Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 4

Wieczór był pogodny, ale wilgotny. W powietrzu czuć było zbliżającą się porę ciepłego deszczowego monsunu, który lada dzień miał rozpostrzeć swe skrzydła nad Sydney. Pachniało ozonem. Elektryczna mgiełka unosiła się w wieczornej bryzie i wnikała w głąb lądu, dając znać, że jest niedaleko.

Kol dotarł do hotelu krótko przed dwudziestą na swoją nocną zmianę. Wiedział, że jego obecność zdziwi Astona i resztę chłopaków, ale nie miał zamiaru się jakoś z tego szczegółowo tłumaczyć.

— Dostałem upomnienie, jestem na cenzurowanym — skłamał jak z nut Astonowi, gdy spotkali się przy szafkach w szatni na zapleczu.

Ten poklepał go po plecach i zaśmiał się serdecznie.

— To zajebiście, bo dwanaście skrzynek z winem czeka na rozładowanie. Myślę, że zrobisz to śpiewająco.

Kol parsknął śmiechem, zdejmując kurtkę.

— To, że dostałem upomnienie, nie znaczy, że można mnie wykorzystywać — zaoponował, odwieszając kurtkę do szafki.

Jednym, zgrabnym ruchem zdjął z siebie bluzę razem z koszulką.

— Można, można — zakpił Aston i wyszedł z zaplecza.

Kol pokręcił głową z niedowierzaniem i śmiejąc się cicho, zabrał się za przebieranie. Dziesięć minut później, przebrany już w czarną koszulę i kamizelkę z ciasno zawiązanym krawatem pod szyją, wyciągał drogie w cholerę butelki z winem ze skrzynek i pucował je na błysk, układając na specjalnej półce do leżakowania. Gdyby mógł i umiał śpiewać, to darłby się na całe gardło z radości, że może to wciąż robić.

Po rozprawieniu się z butelkami wyszedł do baru i zalogował się na swój panel. Czuł na sobie zdziwione spojrzenia Harrisa i Nolana.

— A ten, co tu robi? — usłyszał, jak szeptał ten drugi do tego pierwszego półgębkiem.

— Pewnie dobrze daje dupy, to co się dziwisz — sarknął pierwszy, ale już nie szeptem.

Kol zacisnął zęby i powieki, żeby opanować wściekłość, która momentalnie zawrzała mu pod powierzchnią skóry.

Pieprzony kurdupel — sarknął w myślach na Harrisa.

— Spokój! — warknął Aston. — Zachowuj się Harris i zajmij się robotą — upomniał go surowo, pokazując palcem na przeciwległy koniec baru. — Klientka siedzi już dziesięć minut z pustym kieliszkiem, nie masz oczu? Mam ci dać upomnienie? Czy od razu uciąć premię? — zapytał groźnie, a w jego brązowym spojrzeniu zapaliła się ostrzegawcza surowość.

Aston był miły i uprzejmy, koleżeński, ale do czasu, bo gdy wpadał we wściekłość, był jak Posejdon. Ciskał przekleństwami niczym piorunami i dźgał trójzębem w najczulsze punkty. Bezlitośnie.

Harris zawsze najbardziej ze wszystkich był łasy na premię, dlatego widząc Astona w takim nastroju, natychmiast uniósł ręce w obronnym geście i posłusznie poszedł w swoją stronę. Nie pisnął już ani słowem. Nolan zmył się automatycznie tuż za nim, nie czekając na reprymendę.

Aston stanął przy Kolu i zaczął przygotowywać drinka dla klienta.

— Czasem mam wrażenie, że pracuję w haremie pełnym zazdrosnych pedałów — burknął pod nosem i nerwowo nasypał lodu do szklanki.

Kostki zadźwięczały o szkło nieco za głośno, bo niosły go nerwy, a Kol parsknął cichym śmiechem, wciąż stukając palcem po ledowym panelu kasy.

— A ciebie co tak rozśmieszyło? — zapytał Aston z roszczeniem w głosie.

— Bo trochę tak jest — zażartował Kol, choć pod skórą wciąż czuł złość na Harrisa. — Pracujemy w haremie pedałów.

Aston na chwilę oniemiał, a potem parsknął śmiechem, otwierając grubymi palcami puszkę Red Bulla.

— Boże, to straszne — skwitował.

Kol przygryzł dolną wargę, nie odrywając wzroku od wyświetlacza. Musiał to komuś powiedzieć.

— Zaprosił mnie na spacer. Nie wiem, co mam zrobić — powiedział na wdechu.

Aston zastygł w bezruchu, przelewając Red Bulla do szklanki z wódką, a potem obejrzał się dyskretnie za siebie.

— Kto? Harris? — zapytał zdezorientowany.

Kol złapał się za czoło.

— Nie, na litość boską, szef. Noah.

Aston zgniótł puszkę w jednej ręce jak w imadle, nie odrywając od Kola wzroku, a potem nie trafił nią do śmietnika pod kontuarem i jej metaliczny brzęk przywołał na chwilę wszystkie spojrzenia z całej sali.

— Aston, błagam — zirytował się Kol, ale nawet na niego nie zerknął, żeby nie budzić podejrzeń i po raz trzeci wklepywał swój login w ledowy panel.

Nie umiał się skupić od wczoraj, wciąż i wciąż analizując zaproszenie. Wydawało mu się, że ma to napisane na czole i wszyscy mogą to przeczytać, a Aston celowo przywołuje ich uwagę.

— To z wrażenia — stęknął Aston i wytarł nerwowo dłonie o kamizelkę. — To był warunek?

Kol zerknął na niego uważnie.

— Jaki warunek?

— Że jak pójdziesz, to cię nie zwolni?

— Jezu, nie — zaprzeczył Kol i wrócił wzrokiem do panelu. — Jego mało obchodzi, co tu się dzieje. Powiedział, że po to nas zatrudnia, żeby tu był spokój.

Aston zamilkł. O mało nie pękł z dumy. Jego tors nagle jakby się powiększył, celowo wypchnięty do przodu, a przekorny uśmiech na jego twarzy rozbawił Kola, który znów przelotnie na niego spojrzał.

— Tak, tak, to twoja zasługa — przytaknął mu.

— Zaprosił cię na randkę? — zaczął wypytywać Aston.

Kol westchnął jakby rozgoryczony. Palcem znów zaczął stukać w panel.

— Tego nie wiem.

— No jak to nie wiesz? — zirytował się Aston.

— Zaprosił mnie na spacer, tylko tyle. Na plażę. Jutro. To chyba nie jest randka — wyjaśnił pokrótce Kol.

Aston chwilę się zastanowił.

— I mówisz mi to, bo? — zapytał zdezorientowany.

Kol znów poczuł irytację. Zarówno na niego, jak i na kasę, która za cholerę nie chciała go zalogować.

— Bo nie wiem, co mam z tym zrobić. Nie mam z kim pogadać, mój brat nawet nie wie, że jestem gejem.

Aston prychnął kpiąco.

— No jak to co? — zapytał. — Pójść, a co innego chciałbyś zrobić? Widocznie mu się spodobałeś, ciesz się, to dobra partia.

Kol spojrzał na niego z grymasem na twarzy.

— Serio?

Aston odwzajemnił spojrzenie, ale był zaskoczony.

— A nie?

Kol skrzywił się jeszcze bardziej.

— Spałeś z nim? W 609? — zapytał wprost.

Aston się zmieszał i odwrócił wzrok. Na jego twarzy wymalował się wyraz mówiący sam za siebie, że wie, o co chodzi Kolowi.

— Tak, rok temu — przyznał się cicho.

Kol syknął. Gdzieś w głębi poczuł trującą jego umysł zazdrość.

— No właśnie — stwierdził gorzko. — Ja nie wiem, czy ja chcę się z kimś takim spotykać.

— Ale przecież sam powiedziałeś, że nie wiesz, czy to randka — zakwestionował Aston. — Więc co ci szkodzi? Idź, spotkaj się z nim, poznaj go, może nie taki straszny ten Diabeł w Garniaku — próbował żartować.

Teraz Kol się zmieszał.

— Właśnie w tym rzecz, że ja bym chciał, żeby to była randka — powiedział tak cicho i tak niepewnie, że sam się zastanawiał, czy w ogóle słowa opuściły jego gardło.

Pierwszy raz w ogóle to przypuścił. Wcześniej wypierał się sam przed sobą, że Noah w ogóle mu się podoba, choć jego oczy lgnęły do tego faceta, ilekroć pojawił się w barze, a co dopiero, że chciałby się z nim spotykać. Chodzić na randki! Absurd! Z facetem, który płaci za seks i uprawia go z pracownikami!

Aston znów zastygł w bezruchu.

— Aaa — był zdolny tylko wykrztusić. — On... on ci się podoba?

Kol przestąpił z nogi na nogę, skrępowany. Nerwowo skubał zębami dolną wargę i wciąż nie umiał się zalogować. Stukał palcem po panelu coraz bardziej nerwowo, tyle że już bez ładu i składu byle coś wystukiwać.

— A tobie nie? — zapytał z kpiną.

Aston prychnął drwiąco.

— Oczywiście, że nie.

Kol oderwał wzrok od panelu i spojrzał na niego osłupiały. Aston się roześmiał, pokazując swoje białe, równe zęby.

— O co ci chodzi? — zapytał rozbawiony. — Nie, nie podoba mi się ten facet. Jest za niski, za wątły, w ogóle nie jest w moim typie. Ja lubię takich, wiesz, dużych — mówiąc to, wykonał rękami gest obrazujący barczystego chłopa. — Nie sądzę też, że podoba się któremukolwiek z chłopaków, więc jeśli podoba się tobie, to się nie zastanawiaj.

Kol miał wymalowaną na twarzy rozterkę.

— Mówisz serio, czy jaja sobie robisz?

Aston spojrzał na niego poważniej. W jego brązowym spojrzeniu wciąż widać było rozbawienie, a tlenione, zaczesane do tyłu włosy, które poprawiał co chwila nonszalancko palcami, nie chciały go dziś słuchać i wyglądał jak chochlik. To było zbijające z tropu.

— A czy ty myślisz, że wszyscy są tu w nim zakochani? — zapytał lekceważąco. — Imponują im jego pieniądze i wpływy, nic więcej. Puknij ty się w głowę.

— Nie jestem w nim zakochany — zaprzeczył natychmiast Kol.

— Ale jesteś na najlepszej drodze, żeby być, nieprawdaż? — zakpił szyderczo Aston i zafalował brwiami. — Uwiedziesz nam szefa i zostanę bez pracy — żartował.

Poklepał go po ramieniu i puścił do niego oczko, cmokając ustami.

— Nie pomagasz — zadrwił Kol.

— Na twoim miejscu bym się nie zastanawiał, tylko poszedłbym na tę plażę — stwierdził Aston i tym razem poklepał go po tyłku. — Zdejmij dla niego majtki i sam wepchnij mu rękę do gaci. Tak na początek.

Kol się żachnął.

— Jesteś obleśny. Spieprzaj.

— Jestem realistą Kol — zadrwił Aston. — Każdy pedał to lubi, nie udawaj niewiniątka — wyszeptał nikczemnie z zadziornym uśmieszkiem. — Każdemu przecież o to chodzi, a jeśli facet cię pociąga, to co w tym złego? Jeśli mi się ktoś podoba, nie patrzę na boki, tylko się biorę do roboty, bo pamiętaj — mówiąc to, wycelował w niego palcem. — Tam, gdzie ty się poddasz, ktoś inny skorzysta z okazji — pogroził mu, rzucając wymowne spojrzenie w stronę Harrisa i Nolana.

Kolowi aż krew zawrzała w żyłach.

Aston wyczuł to natychmiast i raz jeszcze pogroził palcem. Potem złapał za szklankę z drinkiem i ruszył w stronę klienta, który już zaczął się wiercić na stołku.

— Aston? — zatrzymał go Kol.

Ten zatrzymał się i spojrzał na niego przez ramię, unosząc brwi do góry.

— Tak?

Kol chwilę milczał. Przełknął głośno.

— Jak było? — zapytał o noc z Noahem.

Aston westchnął ciężko i podrapał się paluchami po szerokim karku. Widać było wyraźnie, że jest tym pytaniem skrępowany, ale też zmartwiony. Spojrzał mu w oczy.

— Nie rób sobie tego — poprosił. — Nie katuj się tym. Idź na całość, jeśli ten facet ci się podoba i nie myśl o tym, co robił wcześniej, ani z kim. Bierz, co chce ci zaoferować dzisiaj i nie czekaj jutra.

Kol pokiwał głową na zgodę i że rozumie, co chciał mu przez to powiedzieć. Miał sobie nie obiecywać zbyt wiele i korzystać. Odwrócił się znów do kasy. Miał dylemat.

Słowa Astona dźwięczały mu w głowie aż do kolejnego dnia, kiedy to zdecydował się pojechać na plażę. Tak jak mu powiedział, nie miał nic do stracenia. Nie był świadomy, że Noah tak naprawdę nie działa na nikogo tak, jak na niego. Był pewny, że każdy był nim zauroczony i dałby się obedrzeć ze skóry, żeby pójść z nim na spacer. Dopiero Aston uświadomił mu, że każdy z nich chciał tylko pieniędzy i nie traciłby czasu z Noahem za darmo. To było okrutne, ale prawdziwe i dawało mu poczucie, że jest na właściwej drodze. On może i potrzebował pieniędzy, ale nie takich i niezarobionych w ten sposób. Noah, on mu się naprawdę podobał. Chciał go poznać bliżej. Rozmyślając nad tym, zaparkował na poboczu ulicy graniczącej z pasem zieleni, oddzielającym ją od Bondi Beach. Rozejrzał się wokoło. Tego dnia było tu wyjątkowo tłoczno. Ładna pogoda kusiła okolicznych mieszkańców, a i turystów też nie brakowało. Noaha jeszcze nie było.

Pewnie utknął w korku — pomyślał, gdy zsiadł z motoru i ustawił go na stopce.

Rozpiął kurtkę, a kask jak zwykle wcisnął pod pachę. Przeszedł wybrukowanym chodnikiem między pojedynczymi drzewami, aż dotarł na wschodni skraj parkingu graniczącego z promenadą dotykającą plaży. Przeskoczył barierkę, a następnie zszedł po betonowym zejściu i usiadł na piasku. Czekał. Tu się umówili.

Rozebrał buty, podwinął nogawki ciemnych bojówek i zastanawiał się, co on właściwie tu robi i w co zabrnął, godząc się na to spotkanie. Noah był jego szefem, właścicielem hotelu i potężnym biznesmenem, a on? On był zwykłym chłopakiem z długami, mieszkającym kątem u brata.

— Brałeś kiedyś w tym udział? — usłyszał za plecami miękki, niski głos, który przyprawiał go o ciarki, ilekroć go słyszał.

Obejrzał się za siebie. Tak jak się spodziewał, stał za nim Noah w eleganckich, jasnych spodniach i jedwabnej, pastelowej koszuli koloru brudnego różu, której rękawy miał nonszalancko wywinięte do łokci, a dwa guziki rozpięte pod szyją ukazywały dwa zgrabne obojczyki. Złoty łańcuszek zawieszony na jego szyi dopełniał całości elektryzującego wyglądu, a on z rękami w kieszeniach, wpatrzony był w to, co działo się na plaży. Festiwal rzeźb z piasku.

Kol wstał i otrzepał spodnie na tyłku. Czuł się przy nim jak żebrak, w tych swoich bojówkach, białej, bawełnianej koszulce i kurtce do jazdy na motorze.

Spojrzał na jego skórzane, eleganckie buty.

— A ty? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Tylko mi nie mów, że w tych butach, bo skłonny jestem uwierzyć.

Noah spojrzał najpierw na niego, zaskoczony, a potem w dół na buty.

— Coś z nimi nie tak? — zapytał, a w jego głosie słychać było surowość.

Kol się zmieszał. Nigdy nie wiedział, jak się przy nim zachować.

— Przepraszam... nie tak miało to zabrzmieć, to był tylko żart...

— Nie, nie, nie — zaprzeczył Noah, wyciągając jedną rękę z kieszeni i stopując go zaprzeczającym gestem. — Nie chcę twojego wiecznego przepraszania. Bądź sobą. Zapytałem, co jest nie tak z tymi butami? — zapytał, patrząc mu w oczy.

Kol podrapał się w tył głowy i skrzywił lekko.

— Masz zamiar w nich chodzić po plaży? I w tych gaciach wykrochmalonych na sztywno? — zakpił.

— Teraz cię zwolnię — pogroził Noah.

— Powiedziałeś... — podniósł głos Kol, ale Noah podniósł rękę raz jeszcze, żeby zatrzymać jego słowotok i Kol zamilkł.

— To był żart — powiedział oschle.

Kol dałby sobie rękę uciąć, że nikt, ale to absolutnie nikt nie potraktowałby tych słów jak żart. Z tym facetem zdecydowanie było coś nie tak.

— Co z tym zrobimy? — zapytał bezradnie Noah.

Kol się uśmiechnął, widząc go takiego.

— Jakoś trzeba temu zaradzić. Ściągaj te buty — nakazał, pokazując na nie palcem.

O dziwo Noah posłusznie zsuną je ze stóp i ściągnął eleganckie granatowe skarpety. Jego stopy były blade jak piasek i Kol o mało nie buchnął śmiechem. Potem kucnął przy jego nogach i złapał go za kostkę. Szarpnął, nakazując mu postawić stopę na swoim kolanie i zaczął wywijać mu nogawki.

— Co robisz? — oponował Noah i próbując złapać równowagę. — Sam umiem to zrobić — zarzekał się, ale Kol przytrzymał go mocno za łydkę i podwijał dalej nogawkę.

Gdy skończył, spojrzał w górę i uśmiechnął się szeroko.

— Wstydzisz się, że masz nogi jak dwa makarony? — zakpił.

— Że niby jakie? Naprawdę cię zwolnię — pogroził znów Noah.

— Blade. I już się ciebie nie boję. Powiedziałeś, że mam być sobą, więc jestem. Mówię tylko prawdę — zadrwił Kol i poklepał go po łydce. — Dawaj drugą — nakazał, a Noah zrobił posłusznie, co kazał. — Teraz wyglądasz lepiej — zawyrokował, gdy skończył. — Skąd wytrzasnąłeś w ogóle tę plażę? Kiedy byłeś tu ostatni raz? — zapytał, patrząc na niego w górę.

Noah stał jak wmurowany w piasek i rozejrzał się wokoło.

— Jedenaście lat temu. Wymknęliśmy się z braćmi z domu i wzięliśmy udział w festiwalu — powiedział cicho jakby z zażenowaniem.

Kol wstał, a uśmiech zniknął mu z twarzy. Jedynie nikły jego cień błądził na jego ustach.

— Wygraliście?

Noah spojrzał na niego przelotnie i prychnął z pogardą.

— Jeśli byłbyś w jury, to wybrałbyś rzeźbę dinozaurów przypominających krowy?

Kol parsknął śmiechem.

— Nie, raczej nie.

— No to masz odpowiedź — zakpił sam z siebie Noah. — Idziemy?

— Jasne — przytaknął Kol i podniósł kask z piasku.

Noah wyciągnął po niego rękę.

— Daj, zostawimy w moim samochodzie — powiedział i zabrał mu kask z dłoni.

Obejrzał się za siebie i przywołał wzrokiem jednego z ochroniarzy, stojącego przy barierkach parkingu. Ten podszedł i zabrał od niego buty i kask. Wtedy ruszyli wzdłuż plaży, a drugi ochroniarz ruszył za nimi. Milczeli. Kol czuł się nieco skrępowany obecnością ochroniarza, który przywoływał spojrzenia ludzi wokoło, ale ten trzymał się od nich na tyle daleko, że pozostawiało im to sporą przestrzeń, aby zachować prywatność.

Powietrze smakowało słono i niosło ze sobą szum Pacyfiku. Gwar ludzi przycichł, gdy minęli wszystkie rzeźby, a plaża w swej szerokości i długości zachęcała, żeby tylko iść przed siebie.

Kolowi co rusz przychodziło do głowy nowe pytanie, ale chwilę później rezygnował, żeby je zadać. Skoro Noah milczał, to on też nie chciał się odzywać. Szli więc w milczeniu, aż w końcu Noah się zatrzymał.

— Zawsze lubiłem tu przychodzić. To moje ulubione miejsce. Ładnie tu, prawda? — zapytał, patrząc na ocean.

Wciąż z rękami w kieszeniach wyglądał zjawiskowo. Wiatr rozwiewał mu włosy na czole, a zdrowy rumieniec pokazał się na policzkach. Widok był dosłownie hipnotyzujący.

— Yhm — przytaknął Kol.

Czuł się odurzony jego obecnością i nawet fakt, że zamienili ze sobą jedynie kilka nic nieznaczących zdań, nie był dla niego zniechęcający. Przestał się zastanawiać, co tu z nim robi, po prostu delektował się jego towarzystwem, a ochroniarza zaczął ignorować. Stojąc tak z Noahem ramię w ramię i patrząc na horyzont, przypomniał sobie słowa Astona o zakochiwaniu się i nie mógł się oprzeć wrażeniu, że mógłby się zakochać w kimś takim jak Noah. Nieabsorbującym. Spokojnym. Może nieco posępnym, ale intrygującym. Zapewne mądrym...

— Skończyłeś jakieś studia? — zapytał, zanim się zorientował, jak bardzo trywialne było to pytanie.

Noah spojrzał na niego jak zwykle bez emocji.

— Nie — odpowiedział krótko.

Kol uniósł brwi.

— Nie? — zapytał zdziwiony.

Sądził, że usłyszy co najmniej o jakimś doktoracie, tymczasem Noah bez zawahania wyznał mu, że chyba nawet o studiach nie myślał i wciąż patrzył na niego bez żadnego wyrazu.

— Sądzisz, że są mi do czegokolwiek potrzebne? — zapytał znów tym dziwnym tonem.

Ni to urażony, ni zdezorientowany. Kol znów nie umiał wyczuć, czy ma pretensje, czy nie wiadomo, o co mu chodzi.

Zmieszał się i spojrzał pod swoje stopy. Istotnie to było głupie pytanie, ale w dzisiejszym świecie, w którym kładło się dość mocny nacisk na wykształcenie, było dla niego oczywiste, że ktoś bogaty jak najbardziej skończył wyższą uczelnię.

— W sumie — powiedział tylko cicho.

— A ty? — zapytał w rewanżu Noah. — Skończyłeś jakieś studia?

— Nie — zaprzeczył automatycznie Kol i nieco z kpiną.

Noah skinął głową na potwierdzenie.

— No więc właśnie — stwierdził. — Studia nie są wyznacznikiem tego, kim jesteś. Czemu nie poszedłeś na studia? — zapytał jakby nigdy nic.

Kol prychnął cicho.

— Pytasz serio, czy żartujesz? — odpowiedział pytaniem na pytanie.

Noah znów spojrzał na niego, ale tym razem uniósł lekko brwi. Pytająco.

— O co ci chodzi? — zapytał tym razem wyraźnie zdezorientowany.

— Najpierw zmarł mój ojciec, potem matka, myślisz, że miałem za co studiować? — zapytał z roszczeniem Kol.

Noah uciekł wzrokiem, ale na jego twarzy znów nie malowała się żadna emocja.

— Rozumiem — stwierdził sucho, znów patrząc na horyzont.

Ciemna łuna powoli wtaczała się na linię oceanu łączącego się z niebem. Za plecami słońce zaczęło znikać za horyzontem i rzucało złotą poświatę na wodę.

— A chciałbyś? — dopytał zaciekawionym tonem Noah.

Kol wzruszył ramionami.

— Nie wiem, teraz już chyba nie, ale kiedyś chciałem — odpowiedział mu zwięźle.

— Co chciałeś studiować? — zapytał ożywiony tematem Noah.

— Nie wiem, jakąś informatykę, albo coś pokrewnego.

— Miałeś dobre stopnie?

— Raczej tak, starałem się, bo mamie zależało.

Noah znów przytaknął skinieniem głowy i stopą podrzucił kamień wyszukany palcami w piasku. Kilka razy podbił go zgrabnie, nagle przemieniając się w kogoś zupełnie nieprzypominającego siebie, a potem kopnął go mocno i ten wpadł do wody daleko od brzegu.

— A ja chciałem być piłkarzem — oświadczył z zadowoleniem. — Ledwo zdawałem z klasy do klasy.

Kol uniósł brwi oniemiały, a potem zamrugał powiekami. Noah i piłka to było tak abstrakcyjne wyobrażenie, że aż porażające, ale wyczyn z kamieniem sprawił, że zobaczył go w swoich myślach ubranego w sportowe spodenki, wysokie skarpety i słonecznie żółtą koszulkę reprezentacji Australii. Buty z kolcami w jego wyobrażeniu pasowały mu bardziej niż te skórzane, które kazał mu zdjąć przed wejściem na plażę.

— Kim chciałeś być? — dopytał, jakby niedosłyszał.

— Piłkarzem — odpowiedział z oczywistością w głosie Noah.

Kol otworzył usta i chwilę milczał.

— Dlaczego nim nie jesteś? — zapytał w końcu, gdy zebrał myśli.

Teraz Noah chwilę milczał, a potem westchnął.

— Bo jestem najstarszym synem mojego konserwatywnego ojca — powiedział z rezerwą, ale nie żalem. — Od czternastego roku życia pracuję i niemalże mieszkam w hotelu. Zdaniem ojca musiałem godzić szkołę z pracą aż do końca liceum, skoro nie interesowała mnie nauka. Wpajał mi, że muszę nadrobić pracowitością. Może to zabrzmieć nierealnie, ale sprzątałem pokoje, przebierałem pościel, a gdy w oczach ojca umiałem już to wszystko należycie dobrze, awansowałem na recepcjonistę. Od kiedy jestem pełnoletni, sam zarządzam hotelem. Tym tu w Sydney. A od kilku lat w Tokio i Bangkoku oraz w Nowym Jorku. Mój ojciec nie przewidywał porażki, a ja, że mógłbym go zawieść, a już na pewno nie przewidywał tego, że zostałbym piłkarzem. Piłkę, jedyną, jaką mieliśmy z braćmi, któregoś wieczoru przebił nożem myśliwskim, gdy spóźniliśmy się na kolację. Potem odbył ze mną rozmowę, że nie mogę zwodzić braci na manowce. Piłka nie była w jego postrzeganiu przyzwoitym zajęciem ani przyszłościowym. To była fanaberia. Nie buntowałem się. Ufałem mu. Był i jest moim autorytetem, więc na tym skończyły się moje marzenia.

Kol słuchał tego jak najgorszego koszmaru. Zupełnie nie wiedział co powiedzieć.

— Rozumiem — stwierdził, tak, jak Noah przed chwilą, choć wcale tego nie rozumiał. — Ale czy jedno nie było wynikową drugiego?

— Co masz na myśli? — zapytał Noah, znów chowając dłonie w kieszeniach i patrząc na ciemniejący ocean.

— Że skoro musiałeś pracować, to brakowało ci czasu na naukę — wyjaśnił Kol.

Noah pokręcił głową.

— Nie, to nie tak. Nauka nie interesowała mnie już wcześniej. Po prostu nie umiałem się uczyć. To było wszystko dla mnie za trudne.

— To jakim cudem...

— Prowadzę tak ogromny interes? — przerwał mu Noah i uśmiechnął się pod nosem, zerkając na niego z boku. — To też nauka mojego ojca. Jeśli dziecko nie umie liczyć, daj mu pewną kwotę pieniędzy i pozwól wydać, na cokolwiek zechce. A potem poczekaj. Uwierz mi, nauczyłem się liczyć pieniądze wcześniej niż mówić.

Kol przekręcił głowę z uznaniem.

— A tej piłki, którą przeciął, nie było ci żal? Ani twoim braciom?

Noah westchnął.

— Oczywiście, że było nam żal. Płakaliśmy wszyscy jak bobry. Miałem wtedy trzynaście lat, Aaron dwanaście, Jonah dziesięć i Elijah osiem. Nawet Izaak płakał, choć miał wtedy trzy i nie za bardzo rozumiał, co się stało. My też nie rozumieliśmy wtedy.

Na chwilę zapadła cisza.

— Mówiłeś, że jeśli skrzywdziłby któregoś z twoich braci... — przerwał ją Kol, ale Noah zmroził go spojrzeniem i zamilkł.

— Mój ojciec zbudował dla nas imperium na zgliszczach majątku mojej matki — powiedział ostro, wiedząc, co Kol miał na myśli. — To nie jest krzywda. Mieliśmy dobre dzieciństwo, byliśmy zawsze traktowani sprawiedliwie i byliśmy kochani. Aaron skończył studia prawnicze, bo miał do tego głowę. Ojciec opłacił mu całą naukę i otworzył kancelarię w Melbourne. Darował mu zarządzanie siecią hoteli, do czego nigdy się nie garnął. Jonah właśnie otworzył przewód doktorski z bioinżynierii. Ojciec również nie pęka z dumy, bo chciałby inaczej, ale przed nauką chyli czoła. Elijah właśnie wyjechał na studia z zarządzania do Londynu i jak skończy, dostanie część sieci. Trochę z niego cwaniak, bo dobrze wszyscy wiemy, dlaczego wybrał takie studia i w dodatku za granicą, ale póki ojciec jest zadowolony nic nam do tego. A Izaak za rok kończy liceum. Pewnie też czekają na niego jakieś studia. On chyba ma z nas najtrudniej. To nastolatek wychowywany przez dwoje ludzi w podeszłym już wieku. Ale jak widzisz, to ja jestem ten najgłupszy, a mimo to dostałem wszystko na równi z braćmi. Zawsze żyliśmy w dostatku dzięki mojemu ojcu. On sam dorastał w biedzie. Był synem rybaka, któremu żona umarła przedwcześnie i mój ojciec wychowywał się bez matki. Wydziedziczyłby nas, gdybyśmy powiedzieli na matkę złe słowo. Był surowy, owszem, ale nie był złym ojcem. Szanuję go za jego decyzje i zgadzam się z nimi, a on razem z matką zawsze mnie akceptowali... jeśli wiesz, o czym mówię.

Kol pokiwał głową, że rozumie. Noah miał na myśli swoją seksualność. To, że był gejem. Kol nie mógł się pochwalić tym samym, bo choć dzieciństwo też miał dobre i czuł się kochany, to rodzicom nie zdążył wyjawić, kim jest, a bratu nie miał odwagi. Miał tylko jego i bał się jego reakcji. Jednak wydawało mu się, że gdy się jest bogatym, to daje się swoim dzieciom wszystko, czego zapragną.

— Czy to jednak nie za wiele jak na nastolatka? — zapytał dociekliwie.

Noah spojrzał na niego zdziwiony.

— Za wiele?

Kol wzruszył ramionami.

— No, nie wiem, przecież to ogromna odpowiedzialność. Nie odbiło się to na twoim zdrowiu? Psychice?

Noah odwrócił się do niego przodem, żywo zainteresowany.

— Masz coś konkretnego na myśli? — zaczął dopytywać.

Kol poczuł się osaczony i zaczął się wycofywać.

— Na pewno nic złego, nie myśl sobie...

— Nic takiego nie pomyślałem — zaprzeczył szybko Noah, widząc, że Kol zaczyna uciekać z rozmowy. — Po prostu chcę wiedzieć. Wytłumacz mi — poprosił łagodniej.

— To nie jest normalne, że w tak młodym wieku byłeś... tak mi się wydaje zmuszony do tak ogromnej odpowiedzialności. Stres cię nie zjadł żywcem?

Noah pokiwał głową na boki.

— Czy ja wiem? — zapytał i wzruszył ramionami. — Taka była moja rzeczywistość. Ufałem ojcu.

Kol po raz pierwszy zauważył na jego twarzy jakieś emocje. Był naprawdę żywo zainteresowany tym, o czym rozmawiali.

— Nigdy nie czułeś, że to cię przerasta? — zapytał z troską i spojrzał na niego. — Jak sobie z tym poradziłeś?

Noah uciekł wzrokiem i Kol mógłby przysiąc, że w jego zachowaniu zaszła jakaś zmiana. Jakby lęk wymalował mu się na twarzy. Coś było na rzeczy. Noah ukrywał coś związanego z przeszłością.

— Oczywiście, że czułem. Strach nie raz wiązał mi gardło w supeł, a brzuch bolał mnie do omdlenia, nie spałem z nerwów, do dziś mi się to zdarza, ale to chyba normalne... — urwał i spojrzał na niego uważnie.

Kol patrzył na niego równie poważnie.

— Nie Oah, to nie jest normalne.

Spojrzenie Noaha przemieniło się w podejrzliwe, a oczy jakby się uśmiechnęły.

— Oah?

Kol już otwierał usta, żeby przeprosić za poufałość, ale Noah wymierzył w niego palcem.

— Tylko znów nie przepraszaj — ostrzegł stanowczo.

Kol wypuścił powoli powietrze z płuc.

— Cokolwiek zrobię, ty to kwestionujesz, a ja czuję się przez to, jak palant — wytłumaczył.

— Nie pomyślałeś, że ja po prostu tego nie znam? I dlatego kwestionuję? — odepchnął od siebie oskarżenie Noah. — Nigdy nie miałem znajomych, że o przyjaciołach nie wspomnę. Jestem jak ta zakała, ten, którego nikt nie lubi, lub uważa za dziwaka. Po szkole wszyscy szli na zajęcia pozalekcyjne, jedli lody, grali w piłkę na boisku, a ja pędziłem do hotelu. Ledwo pamiętam imiona kolegów z klasy. Nie dziw mi się, że nie wiem, jak rozmawiać z ludźmi w moim wieku.

Kol słuchał tego wszystkiego jak kolejnego koszmaru. Chciał zażartować, że wcale się nie dziwi, że Noah cierpi na bezsenność, ale się powstrzymał. To byłoby nie na miejscu. Chciał też zapytać, czy był kiedykolwiek w związku, ale tego też zaniechał. W konfrontacji z pokojem 609, jakie szanse miał związek? Żadne i to go ogromnie zasmuciło.

Nie miał szans wygrać z czymś takim. Głupi jestem — pomyślał.

— Nikt, nigdy nie zdrobnił twojego imienia? — zapytał zwyciężony przez ciekawość.

Noah się uśmiechnął, ale tak jakoś gorzko.

— Nikt. Jesteś pierwszy — powiedział kpiąco, ale z zadowoleniem. — Wracajmy, z zachodu chyba dziś nic nie będzie. Chmury wszystko przysłoniły — skwitował.

Istotnie za ich plecami zza horyzontu miasta wyglądała na nich potężna szara chmura. Liczyli zobaczyć złocący się ocean, a zobaczyli tylko ziejącą ciemną otchłań.

Kol przytaknął skinieniem głowy i ruszyli w stronę wyjścia.

— Lubisz piłkę? — zapytał Noah, gdy byli w połowie drogi i minęli ochroniarza, który snuł się za nimi jak mgła.

— Lubię — odpowiedział mu Kol.

— Może kiedyś zagramy razem? — zapytał znów Noah, a pytanie brzmiało jak propozycja, że spotkają się ponownie. — Jeśli byś chciał, oczywiście — dopowiedział i uśmiechnął się znów kącikiem ust.

To była jedyna emocja, jaką Kol u niego od czasu do czasu widywał. Też się uśmiechnął. Czuł, że nic nie czuł. To było jak uderzenie piorunem.

— Powiedz... — zaczął znów Noah, ale się zawahał.

Przystanął na chwilę, patrząc w piasek pod swoimi stopami.

— Hmm? — ponaglił go Kol.

— Dlaczego byś odmówił? — zapytał i ruszył dalej.

Kol zrobił to samo.

— Odmówił? Czego? Gry w piłkę? — zapytał zdezorientowany.

— Wizyty w pokoju 609 — wyjaśnił wprost Noah. — Nie lubisz seksu?

Kol się zmieszał i uciekł wzrokiem do ciemniejącego oceanu.

— Po prostu... nie jestem w tym dobry... i jakoś chyba nie jestem szybki... kurwa, co ja bredzę — westchnął gorzko i potarł czoło dłonią zażenowany. — W sensie, chodzi mi o to, że chyba nie jestem zwolennikiem samej fizyczności i nie spieszy mi się do niej, a już na pewno nie za pieniądze.

— Beznadziejny romantyk w świecie szybkich, łóżkowych randek? — zakpił z niego Noah, a Kol pokiwał głową na boki, że coś w tym jest. — Uważasz, że to obrzydliwe — bardziej stwierdził, niż zapytał.

Kol czuł, jak zaczynają mu się trząść ręce, a serce podchodzi do gardła.

— Chyba nie mogę zaprzeczyć, że przeszło mi to przez myśl.

— Uważasz, że jestem obrzydliwy? — strzelał pytaniami Noah.

Kol się zatrzymał. Patrzył w piasek pod swoimi stopami. Drżał mu każdy mięsień, ale odważnie podniósł na niego spojrzenie.

— Myślę, że to jedyna twoja wada w moich oczach — wyznał otwarcie.

Noah patrzył na niego surowo przez chwilę, a potem odwrócił wzrok.

— Mam ich zdecydowanie więcej — stwierdził gorzko. — Zapewniam cię, ale... — urwał i znów na niego spojrzał. — Umówiłbyś się ze mną raz jeszcze, gdybym obiecał, że nikogo więcej tam nie zaproszę?

— Tak — odpowiedział natychmiast Kol. Jednym tchem, bez zawahania, bo miał wrażenie, że jeśli powiedziałby jedno słowo więcej, serce wyskoczyłoby mu z gardła.

Wydawało mu się, że przestał oddychać i za chwilę zemdleje.

Noah ruszył przed siebie bez słowa, a Kol podreptał za nim. Mógłby przysiąc, że Noah się uśmiechnął.

Kiedy znaleźli się na parkingu, ochroniarz wyciągnął z bagażnika potężnej srebrnej limuzyny Mercedesa jego kask i buty. Kol włożył je, gdy Noah trzymał dla niego kask i chciał go odebrać z jego rąk, gdy był już gotowy.

Noah nabrał powietrza, chcąc coś powiedzieć, ale się zawahał. Przytrzymał kask.

— Przewiózłbyś mnie?

Kol otworzył szeroko oczy.

— Na motorze?

— A masz inny środek transportu? Oczywiście, że na motorze — znów zakwestionował Noah.

— Ale że teraz?

— Teraz.

— Panie Cunningham — próbował się wtrącić zaniepokojony ochroniarz, chcąc zaoponować, ale Noah zatrzymał go gestem ręki, nawet na niego nie patrząc i ten zamilkł jak zaklęty w kamień.

— To jak? — dopytał Kola.

Kol chwilę się wahał. Zerkał to na ochroniarza to na Noaha. Czuł strach tak wielki, że ledwo oddychał, ale też pociągał go ten pomysł i w końcu kiwnął głową na zgodę.

— Ale załóż kask — postawił warunek.

— Nie ma mowy. Jeśli ty jedziesz bez to i ja — sprzeciwił się Noah.

— Panie Cunningham — znów próbował się wtrącić ochroniarz, ale tym razem Noah zmroził go spojrzeniem i ten odpuścił całkowicie.

— Masz za nami nie jechać — nakazał mu i wrócił spojrzeniem do Kola. — A ty masz jechać najszybciej, jak się da — teraz nakazał jemu. — Zapłacę każdy mandat.

— A moje prawo jazdy?

— Tym się będziemy martwić, jeśli nas złapią. Powiem, że cię porwałem...

— Nie Noah, nie ma mowy, tu jest pełno kamer.

Noah wcale go nie słuchał, tylko złapał za ramię i przytrzymał się go, usadawiając tyłek tuż za tym jego.

— Ruszaj, bo jak nie, to cię zwolnię — zawyrokował.

Kol poczuł tylko jego ciepłe uda okalające jego tyłek i już nie myślał trzeźwo. Przekręcił kluczyk, a silnik zamruczał groźnie. Noah położył mu dłonie na barkach. Kol lekko się ocknął. Zdjął kurtkę i odwrócił się półbokiem.

— Załóż chociaż to. Będzie zimno.

Noah bez zawahania przełożył ręce przez rękawy i zapiął zamek.

— A teraz już jedź — ponaglił i znów złapał go za ramiona.

Kol się zaśmiał.

— Chcesz od razu spaść? — zapytał z żartem. — To ci nie wystarczy — zakpił i złapał go za dłonie.

Owinął sobie jego ramiona wokół pasa i poczuł, że ciało Noaha lekko się spięło, ale nie oponował. Wtedy ruszył z miejsca i dosłownie w kilka sekund rozwinął taką prędkość, że łzy zaczęły mu płynąć po bokach twarzy, a Noah śmiał się głośno do jego ucha i przylgnął do niego całym ciałem. Kol złapał go za splecione na swoim brzuchu dłonie i przycisnął bardziej do siebie. Docisnął gaz drugą dłonią i zaśmiał się jak szaleniec, gdy przejechali przez niemalże wszystkie czerwone światła wzdłuż Campbell Parade. To było niesamowite doznanie. Ta prędkość i fakt, że miał go tuż za sobą. Czuł jego ciepłe dłonie i słyszał ten śmiech. Niewiarygodne.

Kiedy piętnaście minut później znów zaparkowali obok srebrnej limuzyny, przy której stał blady jak ściana ochroniarz, Noah zeskoczył z motoru pierwszy. Śmiał się, jakby nie był sobą.

— Ile jechaliśmy? — zapytał zaciekawiony jak nastolatek i poprawiał rozwichrzone włosy palcami.

— Prawie dwieście.

— Niemożliwe, naprawdę? — zapytał zafascynowany Noah i otarł łzy zasychające na skroniach.

Jego oczy błyszczały z ekscytacji, a uśmiech, jaki pojawił się na jego ustach, dosłownie hipnotyzował. Podszedł do Kola i spojrzał na licznik. Dłoń niepostrzeżenie położył mu na udzie i spojrzał na wyświetlacz, na którym teraz pokazywało się zero.

— Możesz to jakoś udowodnić? — zapytał i spojrzał na niego.

Kol nie mógł uwierzyć, że widzi go takiego. To był zupełnie inny człowiek. Czuł się odurzony jego zachowaniem. Tym, że tu był z nim. Taki wesoły, podekscytowany i że tak się przemienił. Spojrzał mu w te uśmiechnięte oczy, a potem w ułamku sekundy na jego usta. Objął go w pasie i przyciągnął do siebie, całując odważnie jego wargi.

Odpowiedziały zachłannie i miękko na chwilę zastygając, a potem Noah złapał go za barki i odepchnął.

— Co robisz? — zapytał zdegustowany.

Spojrzał na niego jak na zbrodniarza. Po uśmiechu nie było śladu, który dodatkowo starł ze swoich ust wierzchem dłoni razem z pocałunkiem.

— Noah, przepraszam... — stęknął Kol.

Ale Noah nie chciał słuchać. Zrobił dwa kroki w tył, a potem odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę limuzyny bez słowa.

— Noah! — zawołał za nim Kol, próbując zejść z motoru.

Zachwiał się i ledwo utrzymał maszynę.

— Noah! — zawołał raz jeszcze, próbując go zatrzymać.

Cudem udało mu się utrzymać równowagę.

— Kurwa! — syknął z bezsilności i rąbnął motorem o ziemię.

Zerwał się za Noahem biegiem.

— NOAH!

Ten jednak zdążył już wsiąść do limuzyny, a ochroniarz tuż za nim dosięgnął miejsca za kierownicą. W jedną chwilę włączyli się do ruchu i zniknęli w wieczornej godzinie szczytu.

Kol syknął rozgoryczony, łapiąc się za głowę.

— KURWA IDIOTO, COŚ TYZROBIŁ! — przeklinał sam siebie.

🥀🥀🥀🥀🥀🥀🥀

Ups. Chyba cię poniosło Kol :D ale czy można ci się dziwić? ^^ Jak myślicie? Czy jego fascynacja szefem jest okej, czy może lekko przesadzona? Dajcie znać.

Do jutra!

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro