Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

Dzień nie był upalny, ale też nie było chłodno. Ciepły deszczowy monsun mocno się opóźniał i chmury tylko lekko przysłaniały niebo, pozwalając promieniom słońca rozpieszczać plażowiczów.

Kol był mu za to wdzięczny, bo dzięki temu mógł spotkać się z Noahem. Gdyby padało, nici byłyby z ich umówionego dnia na plaży. Temperatura była idealna na to, co dla nich zaplanował. Przyjechał jak zwykle na motorze z plecakiem wypełnionym po brzegi różnymi rzeczami i usiadł na skraju betonowego chodnika przy wschodnim zejściu na plażę, graniczącego z piaskiem o punkt jedenastej, tak jak się umówili. Wywinął nogawki swoich niebieskich jeansów, tak samo, jak rękawki białej bawełnianej koszuli ze stójką, którą specjalnie na tę okazję wygrzebał z dna szafy. Miał tylko nadzieję, że Noah nie uzna go za wariata, ale poprosił Emmę, żeby przygotowała im kanapki.

— Uciekłeś z domu? — usłyszał głos Noaha za swoimi plecami kilka minut później. — Niestety muszę cię zmartwić, jeśli tak jest naprawdę, będę musiał cię odstawić do domu. Nie chcę mieć kłopotów.

Uśmiechnął się rozbawiony i odwrócił do niego. Stał znów w jasnych spodniach wyprasowanych na kant tak jak za pierwszym razem, ale nogawki miał już wywinięte, tak samo, jak rękawy błękitnej koszuli i był bosy. W oddali za jego plecami przy barierkach parkingu majaczyła sylwetka Kibo, ochroniarza, ale jak zwykle jego obecność nie przytłaczała prywatności.

Wstał z chodnika i otrzepał spodnie na tyłku.

— Zabrałem tylko kilka rzeczy, bez przesady, to nie ucieczka. Poza tym jestem pełnoletni, mogę opuszczać miejsce zamieszkania bez niczyjej zgody, jakbyś nie wiedział — wyjaśnił z rozbawieniem.

Noah jednak na chwilę się zafrasował, patrząc na plecak leżący wciąż na chodniku, a potem spojrzał na Kola.

— Czy ja też miałem coś zabrać? — zapytał skonsternowany i łypnął na niego tymi swoimi niebieskimi, niewyrażającymi żadnej emocji oczami. W świetle słonecznym były niemalże błękitne. — Nic nie mówiłeś.

Kolowi przyszło do głowy, że on zapewne jak wychodził z domu, zabierał jedynie kartę kredytową i to zawsze wystarczało, ale nie miał zamiaru tego w ten sposób komentować.

— Nie, nie, to naprawdę tylko kilka rzeczy. Nic nie musiałeś zabierać — zapewnił go Kol. — To ja cię zaprosiłem, zatem to moja powinność zadbać o wszystko.

— Więc co tam masz, że plecak jest taki wypchany? — dopytywał uporczywie Noah.

Kol się uśmiechnął, marszcząc przy tym nos, bo słońce, które wyjrzało zza chmur, raziło go w oczy.

— Chodźmy, to się dowiesz — odpowiedział mu przekornie. — To niespodzianka.

Serce łomotało mu w piersi z radości, że się zjawił i że mieli przed sobą calutki dzień. Razem. Cieszył się z tego, jak dziecko, przez co w nocy nie umiał zasnąć. Zastanawiał się, czy mu się to przyśniło, że się umówili, czy to była prawda, bo gdy wczoraj obudził się na tarasie z poduszką pod głową i ogromnym parasolem rozpostartym nad sobą, Noaha już nie było i nie mógł się upewnić. Trochę go przerastała ta sytuacja. On i Noah na plaży, znów. Czy to nie tak, że tacy, jak Noah dla rozrywki chodzili do opery, na wystawy dzieł sztuki lub do drogich restauracji zjeść kawior i homara w akompaniamencie cichej klasycznej muzyki? On mu się trochę tak właśnie kojarzył, ale te miejsca były dla niego poza zasięgiem, żeby mógł go w takie zabrać.

— No dobrze, chodźmy — zgodził się Noah, przecząc wszystkim jego wyobrażeniom i sięgnął po plecak. — Ja poniosę, skoro ty to przytaszczyłeś aż tutaj.

Na jego twarzy wymalowało się zaskoczenie, gdy go podniósł. Kol widział je bardzo wyraźnie, bo plecak był lekki, ale zaśmiał się tylko tajemniczo i ruszył przed siebie, zapadając się w ciepłym piasku stopami.

Długo szli wzdłuż brzegu, żeby znaleźć nieco mniej zatłoczone miejsce, a morze szumiało delikatnie tuż pod skrzydłami rozkrzyczanych mew karmionych chlebem przez turystów. Kol od czasu do czasu zerkał na Noaha, a on wciąż wydawał mu się nierealny. Z plecakiem przewieszonym przez ramię zwłaszcza. I kiedy w końcu udało im się znaleźć nieco ustronniejsze miejsce, opadł kolanami na piasek, a Noah stanął tuż nad nim i rozejrzał się wokoło.

— Tu chyba będzie dobrze, jak myślisz? — zapytał, kładąc plecak obok jego kolan.

— Idealnie — przytaknął Kol.

Noah kiwną ręką na plecak.

— No to, dalej, pokazuj, co tam przytaszczyłem przez pół plaży — nakazał.

— Taki jesteś ciekawski? — zapytał z kpiną Kol.

— Powiedziałeś, że to niespodzianka, więc czemu miałbym nie być ciekawy? Chyba każdy lubi niespodzianki, nie sądzisz? — zakwestionował.

Kol się uśmiechną z przekorą.

— Nawet ty?

Noah spojrzał na niego zdegustowany.

— Co to znaczy „nawet ja"?

Kol się speszył.

— No nie wiem, wydajesz się apodyktyczny...

— Sztywny, chciałeś powiedzieć — prychnął Noah, a jego spojrzenie wciąż było zdegustowane. — Nie krępuj się, nie takie rzeczy słyszałem na swój temat.

Kol zmrużył oczy, patrząc na niego w górę i uśmiechnął się zadziornie.

— Może trochę.

— Zapewniam cię, że wcale taki nie jestem — zaparł się Noah.

Kol parsknął śmiechem.

— Powiedział facet, który przyszedł na plażę w eleganckich spodniach i koszuli — nie dawał za wygraną.

— Zaczynasz mi działać na nerwy — pogroził Noah.

Kol znów się zaśmiał i otworzył plecak.

— Idealnie — przytaknął. — To oznacza, że wzbudzam jakiekolwiek emocje — zażartował, choć widział kątem oka, że Noah się skrzywił i trochę go to zabolało. — Powinna ci się spodobać moja niespodzianka — stwierdził i zaczął wyjmować z plecaka najpierw butelki z napojami, kanapki spakowane w plastikowe pudełko, a na końcu... piłkę.

To dlatego plecak był lekki, bo połowę miejsca zajmowała właśnie ona. Wstał z piasku i zakręcił nią na palcu.

— Co ty na to? Obiecałeś mi ostatnim razem, że zagramy — przypomniał mu jego własne słowa.

Noah rozejrzał się wokoło, wciąż bez cienia emocji na twarzy i schował ręce do kieszeni.

— Mam dwadzieścia osiem lat...

— I co z tego? — zakwestionował Kol i zaczął podbijać piłkę nogą.

— Nie ganiam za piłką po plaży.

— Powiedział facet, który przed chwilą zapierał się, że nie jest sztywny.

— Naprawdę zaczynasz mnie denerwować — pogroził Noah, ale przez jego twarz przemknął cień uśmiechu.

Kol już wiedział, że wygrał, ale udawał, że jeszcze walczy.

— No przestań, że ani trochę nogi cię nie świerzbią, żeby ją chociaż raz kopnąć — drażnił się z nim i podrzucił piłkę, a następnie sprowadził ją na piasek stopą i zatrzymał pod nią.

Zafalował brwiami.

— Ani trochę — zaprzeczył Noah, ale z trudem ukrywał rozbawienie, za dłonią zwiniętą w pięść, którą nerwowo pocierał nos.

Kol uśmiechnął się półgębkiem z zadowoleniem.

— Zobacz — przyciągnął jego uwagę, a sam oddalił się o kilkanaście kroków.

Usypał z piasku najpierw dwa słupki jednej bramki, a potem przebiegł kilkanaście metrów w przeciwnym kierunku i usypał drugą bramkę.

— Ta jest twoja — wskazał na nią palcem.

Następnie wrócił biegiem do piłki i poprowadził ją w jej stronę. Zgrabnie obrócił się w biegu i podbił znów piłkę stopą, a następnie kolanem.

— Jeszcze sekunda i będzie jeden do zera dla mnie! — krzyknął zadziornie.

Wtedy Noah nie wytrzymał. Puścił się biegiem za nim i dopadł dosłownie po dwóch sekundach, okiwał tak, że Kol nawet nie wiedział, kiedy i wbił piłkę w jego bramkę bez mrugnięcia okiem.

Stał znieruchomiały z rozdziawioną gębą i rozłożonymi rękami.

— Ej! Mówiłeś, że nie ganiasz za piłką po plaży! To się nie liczy! — sprzeciwił się wciąż oszołomiony. — Nie byłem na to gotowy. Nawet mnie nie ostrzegłeś.

Noah podniósł piłkę z piasku i podszedł do niego z satysfakcją wymalowaną na twarzy. Znów była tak cudownie odmieniona, jak wtedy, gdy zsiadł z motoru, ale starał się zachować pozory i wciąż ukrywał uśmiech zadowolenia. Wiatr, który teraz nieco się nasilił, rozwiewał mu włosy na czole, a na policzkach pokazał się natychmiast rumieniec.

Zakochałem się w nim — huczało Kolowi w głowie, gdy patrzył na niego takiego jak teraz.

— Oczywiście, że się liczy — potwierdził mu z przekonaniem. — To ty zlekceważyłeś przeciwnika, a to największy błąd — powiedział, wtykając mu piłkę do rąk. — Proszę. Przegrany rozpoczyna kolejne rozegranie.

Kol ledwo przyłożył piłkę do piasku i dotknął bosą stopą, a ona w momencie znalazła się pod stopami Noaha. Sekundę później przeleciała z impetem między słupkami usypanymi z piasku.

— To przecież twoja bramka! — próbował go zmylić Kol.

I wtedy usłyszał to, na co czekał. Noah roześmiał się głośno.

— Oszustwo i manipulacja są karane czerwoną kartką — pogroził, mierząc w niego palcem. — Czyżbyś upadł tak nisko?

— Upadnę, jak przegram z kretesem, a do tego nie mam zamiaru dopuścić — pogroził i rzucił się biegiem za piłką.

Piętnaście minut później siedział na piasku zdyszany, a Noah śmiał się do rozpuku, leżąc obok niego. Wiatr ustał na chwilę i słońce wyjrzało zza chmury. Zrobiło się nieznośnie upalnie. Duszno.

— Serio? Piętnaście do zera? — kpił niewybrednie.

— Zamknij paszczę — dyszał obruszony Kol. — Jakim cudem tak potrafisz? — zapytał zdumiony.

— Przecież ci mówiłem, że chciałem zostać piłkarzem — śmiał się wciąż Noah.

Kol położył się obok niego, zakładając ręce za głowę.

— Wiesz co, chęci nie zawsze idą w parze z umiejętnościami — zakwestionował. — Nie zawsze chcieć to znaczy móc — argumentował i spojrzał na niego z boku.

Noah patrzył w niebo, które teraz znów pociemniało, bo ogromna szara chmura przysłoniła słońce, a uśmiech bladł na jego twarzy z każdą sekundą. Jakby słowa wsiąkały mu w umysł i raniły wnętrze.

— Powiedziałem coś nie tak? — zapytał zmartwiony.

Noah obudził się jak z letargu i spojrzał na niego przelotnie. Zmieszany.

— Nie, nie, nic podobnego. Po prostu znam to aż za dobrze — skwitował i usiadł z powrotem, opierając łokcie o kolana.

Kol chwilę się zastanawiał nad tym, co powiedział i mógłby przysiąc, że Noah mówił o czymś zupełnie innym niż chęć bycia piłkarzem. Jego twarz znów na chwilę przeszła przemianę, wracając do stanu niewyrażającego emocji. Jakby skamieniał na ułamek sekundy, nie chcąc zostać zranionym. Był pewny, że chodziło o to, co powiedział.

Zachodził w głowę, czego nie może taki człowiek jak Noah, a bardzo by chciał. Czy jeśli jest się tak cholernie bogatym, jak on, istnieją jakiekolwiek ograniczenia? Nie wyobrażał sobie tego.

— Zjedzmy kanapki — zaproponował, żeby zmienić temat. — A potem zagrajmy znowu. Żądam rewanżu. Mam prawo.

Noah zaśmiał się znów, wracając do tego siebie sprzed chwili.

— Żądać to ty co najwyżej możesz mojej łaski, bo znów skopię ci tyłek — zadrwił.

— Czy to nie ty mówiłeś jeszcze chwilę temu, żeby nie lekceważyć przeciwnika, bo to największy błąd? — argumentował Kol.

Noah spojrzał na niego przez ramię.

— Zwolnię cię mądralo, przysięgam — pogroził.

Kol roześmiał się głośno.

— Już się ciebie nie boję, mówiłem ci, poza tym dbam o bar, a sam mówiłeś, że do tego mnie zatrudniłeś, czyż nie? — zażartował i wyciągnął z pudełka kanapki. — Masz, zjedz coś, bo musisz mieć siłę, żeby mnie pokonać.

Noah prychnął, ale kanapkę przygarnął. Wywinął lekko papierową torebkę, w którą była zapakowana, ugryzł i pokiwał głową z uznaniem.

— Smaczna. Sam robiłeś?

Kol zaprzeczył, kręcąc głową.

— Nie, poprosiłem żonę mojego brata. Ona robi najlepsze — odpowiedział z pełnymi ustami.

— Myślałem, że chociaż gotować umiesz — zakpił znów Noah.

Kol szturchnął go ramieniem.

— Jesteś padalcem.

Noah się zaśmiał.

— Twój brat ma już żonę? — zapytał, gdy przełknął pierwszy kęs.

Kol pokiwał głową twierdząco.

— Nie tak już. On jest starszy ode mnie o dwanaście lat.

— Aaa, wszystko jasne — przytaknął Noah, wywijając mocniej brzeg papierowej torebki.

— A ty? Byłeś kiedyś w związku? — zapytał Kol.

To pytanie paliło mu umysł już od jakiegoś czasu. Bardzo chciał się tego dowiedzieć.

Noah chwilę milczał. Ugryzł znów kanapkę, patrząc na ocean, który teraz przybrał barwę głębokiego szmaragdu.

— Miałem swoje słabe momenty w życiu — zakpił. — Nic poważnego.

Kol spojrzał na niego z boku. To nie brzmiało dobrze.

— Słabe momenty? — zapytał, a w głowie kłębiło mu się kolejne pytanie.

Kilka? Miał kilku partnerów? Ale ponieważ Noah powiedział, że nie było to nic poważnego, postanowił nie drążyć tematu.

— Tak bym to nazwał — dodał Noah.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — dopytał Kol.

Noah wciąż patrzył w ocean. Było spokojny, jak jego twarz, a jego spojrzenie było zahipnotyzowane widokiem, jakby w chwili, gdy padło pytanie, zobaczył odpowiedź tuż przed sobą.

— To, że miłość to oszustka — skwitował, wypychając policzek kanapką. — Pozwala nam wierzyć, łudzić się jak głupcom, że ta druga osoba zaakceptuje nasze wady, tymczasem wcale tak nie jest. Tolerancja i akceptacja to dwie różne rzeczy. Dwa różne aspekty bycia w związku. Prędzej czy później to wychodzi na jaw i już nie jest tak kolorowo, jak na początku. Tolerancja ma swoje granice, bo gdzieś w głębi druga strona sądzi, że nasze wady w końcu znikną, że uda jej się nas cudownie naprawić. To rani zarówno jedną stronę, jak i drugą i w końcu trzeba się rozstać — wyjaśnił. — Inaczej jest, gdy ktoś cię akceptuje, ale to nie zdarza się często. Mnie przynajmniej się nie przytrafiło.

Kol chwilę się zastanowił. Czy chodziło o spotkania w 609? Czy to była jego wada? Sam nigdy w życiu by tego nie zaakceptował. Nigdy nie zgodziłby się na jego spotkania z innymi mężczyznami. W życiu nie chciałby się nim dzielić z nikim. Czy w ogóle istniał ktoś, kto by to chociaż tolerował? Nie sądził.

— Czy to oznacza, że nie wierzysz w miłość? — zapytał ostrożnie.

Odpowiedź wydawała mu się oczywista. Bo jeśli wadą był pokój 609, czyli seks z innymi mężczyznami, to nie było innej odpowiedzi niż: nie wierzę, wierzę tylko w cielesność.

Noah znów ugryzł kanapkę.

— Ależ wierzę, owszem — odpowiedział trywialnym tonem. — To ona nie wierzy we mnie.

Kol się zdumiał.

— Miłość nie wierzy w ciebie?

Noah wzruszył ramionami, jakby nic go to nie obchodziło, ale grymas na jego twarzy mówił sam za siebie, że to nie jest dla niego łatwy temat.

— Nie nadaję się do kochania.

Kol poczuł ukłucie w mostku, a oczami wyobraźni widział numer 609.

— Dlaczego?

Noah wlepił oczy w kanapkę i chwilę milczał. Odwinął jej końcówkę z papierowej torebki, którą zgniótł w dłoni.

— Mam za dużo... wad — wyznał i włożył do ust kanapkę, jakby chciał zapchać żal, który się z niego wylewał.

Kol też chwilę milczał. Zastanowił się nad jego słowami. On nie widział ani jednej wady, może poza pokojem 609, ale z niego przecież zrezygnował na czas, gdy się z nim spotyka, więc o jakich wadach była mowa? Czy to oznaczało, że ostatecznie chciałby do tego wrócić? To o tym mówił, gdy wspomniał o akceptacji? Chciałby, żeby jego partner akceptował te spotkania?

— Dlaczego tego nie zmienisz? Tych wad. Nie chcesz? — zapytał cicho.

Noah się zaśmiał. Pogryzł do końca to, co miał w ustach i przełknął.

— Czy to nie ty powiedziałeś, że chcieć a móc to różnica? — zapytał z goryczą w głosie.

Naprawdę chodziło o pokój 609? Noah był seksoholikiem? Dewiantem? — zastanawiał się Kol. Ale skoro tak było, to dlaczego pocałunek wywołał w nim taką ostrą reakcję? Nie powinno być odwrotnie? Nie powinni już dawno tam wylądować? Nie powinien go nakłaniać do tego rodzaju spotkań? To było bardzo mylące i zbijające z tropu. I choć w jego głowie wciąż narastały kolejne pytania, postanowił milczeć.

— Zjadłeś? — zapytał zamiast tego, wrzucając do plecaka opakowanie po swojej kanapce. — Bo czuję, że jestem gotowy skopać ci tyłek — zażartował, choć gorycz paliła mu wnętrze niczym trucizna i zerwał się z piasku.

Chciał zmienić atmosferę. Lubił go takiego uśmiechniętego jak jeszcze kilkanaście minut temu. Choć chyba bardziej lubił być tego powodem.

Noah złapał go w ostatnim momencie za nogawkę spodni.

— Dokąd? — zapytał z roszczeniem i pociągnął.

Kol się przewrócił, ale ponieważ udało mu się wyrwać z uścisku, znów podniósł się na równe nogi i w salwach śmiechu pobiegł w stronę piłki. Noah zerwał się tuż za nim, ale Kol kopnął piłkę, a jemu podstawił nogę. Teraz Noah wyłożył się jak długi.

— Za to grozi czerwona kartka! — wydarł się jak lew.

— A widzisz tu sędziego? — śmiał się Kol, okręcając wokół własnej osi i pokazał mu język.

— Oszust!

Kol śmiał się w najlepsze.

— I to jaki! Patrz! — próbował przekrzyczeć wiatr. — Jestem bliski zwycięstwa! — tryumfował, wbijając piłkę w bramkę Noaha.

— Ty kanalio! — przeklął go Noah, uderzając dłońmi o piasek.

Kol zaśmiał się jak hiena.

Ganiali za piłką w tę i z powrotem kolejnych kilkanaście minut. Nie zauważyli, kiedy niebo pociemniało i zaszło chmurami. Głęboki granat rozpostarł się nad nimi i zaczęło kropić.

— Za chwilę się rozpada! — krzyczał w biegu Kol.

Noah był tuż za nim. Złapał go w pasie obiema rękami i przewrócił na piasek. Piłkę podbił dwa razy stopą i kolanem na przemian i znów poprowadził w przeciwną stronę.

— Jesteś z cukru? Boisz się deszczu? — zakpił.

Kol zebrał się szybko i pobiegł za nim. Tym razem on złapał go za koszulę i szarpnął. Odepchnął na bok.

— Wcale. Zobaczysz, wygram tym razem.

Noah się roześmiał.

— Śnij dalej! — zadrwił i okiwał go jak dziecko. — Oszuści zawsze przegrywają!

Piłkę okręcił wokół swoich kostek, a potem zakleszczył między nimi i podrzucił za swoimi i jego plecami. Zrobił to tak szybko, że Kol w pierwszym momencie nie wiedział, gdzie się znajduje i że właśnie przeleciała im nad głowami. Noah znów zgrabnie sprowadził ją stopą na piasek i kopnął w stronę bramki. Wpadła z impetem w sam środek.

Z nieba zaczęły padać duże, ciepłe krople deszczu. Ludzie natychmiast zniknęli z plaży. Zostali sami. Z każdą sekundą kropli spadało coraz więcej, zrobiło się od nich gęsto i zaczęło szumieć, ale oni grali dalej. Kol co chwila tylko zerkał na uśmiechniętą twarz Noaha i jak włosy mu mokną i przyklejają się do czoła. Jak woda zaczyna z nich kapać posklejanych w strączki, a on zawzięcie walczy o piłkę i wbija ją raz po raz w jego bramkę. Koszula mu przemokła, bo deszcz się nasilił i przylgnęła do jego ciała. On jednak nie zwracał na to uwagi. Zrobił coś, czego Kol się nie spodziewał. Rozpiął guziki i zrzucił ją z siebie, ukazując w pełnej okazałości szczupłą, aczkolwiek wysportowaną sylwetkę, a gra pochłonęła go bez reszty. Kol widział bardzo wyraźnie, jak z każdą minutą uwalnia w nim nowe pokłady radości. Nie chciał ich przerywać. Chciał go takiego oglądać jak najdłużej. Rozebrał swoją koszulę i też odrzucił na bok. Tak jak Noah dał się ponieść sytuacji i emocjom. Chłonął go wzrokiem. Już nie obserwował piłki i nie liczył goli. Nie myślał o wygranej. Teraz chciał być każdą kroplą deszczu, która dotykała jego ciała. Chciał spływać po jego skroni i policzkach, dosięgając ust. Wpływać do nich.

Zakochałem się w nim — stwierdził, gdy pierwsza błyskawica przecięła niebo. To było jak znak.

— Wystarczy — zaoponował zdyszany Noah, gdy deszcz przybrał na sile i zaczęło lać jak z cebra. — Bo za chwilę się przeziębisz — próbował przekrzyczeć szum wzburzonego oceanu.

Mokre włosy odgarną na bok, przez co wyglądał jak nastolatek. Kol mógłby przysiąc, że gdyby spotkał go takiego przypadkiem, w życiu by go nie rozpoznał.

— Nie jestem taki delikatny — zaprzeczył.

— Chodź, nie ma żartów, zaraz piorun nas porazi — zaoponował, wciąż dysząc ciężko Noah. — A jeśli nie my dostaniemy zapalenia płuc, to na pewno zachoruje Kibo — zaśmiał się z ochroniarza i wskazał na niego skinieniem głowy.

Kol spojrzał w stronę wyjścia z plaży. Na promenadzie stał Kibo w czarnym garniturze i białej koszuli, skulony pod parasolem ledwo pod nim mieszcząc swoje szerokie ramiona i Kol mógłby przysiąc, że słyszy jak szczęka zębami.

— Chyba masz rację — przytaknął mu, ale popchnął go znów na teraz już mokry piasek, a sam śmiejąc się głośno, pozbierał w biegu swoje manatki i pobiegł w stronę wyjścia z plaży.

Kiedy obaj znaleźli się na parkingu, byli mokrzy, oblepieni piaskiem, ale roześmiani i zadowoleni.

Kol spojrzał na twarz Noaha, a w głowie znów zahuczały mu słowa: „Zakochałem się w nim". Oczy natychmiast pobiegły do jego ust. Speszył się, ale nie mógł zaprzeczyć sam przed sobą, że miał ochotę scałować z nich każdą kroplę deszczu, która powodowała, że wyglądał tak cholernie pociągająco w dodatku wciąż bez koszuli. Dosłownie pieprzyło mu się od tego w głowie. Noah go na tym przyłapał. Uśmiech na jego twarzy natychmiast przemienił się w grymas. W jedną chwilę przemienił się w tego dawnego siebie i odwrócił wzrok. Zdegustowany.

— Zrezygnuj — postawił sprawę jasno. — Ja się do tego nie nadaję. Mówiłem ci.

Odpychał go. Z taką łatwością. Bez mrugnięcia okiem. Kol zwiesił głowę i pokiwał nią twierdząco. Rozgoryczony. Nie rozumiał jego postępowania.

Odgadł, że się w nim zadurzyłem? — zapytał sam siebie w myślach ze strachem, ale szybko zepchnął go na bok. — To żadna zbrodnia!

— Bo przecież chcieć to móc, prawda? — zapytał hardo, ale nie czekał na odpowiedź.

Mokry, brudny z piasku i sponiewierany deszczem, wsiadł na motor i wcisnął kask na głowę. Plecak zarzucił na gołe plecy i odjechał w siekących jego ciało ulewnych strugach. Cieszył się, że pada. Przynajmniej nie było widać, że łzy stanęły mu w oczach. Nie rozumiał siebie, dlaczego ten facet tak go do siebie przyciągał.

W domu, żeby tego było mało czekał na niego rozwścieczony Keith.

— Coś ty narobił! — wrzasnął, gdy tylko Kol stanął w progu.

Jeszcze go takim nie widział. Podszedł do niego i przyłożył mu w twarz.

— Keith! — krzyknęła Emma, żeby się opamiętał.

Keith obejrzał się na nią, a potem wrócił wściekłym spojrzeniem do Kola.

— Mało mamy kłopotów? — wrzasnął na niego znowu.

Kol złapał się za policzek i spojrzał na brata z wyrzutem.

— Za co? — zapytał zdławiony.

— PROSIŁEM, żebyś nie robił głupot! — wykrzyczał wściekły i poczerwieniały na twarzy Keith. — Kto to teraz zapłaci? — zapytał i wyciągnął do niego jakiś kwitek.

Kol wziął go do ręki, ale oko tak mu pulsowało, że nie umiał przeczytać.

— Cztery wykroczenia na jednej ulicy? Cud, że ci prawa jazdy nie odebrali! — wrzeszczał bez opamiętania Keith. — Czyś ty zgłupiał? Jak ty w ogóle wyglądasz? Gdzieś ty był?

Kol raz jeszcze spojrzał na kwitek. Trzymał w ręku mandat za przejażdżkę wzdłuż Campbell Parade z Noahem.

Opiewał na połowę jego wypłaty.

🥀🥀🥀🥀🥀🥀🥀

Ech, co za pech...

Ale Keitha chyba lekko poniosło :/ Co sądzicie?

Do jutra!

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro