Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Kol stał jeszcze jakąś chwilę oniemiały, wciąż zamknięty w jednej z kabin pracowniczej toalety wykafelkowanej na czarno, i patrząc wciąż na kartę w swoim ręku, jak na coś nierzeczywistego, zastanawiał się gorączkowo, co ma z nią zrobić.

— Facet się pomylił? — pytał sam siebie. — Kurwa, musiał. Po cholerę dawałby mi kartę dostępu do swojego prywatnego apartamentu? — spekulował.

Istotnie penthouse w całości był zarezerwowany tylko i wyłącznie dla niego, jako prywatne mieszkanie. Nikt nie miał tam wstępu!

Schował więc kartę z powrotem do kieszeni i jeszcze chwilę się zastanawiał, ale głowę miał kompletnie pustą. Żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy, dlaczego tak się stało. Wyszedł z kabiny z postanowieniem, że nie powie o tym nikomu. Stanął przy blacie z umywalkami i zaczął myć spocone ze stresu ręce. Spojrzał w lustro na swoje odbicie. Niezdrowa purpura rozlewała mu się aż po czubki uszu, jakby za chwilę miał dostać wylewu.

Mam mu ją oddać? Ale w jaki sposób? — w głowie pojawiały się coraz to nowsze pytania. — Nijak, sam się po nią zgłosi — wytłumaczył sam sobie i wycierając ręce o fartuch, wyszedł z toalety.

Po chwili zawrócił. Wparował znów do kabiny i znów się w niej zatrzasnął. Usiadł na muszli i złapał się za głowę.

Przecież będzie na mnie czekał w 609, mam tam pójść mimo wszystko? — dręczył go brak odpowiedzi. — I niby kto mnie wpuści? Mam zapukać jak idiota? I co potem? Mam zdjąć gacie, wypiąć się i czekać? Przecież to idiotyczne. Upokarzające.

Noc z przystojnym właścicielem hotelu oraz wysokie honorarium za bycie jego dziwką wyparowały mu momentalnie z głowy. Sam pomysł, że potrafiłby się na coś takiego zdobyć, wydało mu się absurdalnie głupie.

Jak mogłem coś takiego w ogóle przypuścić? Czy ja jestem pojebany? Ruchania mi się zachciało? Bolca do dupy? — rugał sam siebie. — Matka pewnie przewraca się w grobie, gdy na mnie patrzy!

I to zabolało go najbardziej. Było mu wstyd przed nią. Nie tak go wychowała, żeby szedł na łatwiznę, a do tego w tak ohydny sposób.

Dlatego, kiedy już wszystkie obelżywe epitety, jakie mógł wymyślić pod swoim adresem, wylał na siebie niczym kubeł zimnej wody, wyszedł z toalety i ruszył z powrotem w stronę baru. Liczył, że może szef wrócił, bo zorientował się o swojej pomyłce. Jeśli tak, to powie mu w twarz, że nie przyjmie karty do pokoju 609 i że może go zwolnić, jeśli mu się to nie podoba. Nim jednak zdążył dosięgnąć kontuaru, w korytarzu spotkał dwóch chłopaków ze zmiany. Śmiali się zaczepnie, idąc z przeciwka.

— Już? Po wszystkim? — zapytał kpiąco jeden z nich. — Masz wypieki, jakby cię sam prezydent przeleciał.

Kol poczuł irytację.

— Zamknij się Harris, kurduplu — warknął na niego i trącił arogancko barkiem, gdy go mijał.

Niski chłopak o oczach czarnych jak węgiel podniósł ręce w obronnym geście.

— Łooo chłopie, spokojnie, to były tylko żarty. Każdy chciałby być dziś na twoim miejscu — wciąż drwił, choć wiadomo było, że na pewno zamieniłby się miejscami.

KAŻDY chciałby być wyruchany dzisiejszej nocy. Nie wiedzieć czemu w Kolu obudziło się jeszcze większe obrzydzenie. On już nie chciał. Ten facet, właściciel hotelu, Noah Cunningham wydawał mu się teraz obrzydliwym dewiantem. Zastanawiał się nawet, czy to legalne i czy odpowiednie służby nie powinny się tym zająć.

Bogaty zwyrodnialec myśli, że wszystko mu wolno — złorzeczył na niego w myślach.

Wrócił za bar, ignorując Harrisa, i już więcej z nikim nie rozmawiał. Aston, ilekroć go mijał, nie zadawał głupich pytań ani go nie zaczepiał, a zawistne spojrzenia innych chłopaków zwyczajnie ignorował.

Właściciel hotelu nie wrócił, co niemalże doprowadzało Kola do szału.

Kiedy wybiła czwarta nad ranem, przebrał się w swoje ubranie, złapał za kask i wciskając go pod pachę, wyszedł do lobby, trzymając w ręku rękawice do jazdy na motorze. Wsiadł do windy, chcąc zjechać na podziemny parking i wtedy do głowy zaświtał mu głupi pomysł. Sam nie wiedział, czy to ze zmęczenia, czy ze zwyczajnej przekory.

A gdyby tak... zajrzeć na ostatnie piętro? W końcu szefa trzeba słuchać, nie? Dał mi kartę do penthouse'u? Dał, więc? Dlaczego miałbym uważać, że się pomylił? — drwił w myślach, choć doskonale wiedział, że facet na sto procent się pomylił.

Był jednak ciekawy, jak mieszka, jaki jest pod tą przykrywką zimnego dewianta.

Niewiele myśląc, nacisnął przycisk PH na samym szczycie chromowanych przycisków, a drzwi się zasunęły i winda ruszyła w górę.

Sam mu ją oddam, a niby dlaczego nie? — przekonywał sam siebie, spychając na bok strach i to, że była czwarta nad ranem.

Kiedy winda się zatrzymała, a drzwi się rozsunęły, pierwsze co ukazało się oczom Kola to biała, marmurowa podłoga, lśniąca niczym diament, a gdy podniósł oczy, okazało się, że cały hol był tego koloru. Zdobiona złotymi dodatkami, kunsztowna boazeria sięgała sufitu, z którego zwisały dwa potężne kryształowe żyrandole w stylu lat dwudziestych, a ich światło prowadziło do jednych jedynych wysokich dwuskrzydłowych drzwi na samym środku. Oczywiście białych ze złotą klamką. To piętro w niczym nie przypominało reszty hotelu, który był utrzymany raczej w ciemnych barwach i nowoczesnym stylu. Może prócz elektronicznego czytnika kart, choć także był w białym kolorze.

Pewnie mu się wydaje, że wybieli tym sposobem ten swój obleśny charakterek — zakpił z niego niewybrednie, przyglądając się wszystkiemu.

Następnie drgnął i podszedł do drzwi.

Czyś ty zgłupiał? — zapytał sam siebie w myślach po raz ostatni, ale uznał, że skoro dotarł już aż tutaj, to nie ma się co wycofywać i nie czas na słuchanie rozsądku. Poprawił kask trzymany pod pachą i przyłożył kartę do czytnika. Ten cichutko zapikał i zwolnił blokadę zamka. Kol nacisnął klamkę i uchylił drzwi. Tym razem, jak i poprzednim, jego oczom ukazał się kolejny biały hol, a tuż za nim połączony z nim salon. Spowity jeszcze mrokiem przedświtu, rozproszony jedynie nikłym światłem listew ukrytych gdzieś w zabudowie sufitu i zorzą wschodzącego słońca daleko na horyzoncie za ogromną ścianą ze szkła, która była oknem, wyglądał na uśpiony i spokojny. Był ogromnych rozmiarów, jakby zajmował przynajmniej połowę piętra, co chyba niewiele mijało się z prawdą i znów w nowoczesnym stylu. Na środku stała jasna, skórzana sofa chyba dla dwudziestki osób, szklany, niski stolik, a pod nim puchaty, biały dywan o nieregularnych kształtach. Nic więcej. Wokoło jedynie szerzył się industrialny minimalizm. Apartament był dwukondygnacyjny i na górne piętro prowadziły schody wygięte w literę S i najeżone szklanymi, przejrzystymi jak łza stopniami, które dawały wrażenie, że na uboczu salonu stoi szkielet dinozaura. Prowadnica stopni była jak kręgosłup, a stopnie niczym żebra. Nie było poręczy.

Tuż za nimi ogromna ściana ze szkła, sięgającą sufitu obu pięter, przysłonięta była dwiema zasłonami, z których spokojnie można by uszyć żagiel dla sporej wielkości żaglówki oraz tej samej wielkości zwiewną firaną, która... się poruszała. Okno było rozsunięte.

Kol zrobił kilka kroków przed siebie. Poczuł silny zapach kwiatów, taki jak w ogrodzie pielęgnowanym przez matkę.

— Róże — wyszeptał bezwiednie.

Pachniało różami, był tego pewien. Rozejrzał się raz jeszcze po tym niebotycznie luksusowym przybytku, ale nigdzie nie dostrzegł ani kwiatów, ani właściciela.

— Dzień dobry? — zawołał w pustą przestrzeń, ale nikt mu nie odpowiedział.

Ostrożnie podszedł do okna, wciąż po drodze się rozglądając i złapał za firanę. Uchylił ją i zamarł.

Tuż przed nim rozpościerał się widok, jakiego nigdy w życiu nie spodziewałby się zobaczyć na siedemnastym piętrze hotelu. Serce ścisnęło mu się z żałości. Ogromny taras zamieniony był w ogród i rosły w nim setki, jeśli nie tysiące białych róż.

Wyszedł na zewnątrz jak zahipnotyzowany. Zapach przywoływał wspomnienia dobrych dni. Matkę, zdrową i uśmiechniętą. Przez chwilę poczuł się jak w domu i serce znów ścisnęło mu się w piersi. Zszedł po kilku stopniach z kompozytowego drewna na wysypaną piaskowym żwirem alejkę i podszedł do najbliższego kwiatu, kołysanego podmuchami porannej bryzy. Przełożył rękawice oraz kask do jednej ręki a drugą ujął go, jakby trzymał w nim łebek białego, puchatego kota. Kciukiem pogładził jego płatki.

— Ostrożnie, są bardzo delikatne — usłyszał niski głos, dochodzący gdzieś z boku.

Wystraszył się i drgnął, odwracając momentalnie w jego stronę, a wtedy dwa płatki uleciały z kwiatu i zostały mu w dłoni.

— Wiem — stęknął bezwiednie, chcąc zapewnić, że nie miał złych intencji. — Przepraszam, że tu przyszedłem, ale dał mi pan nie tę kartę, co trzeba — zaczął od razu tłumaczyć, gdy spostrzegł, kim jest jego rozmówca.

Noah Cunningham, właściciel imperium hotelarskiego we własnej osobie, stał w wejściu, opierając się barkiem o futrynę okna i zdawał się go wcale nie słuchać. Ręce miał skrzyżowane na torsie, okrytym błękitną koszulą, a po marynarce, w którą był ubrany, gdy zawitał w nocy do baru, nie było śladu. Pomimo tego i że była czwarta nad ranem, wyglądał jak spod igły. Koszula zdawała się nie mieć ani jednego zagniecenia, a jego ramiona okryte jej wykrochmalonym materiałem miały wyraźnie podkreślone przez nią mięśnie. To był pociągający i zarazem intrygujący widok. Kol nie mógł oderwać od niego oczu. Właściciel hotelu ubrany zawsze w marynarkę sprawiał wrażenie raczej wątłego, a tu proszę, okazało się, że facet nie dość, że jest powalająco przystojny to równie dobrze zbudowany. I to jeszcze bardziej go onieśmielało, przez co gadał trzy po trzy byle by gadać.

— Chciałem ją tylko zwrócić, ale ten ogród — urwał i rozejrzał się wokoło, jak zahipnotyzowany. — On jest przepiękny, nie mogłem się powstrzymać, żeby go nie obejrzeć z bliska — gadał jak nakręcony. — Wygląda imponująco. Naprawdę przepraszam, nie powinienem był...

Mężczyzna uniósł rękę niczym dyktator i Kol zamilkł.

Dopełnieniem tego pociągającego i budzącego respekt zarazem widoku był fakt, że na jego twarzy nie malowała się żadna emocja. Patrzył na niego przez chwilę uważnie, a potem odepchnął się barkiem od okna i podszedł bliżej. Złapał go za nadgarstek silnym uściskiem i smukłymi palcami drugiej ręki odebrał białe, aksamitne płatki, jak złodziejowi.

Kol poczuł, jak dreszcz przeszywa mu ciało. Jego palce były ciepłe i delikatne, ale męskie i silne niczym imadło. W momencie zobaczył oczami wyobraźni, jak biegną po jego ciele.

— Może to wcale nie była pomyłka? — zakwestionował Noah, spoglądając na niego spode łba tymi swoimi wilczymi oczami.

Kol zamrugał szybko dwa razy i przełknął głośno suchość w ustach. Facet stał tak blisko, że kręciło mu się w głowie od zapachu jego perfum. A może od zapachu róż?

— Nie? — stęknął i nagle zalała go panika.

Jeśli w pokoju 609 wyrabiało się to, o czym słyszał, to co w takim razie wyrabiało się tutaj? — pytał sam siebie i szukał gorączkowo w umyśle, czy którykolwiek chłopak z baru był tu zaproszony.

— Może to zrządzenie losu? — zapytał zagadkowo Noah, a w jego mrocznych oczach pojawił się błysk jak u zwierzęcia na polowaniu.

Kol ostatkami sił zepchnął panikę na bok i zmarszczył brwi.

— Zrządzenie losu? — zapytał z niedowierzaniem.

Noah spojrzał na kwiaty tuż obok siebie. Ujął w dłoń jeden tak samo, jak Kol przed chwilą i delikatnie potarł jego płatki kciukiem. Kilka zostało mu w ręce.

— Nie wiem, dlaczego tak szybko opadają, może ty znasz sposób, jak temu zapobiec? — zasugerował i spojrzał na niego pytająco.

Kol stał w tej swojej syntetycznej kurtce do jazdy na motorze oraz kaskiem pod pachą jak wmurowany w ziemię i patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Zastanawiał się, czy mu się to wszystko śni, czy zwyczajnie zwariował. Facet, który rżnie co rusz innego chłopaka z obsługi baru, pyta go, czy zna sposób na opadające płatki róż. Absurd!

— Skąd przypuszczenie, że mógłbym? — zapytał odważnie, choć facet go przerażał.

Teraz spojrzenie Noaha przybrało zaskoczony wyraz.

— Powiedziałeś, że wiesz, że są delikatne — zakwestionował jego pytanie.

Kol uniósł brwi. Istotnie tak powiedział, ale to przecież nie oznaczało, że znał się na nich jak wykwalifikowany ogrodnik. Musiał mu jednak przyznać, że umiał słuchać, a nie jedynie wydawać polecenia. Intrygowało go coś jeszcze.

— Będziemy rozmawiać o różach? — zapytał bezwiednie.

Noah znów chwilę milczał, patrząc mu w oczy. Tym razem jego spojrzenie wyrażało zastanowienie. Omiótł nim znów kwiaty niespiesznie, jakby chciał zebrać myśli i wrócił do niego. Było w nim coś przerażającego.

— To nie jest pokój 609, tylko mój dom — powiedział szorstko z wyraźnym upomnieniem.

Kol na końcu języka miał pytanie: A czy to jakaś różnica? — ale nie odważył się zadać go na głos. Wiedział, co miał na myśli i że uraziłby go tą sugestią. Penthouse to była najwyraźniej jego prywatna przestrzeń, wolna od wszystkiego, co robił poza nią. Schron? Bezpieczne miejsce? Przed czym? — zadał sobie szybko pytanie w myślach, ale sądząc po kwiatach, tajemnica była wrażliwa i delikatna, czego w życiu by się po nim nie spodziewał. I to było intrygujące jak cholera. Chciał odgadnąć, co takiego skrywa w tej swojej pięknej głowie Noah Cunningham.

— Idź już — wyprosił go Noah, wracając wzrokiem do róż.

Kol się zmieszał. Przestąpił z nogi na nogę, nerwowo.

— Przepraszam, nie to miałem na myśli — próbował się wytłumaczyć.

— Miałeś — powiedział ze złością Noah, jakby przejrzał go na wylot. — Od kłamców jedynie bardziej nie cierpię leni, więc masz szczęście — skarcił go surowo, wciąż gładząc kciukiem kwiat trzymany w ręku, a jego głos brzmiał kategorycznie.

Kol znów poczuł panikę.

Zwolni mnie jak nic! — darł się na siebie w myślach. — Kurwa, co ja narobiłem!

Nagle strasznie zaczęło mu zależeć na tej pracy. Przypomniał sobie długi po ojcu i brata, u którego pomieszkiwał kątem.

— Ten wiatr tu na górze je męczy — wypalił w desperacji. — Róże lubią spokój, ustronne miejsce, a pan uwięził je na tym lotnisku i dlatego marnieją.

Noah spojrzał na niego, a jego wzrok teraz już przypominał ostrą brzytwę.

— Sugerujesz, że chciałem zrobić im krzywdę? — zapytał z pretensją.

Kol znów natychmiast pożałował swoich słów w duchu.

Kurwa, kurwa, kurwa! — jego myśli pędziły przed siebie na oślep i wrzeszczały w jego głowie.

— Niczego takiego nie zasugerowałem — odpowiedział odważnie, znajdując w sobie resztki logicznego myślenia. Przecież wcale nie to miał na myśli! — Powiedziałem, że męczy je wiatr. Tu jest za wysoko. Siedemnaste piętro to nie miejsce dla róż.

Spojrzenie Noaha zelżało. Znów rozejrzał się po tarasie usłanym jaśniejącą coraz bardziej bielą kwiatów, rozświetlaną pierwszymi promieniami słońca i jakby nagle spłynęło na niego uświadomienie. Pokiwał głową na boki w geście uznania, a potem znów spojrzał w jego stronę.

— Czyli miałem rację, znasz się na kwiatach — stwierdził pewnym siebie głosem.

Kolowi ulżyło. Rozejrzał się wokoło tak jak on przed chwilą. Kwiaty kwitły niczym biały dywan na całej długości tarasu. Na myśl znów przyszła mu matka.

— Moja mama miała kiedyś piękny ogród — zdradził. — Nauczyła mnie tego i owego na ich temat — dodał z dumą, aby to jej przypisać zasługę.

Noah włożył ręce do kieszeni swoich eleganckich jasnych spodni.

— Miała? Już nie ma?

Kol uciekł wzrokiem, a jego usta wygięły się w gorzki grymas.

— Mój ojciec odebrał jej ogród, a ona przez to zmarniała i zmarła niecały rok temu — wytłumaczył, ale nieco pokrętnie, nie chcąc zdradzać całej prawdy.

Było mu wstyd za ojca.

Noah chwilę milczał.

— Przykro mi — powiedział dyplomatycznie, choć Kol mógłby przysiąc, że czuł w jego głosie prawdziwe współczucie.

Uśmiechnął się kącikiem ust rozgoryczony i spuścił spojrzenie na swoje dłonie, bawiąc się rękawicami do jazdy na motorze. Nigdy nie wiedział, co na takie słowa odpowiedzieć. Nie przynosiły ulgi ani ukojenia, jedynie głębsze poczucie straty, którego nie cierpiał.

— To barbarzyństwo odbierać komuś taką miłość — dodał Noah. — Mam nadzieję, że poniósł odpowiednią karę.

Kol niemalże się zaśmiał gorzko, wciąż patrząc na swoje dłonie. Był skrępowany. Nigdy nie przychodziło mu łatwo mówić o tym, co spotkało jego rodzinę.

— Niestety. Zmarł pierwszy — odpowiedział z goryczą.

— Szkoda — stwierdził rzeczowo Noah, ku zaskoczeniu Kola i ruszył wzdłuż alejki powolnym krokiem. — Tacy ludzie powinni doczekać kary — zawyrokował, gładząc co rusz któryś z kwiatów napotkanych po drodze.

Wyglądał między nimi jak nierzeczywista zjawa. Elegancki i wytworny, choć okrutny książę, a one jakby lgnęły do niego z uwielbieniem, bo tylko je traktował dobrze i sprawiedliwie, z miłością. Wielbiły go za to w rewanżu, wdzięcząc się do niego swoimi białymi, aksamitnymi płatkami, byle ucieszyć jego oko i mu się przypodobać.

Kol patrzył na niego zszokowany, ale położył kask wraz z rękawicami na schodach i ruszył za nim, bo wyraźnie tego sobie życzył. Taras był tak wielki, że lada moment przestałby słyszeć, co do niego mówi. Poza tym pierwszy raz w życiu spotkał kogoś, kto myślał podobnie i to go do niego przyciągało. Też nie było mu żal ojca, a raczej tego, że nie poniósł kary. Brat zawsze krygował go za takie myślenie, bo według niego o zmarłych albo dobrze, albo wcale się nie mówi. A on był zły na ojca. Wściekły. Za to, że tak ich potraktował. Za to, że nie ratował rodziny. Odebrał matce ukochany dom, któremu się poświęcała, skazując ją na poniewierkę i mieszkanie kątem u Keitha, zabrał ukochany ogród, a im obu normalne życie. Tym razem pytanie, które rosło mu w głowie, nie dało się zignorować.

— Swojego ojca też skazałby pan na karę, gdyby...

— Gdyby odebrał matce ogród? — wtrącił mu się w słowo Noah i zatrzymał na chwilę. Obejrzał się na niego. — Bez wahania — powiedział surowo, a potem znów ruszył do przodu. — Jeśli skrzywdziłby matkę lub któregokolwiek z moich braci, powieka by mi nie drgnęła — zawyrokował stanowczo.

— Braci? — zapytał zaciekawiony Kol.

Noah znów się zatrzymał, odwrócił i spojrzał na niego śmiertelnie poważnie.

— To źle o tobie świadczy, że nie wiesz, u kogo pracujesz — upomniał znów surowo.

Kol tym razem nie bał się oskarżenia.

— Pracuję w hotelu z wieloletnią tradycją. Należał do pana rodziców...

— Do matki — poprawił go szorstko Noah.

— Do pańskiej matki — poprawił się Kol. — A teraz należy do pana. Wiem, że zdobył pan kilkakrotnie nagrodę przedsiębiorcy roku, a sieć pańskich hoteli jest najbardziej luksusowa w kraju, jaki i poza jego granicami. Odrobiłem lekcje, gdy mnie zatrudniano. Nie wiedziałem, że ma pan braci. To pańskie prywatne sprawy.

Noah westchnął i znów ruszył przed siebie.

— Przepraszam, czasem nie wiem, gdzie przebiega granica między prywatnością a informacją publiczną. Mam czterech braci — wyjawił.

Kolowi ciężko było sobie to wyobrazić. Czterech takich Noahów. Nieziemsko przystojnych, bogatych dewiantów. Miał ochotę o to zapytać, ale teraz sam też nie wiedział, gdzie przebiega granica i czy wypada.

— Jak mają na imię? — zdobył się na odwagę.

— Aaron, Jonah, Elijah i najmłodszy, jeszcze nastolatek Izaak. Ja jestem najstarszy.

— Tradycyjnie, dziś to już rzadkość — pochwalił Kol, idąc za nim krok w krok.

— Dlaczego nazywasz się Kol? — zapytał przekornie Noah o jego imię, lekko oglądając się na niego.

Kol się zaśmiał.

— Bo nazywam się Nickolas Mittchel.

Noah znów się zatrzymał i odwrócił do niego twarzą. Stali teraz dokładnie pośrodku tarasu, otoczeni kwiatami jak puchem.

— Wiem i dlatego pytam — zaskoczył go odpowiedzią i po raz pierwszy Kol zobaczył na jego twarzy nikły uśmiech.

Wyglądał z nim jak najprzystojniejszy facet, jaki chodzi po ziemi. Ekscentryczny milioner o duszy diabła i ciele anioła. A może odwrotnie? — zapytał sam siebie porażony jego urodą Kol. Szybko jednak opanował emocje i uniósł brwi zaskoczony. Nie sądził, że ktoś taki jak właściciel hotelu będzie znał go od podszewki.

— Wie pan? — zapytał nieco niepewnie.

Noah prychnął kpiąco.

— Ja też odrabiam lekcje — zapewnił z przekorą w głosie. — Nie byłbym tym, kim jestem, gdybym tego nie robił. No więc? — dopytał.

Kol wciąż miał na twarzy wymalowane zaskoczenie, ale teraz też pytający wyraz.

— Dlaczego nie Nick? Lub Nickolas? — wyjaśnił Noah.

Kol zastanowił się chwilę. Wzruszył ramionami.

— Nie wiem, mama nazywała mnie od zawsze Kol. Lubię siebie jako Kola.

Noah znów się uśmiechnął.

— Rozpieściła cię, prawda? — zapytał drwiąco.

Kol uśmiechnął się półgębkiem. Schlebiała mu ta jego atencja. Poczuł się wyjątkowo, choć przypuszczał, że tak samo, jak znał jego, tak znał resztę chłopaków z baru.

— Czy to źle? — zaśmiał się i spuścił głowę zakłopotany.

Noah westchnął ciężko.

— Nic nie wiem o rozpieszczaniu — zaprzeczył szorstko, ale jakby z żalem.

— To dziwne — podał w wątpliwość Kol, pozwalając sobie znów na zaczepki.

— To kpina? — zapytał Noah, spoglądając na niego przelotnie.

Kol natychmiast znów się opamiętał, ale nic nie mógł poradzić na to, że ta zadziorna nuta w głosie tego nieziemsko przystojnego faceta mile go połechtała. Już znów uległ temu jego wdziękowi i aparycji niedostępnego amanta.

— Niezupełnie, ale... sam pan dziś wspomniał o uciechach.

Noah zmarszczył brwi.

— Mów zwięźle i nazywaj rzeczy po imieniu — nakazał oschle.

Zmieniał się jak w kalejdoskopie. Kol poczuł się znów nieco zbity z tropu, ale pozbierał myśli szybko do kupy.

— Krąży legenda, że zatrudnia pan tylko gejów — ośmielił się wyznać mu to, co o nim słyszał i co chodziło mu po głowie.

Bał się, że to zbytnia impertynencja i że znów go upomni, gdzie są, ale ciekawość i chęć pociągnięcia rozmowy trochę dłużej była silniejsza.

— Pracuje z tobą jakiś hetero? — zapytał dociekliwie Noah.

— Nie — odpowiedział mu natychmiast Kol.

Noah rozłożył ręce w lekceważącym geście.

— Zatem to nie legenda — zadrwił, przewracając teatralnie oczami. — To fakt. Istotnie, zatrudniam tylko mężczyzn i tylko homoseksualnych. Czasem bi.

Kol milczał, ale pytanie miał wymalowane na twarzy.

— Zapytaj — ośmielił go Noah, a ponieważ Kol wciąż milczał, dał mu odpowiedź. — Ułatwię ci to. Tak, po to, żeby z nimi sypiać i płacić im za to. Przecież po to się tu zjawiłeś.

Kol spojrzał znów na kwiaty. Był speszony i jednocześnie lekko zdegustowany jego otwartością. Za wszelką cenę chciał to ukryć i jednocześnie utrzeć nosa temu pewnemu siebie snobowi, za którego znów go uznał w mgnieniu oka.

— Mówił pan, że to pański dom, a nie miejsce schadzek, a ja zjawiłem się, żeby oddać kartę — poprawił. — Wiedziałem, że to pomyłka.

Noah patrzył na niego z oczywistością wymalowaną na tej swojej pięknej twarzy i potarł palcami usta, uwodzicielsko.

— Mam rozumieć, że nie przyjąłbyś karty do pokoju 609? — zapytał, a w jego głosie słychać było nutkę pogardy.

— A mógłbym nie przyjąć? — zakwestionował hardo Kol i spojrzał na niego butnie.

— Oczywiście — odpowiedział natychmiast Noah.

Na jego twarzy znów pojawił się surowy wyraz.

— I nie zwolniłby mnie pan z pracy?

Noah zaśmiał się pobłażliwie i oblizał wargi. Kol nie mógł oderwać od niego oczu. Od tych jego ust, białych jak śnieg zębów i przystojnej sylwetki, okrytej eleganckimi ubraniami.

— Nie zatrudniłem cię do sypiania ze mną, tylko żebyś obsługiwał bar — stwierdził rzeczowo. — Mam dwudziestu dwóch innych chłopaków, którzy oddaliby wiele, żeby dostać się do pokoju 609, nieprawdaż? — zapytał z ogromną dozą pewności siebie, spoglądając mu znów prosto w oczy. W tych jego wilczych tlił się płomyczek drwiny. — Nie mam częstych potrzeb, więc okazja każdemu z nich zdarza się rzadko. Faktem jest, że jeśli już je mam, są... — zawiesił głos i uniósł rękę. Pokręcił nią jakby od niechcenia. —Wysublimowane, dlatego sowicie za nie płacę. Nic nie dzieje się pod przymusem i nigdy pod presją. A już na pewno nie dzieje się nikomu krzywda.

Kol był oszołomiony sposobem, w jaki o tym mówił. Z taką otwartością i nieskrępowaniem. Niemalże obscenicznie, ale wszystko, co mówił, to była prawda. Zwłaszcza to o częstotliwości, bo z tą krzywdą Kol by spekulował. Faktem jednak było, że od kiedy pracował przy barze, a było to niecałe pół roku, może trzech skorzystało z „przywileju" przetrzepania tyłka. I owszem nazajutrz mieli problem z chodzeniem, ale żaden się nie uskarżał. Wręcz przeciwnie. Byli zadowoleni, jakby ich przeleciał sam Bóg Seksu i już wyczekiwali kolejnej szansy.

— Aż tak lubi pan seks? — zapytał Kol, zanim się zorientował, że powiedział to na głos.

Noah znów spojrzał mu w oczy. W jego spojrzeniu płonęło tym razem coś niezidentyfikowanego. Ni to złość, ni irytacja czy rozdrażnienie. Bardziej coś na kształt zaskoczenia, które chciał za wszelką cenę ukryć.

Wstyd!

— Obaj wiemy, że jesteśmy tą łatwiejszą stroną, więc zamiłowanie do fizyczności oraz chęć zaspokojenia potrzeby to nasz chleb powszedni. Szukamy tego codziennie, nieprawdaż?

— Łatwiejszą stroną? — zapytał zaintrygowany Kol.

— My mężczyźni, wbrew pozorom jesteśmy łatwiejsi od kobiet, chyba nie zaprzeczysz — wyjaśnił mu Noah rzeczowo. — Lubimy zasłaniać się męską naturą, pierwotnym instynktem i testosteronem, a to przecież zwykła słabość do seksu. No bo jak wyjaśnić pierwotny instynkt w przekazywaniu genów, jeśli pożądamy kogoś tej samej płci? Geje tak samo, jak hetero lubią seks, o ile nie bardziej, więc? A jaki niby wpływ ma testosteron na zniewieściałego mężczyznę? Żaden, a jednak tak samo, jak reszta facetów lubi seks. Nie bądźmy hipokrytami, jesteśmy łatwi, nie ma się co czaić. Na seks dajemy się namówić zawsze. Gdy facet odmawia seksu, to musi z nim być coś nie tak, nie sądzisz?

Kol miał zgoła odmienne zdanie i miał ochotę powiedzieć „nie wszyscy są tacy sami", ale nie chciał znów nadepnąć mu na odcisk, choć... spojrzał na kwiaty. Wiatr bujał je jak do snu.

— A ten ogród, czy to nie hipokryzja w takim razie? — zadał podchwytliwe pytanie i jak sądził, uderzył w czuły punk. W tę skrywaną, delikatną i wrażliwą tajemnicę. — Białe róże oznaczają czystość, niewinność, cnotę — zdefiniował.

Noah również rozejrzał się po tarasie.

— A jaki ty lubisz kolor? — zapytał pewnym siebie głosem, zmieniając nieco kierunek rozmowy.

Kol wiedział, że potencjał pytania miał go obronić, albo raczej odepchnąć oskarżenie.

— Zielony i fioletowy.

Noah chwilę milczał.

— Chciałbyś być nieśmiertelny. Żyć wiecznie? — zapytał znów pewny siebie.

— Nie.

— Zatem dlaczego zielony?

— Bo to ładny kolor.

— Sam widzisz — stwierdził lekkim tonem Noah. — Nie oceniaj tak surowo. Biały to również piękny kolor, bardzo go lubię. Biel jest symbolem niewinności oraz szczerości, owszem — przyznał mu rację, otulając znów dłonią jeden z różanych łebków. — Gdy obdarowujemy drugą osobę białymi kwiatami, znaczy, że żywimy wobec niej szczere, szlachetne uczucia — dodał z oczywistością i spojrzał na niego zagadkowo. — Wiedziałeś, że podarowane szczerze, pięknie zasychają, a gniją, gdy intencje były fałszywe? — zapytał, a Kol jedynie pokręcił głową przecząco. — Nie lubię ciętych kwiatów, uważam, że to barbarzyństwo — zrugał, czym znów zaskoczył Kola, bo jego matka miała dokładnie takie same poglądy. — Ale bukiet z białych kwiatów przepięknie wygląda w nowoczesnych wnętrzach — ciągnął dalej. — A przede wszystkim zdecydowanie rzuca się w oczy. Nieprawdaż?

Kol przytaknął skinieniem głowy.

Tak jak cały ty — powiedział do siebie w myślach. — Próżność to twoje drugie imię.

— A co z fioletowym? — zapytał o drugi swój ulubiony kolor.

Noah westchnął i znów schował dłonie do kieszeni. Spojrzał pod swoje stopy.

— O żałobie już mi powiedziałeś, myślę, że nie ma co rozdrapywać — uciął krótko i spojrzał gdzieś w bok.

Serce Kola znów zabolało dotkliwie. Był zaskoczony, że takie właśnie kolory zaczęły mu się podobać, gdy pochowali z Keithem matkę. Usta wygięły mu się w grymas.

— Chciałby pan być czyjąś białą różą? — bardziej stwierdził, niż zapytał.

Noah spojrzał na niego, a w jego oczach widać było wyraźnie, że Kol go tym zaskoczył. To była jak mniemał Kol ta tkliwa tajemnica! Noah odwrócił wzrok znów w stronę kwiatów. Przełknął ciężko.

— Obaj wiemy, że to niemożliwe — powiedział cicho. — Sam powiedziałeś, że to hipokryzja, poza tym... nie wierzę w miłość. Ona ostatecznie i tak zbiega się do fizyczności, więc po co sobie nią zawracać głowę?

Czyli byś chciał — odpowiedział sobie Kol w myślach. — Pragniesz być kochany, ale jesteś rozwiązły i do tego dewiant. Zasłaniasz się brakiem wiary w miłość, bo wiesz, że nikt cię takiego nie pokocha. To dopiero hipokryzja.

Znów poczuł do niego odrazę. Już nie oczarowywała go jego aparycja ani wdzięk, a już tym bardziej charyzma. Nagle w jego oczach stał się bezdusznym, zarozumiałym egoistą.

Noah stał chwilę zamyślony, a słońce wyjrzało zza horyzontu całkowicie.

— Pójdę już — obudził go z letargu Kol.

Wyciągnął z kieszeni kartę i podał mu ją.

— Zatrzymaj — powiedział bez namysłu Noah.

Brwi Kola powędrowały w górę, pytająco.

— Możesz tu przychodzić, jeśli chcesz czasem posiedzieć w spokoju i powspominać matkę. Nie umiem nawet sobie wyobrazić takiej straty i jakie to musi być uczucie.

Kurwa! — zaklął wmyślach Kol. — Ten facet ma serce, ale nie chce się do tego przyznać!

🥀🥀🥀🥀🥀🥀🥀

Hehe no pewnie Kol, no pewnie ^^ Musisz tylko go mocniej przycisnąć. Pytanie brzmi, czy na pewno Ci się spodoba to co zobaczysz, gdy odkryjesz prawdę :/

I jak po drugim rozdziale? Chcecie zajrzeć do głowy Noaha? Zapraszam jutro ;) Rozdziały Noahowe są króciutkie, ale wymowne i nie wliczają się w liczbę rozdziałów, choć występują co drugi.

Do jutra!

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro