakbym widział Nikodema.
Luśka wpatrywała się w niego jak w obrazek. Co rusz poprawiała mu kołdrę.
- Mam taki pomysł - odezwałem się. - Pojedziemy teraz do mamy po Nikodema. Odwiozę was do domu. Wyśpisz się. Jutro rano po ciebie pojadę.
Spojrzała na mnie jak na wariata.
- No co tak się patrzysz? - spytałem.
- Moje dziecko leży chore w szpitalu, jutro będzie miało robioną operację, a ja miałabym jak gdyby nigdy nic jechać do domu? Żartujesz sobie, Szymon?
Złapałem ją za rękę i wyprowadziłem na korytarz. Nie chciałem kłócić się z nią przy dziewczynce leżącej w tej samej sali, co Marcel.
Usiedliśmy na szerokim parapecie. Przez moment oboje milczeliśmy.
- Ja zostanę przy nim. Ty jedź do domu - powiedziała dość stanowczo.
- Nie ma mowy - odpowiedziałem hardo. Byłem zdecydowany nie iść w tej sprawie na kompromis. - Lusia, pamiętaj, że nie jesteś sama. Pocałowałem ją przez bluzkę w brzuch. - Moja mała Agatka chce, żeby jej mamusia spała w domu, na łóżku, nie na szpitalnym stołku.
- Agatka niech nie będzie za mądra - odparła. - A poza tym nie będzie żadnej Agatki... Jeśli już to może być Zosia albo Michalinka...
Nie chciałem jej denerwować więc nie drążyłem tematu. I tak dam swojej córce na imię Agata, a Lusia będzie musiała się z tym pogodzić.
- Jedziemy do domu - oświadczyłem zchodząc z parapetu. Spojrzała na mnie z obrazą.
- Szymon, nie - odparła.
Zupełnie, jakbym słyszał Marcela. Ilekroć coś nie idzie po jego myśli, robi złą minę i mówi z nerwami "tato, nie". Muszę przyznać, że Marcel umie mi się postawić. Ma charyzmę. Teraz chociaż wiem za kim się wdał.
- Szymon, nie - powtórzyła patrząc mi w oczy.
- Obiecuję, że będę cały czas przy nim. Gdyby coś się działo, na pewno do ciebie zadzwonię - zapewniłem ją.
Uśmiechnęła się do mnie. Oboje w tym samym momencie zeszliśmy z parapetu. Zajrzeliśmy do Marcela. Wciąż spał.
- Spójrz na niego - powiedziałem. - Nic mu nie jest. Jestem pewien, że prześpi spokojnie całą noc a z samego rana się zmienimy. Skarbie, weź torebkę.
Spuściła wzrok. Rozumiała, że to, co powiedziałem ma sens. Pochyliła się nad rumianą buzią Marcela. Ucałowała go w policzek.
Objąłem Lusię ramieniem, po czym wyszliśmy z sali numer dwanaście.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro