Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 10

Kol wziął kilka dni wolnego. Astonowi zbyt wiele nie wyjaśniał, nakłamał coś o kłopotach rodzinnych, ale tak naprawdę zastanawiał się, czy ma już odwiedzić psychiatrę, czy czekać na symptomy postępującej paranoi.

W ciągu kilku dni spędzonych w domu, z dala od pracy i Noaha, nabrał jednak dystansu. Uspokoił się, odwiedził raz jeszcze grób matki, rozmawiał z Emmą i z bratem, że chciałby się wyprowadzić, ale Keith się nie zgodził. I w sumie miał rację. To była tylko chwilowa potrzeba. Kol potrzebował odetchnąć.

Pieniądze, które przelał mu Noah leżały na koncie. Nikomu o nich nie powiedział. Chciał je zwrócić. To były brudne pieniądze, których przecież nie zarobił, jakkolwiek można było nazwać to zarobkiem.

Z pracy w barze tymczasowo nie mógł zrezygnować. Nie mógł sobie po prostu pozwolić na ani jeden dzień bezrobocia. Szukał w sieci nowego zajęcia, poszedł na kilka rozmów, ale prawda była taka, że nigdzie jako barman nie zarobiłby tyle, co w hotelu Noaha.

W końcu przyszedł ostatni dzień urlopu i musiał wrócić. Pierwszą zmianę, jaką mu przypisał Aston, była oczywiście na noc. Zawsze je lubił, ale już chyba nie teraz. Czuł stres, że znów przy barze zjawi się Noah, a on oszaleje na jego widok. Ze strachu i obrzydzenia i mimo wszystko... wciąż będzie chciał jego uwagi.

Kiedy wyszedł z zaplecza, jak zwykle ubrany na czarno i próbował się zalogować do kasy, zobaczył, jak Nolan trąca łokciem Harrisa i pokazuje na niego skinieniem głowy. Udał, że tego nie widzi. Podsłuchał za to ich rozmowę.

— Gadam ci, leżałem rozłożony jak prześcieradło, a on mnie nawet nie dotknął — szeptał konspiracyjnie Nolan, opowiadając o nocy w 609.

— Ale jak to nie dotknął — dopytywał zdziwiony Harris.

Kol widział kątem oka, jak Nolan wzruszył ramionami.

— Nie wiem, nic nie widziałem. Wiem, że był obok, a potem ktoś zapukał — zniżył głos jeszcze bardziej. — Mam wrażenie, że to był Kol.

Na chwilę obaj zamilkli. Kol czuł na sobie ich spojrzenia, ale jakby nigdy nic wycierał dalej szklanki. Chciał usłyszeć więcej.

— Kol? — zapytał z niedowierzaniem Harris.

— Yhm. Płakał i wyzywał go od popaprańców.

Na chwilę znów nastała cisza. Kol wiedział, że gapią się na niego, ale wciąż udawał, że nic nie słyszy. Czuł ulgę, że Noah nie uprawiał seksu z Nolanem.

Boże, dlaczego wciąż go usprawiedliwiam — syknął na siebie w myślach, zirytowany.

— Potem szef kazał mi się ubrać i spieprzać — szeptał nerwowo Nolan.

— A kasę dostałeś? — dopytywał Harris.

— Dostałem. A teraz podobno szef dostał świra. Ty wiesz, że on podobno ma tam na górze ogród? Podobno mu odwaliło i cały zdemolował.

Serce Kolowi podeszło do gardła na tę wzmiankę. Znieruchomiał.

— Skąd wiesz? — dopytywał ciekawski Harris.

— Podsłuchałem jego ochroniarza — strzępił język Nolan. — Ten jeden się mizdrzy do Astona i często tu bywa.

Nie czekając ani chwili dłużej, Kol rzucił ścierkę o kontuar i wybiegł na zaplecze.

— Aston! Muszę wyjść, może mnie dziś ktoś zastąpić? — zawołał do niego, gdy wyładowywał właśnie skrzynkę Pommarda.

Tak się wzdrygnął, że jedna butelka wyślizgnęła mu się z ręki. Kol złapał ją w ostatniej chwili, nim z hukiem roztrzaskała się o podłogę.

— To chyba oznacza, że jesteś mi coś dłużny — zażartował.

Aston aż pobladł.

— Ta butelka jest warta tyle, co tydzień pracy. Leć, ja zostanę.

Kol poklepał go po ramieniu.

— Na ciebie zawsze mogę liczyć. A raczej na twoją niezdarność — zakpił.

Nawet się nie przebierał, tylko wybiegł z zaplecza i pognał do windy. Kiedy wszedł do środka czym prędzej, zasunął drzwi i nacisnął przycisk PH. Kiedy ruszyła w górę, miał wrażenie, że jedzie całe wieki, a gdy drzwi się rozsunęły, wystrzelił z niej jak poparzony i skierował się w stronę białych drzwi. Nie miał pojęcia, jak dostanie się do środka, bo przecież kartą już nie dysponował, ale ku jego zdziwieniu były otwarte na oścież, a widok, jaki zobaczył po wejściu do apartamentu, ścisnął mu serce boleśnie w węzeł.

Wszędzie walały się ścięte róże. Jedne już zwiędłe, inne nieco uschnięte, a jeszcze inne całkiem świeże. Roziskrzona łuna zachodu słońca na tarasie dodawała sytuacji dramatyzmu. Dopiero po chwili spostrzegł Noaha. Siedział pośród nich na podwiniętych nogach, ubrany w jasne, eleganckie spodnie i jedynie rozpiętą kamizelkę od garnituru. Przedramiona miał poranione i zakrwawione, zapewne od kolców, a w dłoni trzymał sekator. W drugiej trzymał doniczkę z różą, którą dostał od niego.

Żałość ścisnęła mu serce. Podejrzewał, co było powodem takiego zachowania. Noah był zagubiony. Kol wciąż nie miał pojęcia z jakiego powodu, ale nie zachowywał się normalnie.

— Noah... — zwrócił się do niego cicho.

Noah podniósł na niego oczy. Były puste i zimne. Kol zrobił krok w jego kierunku.

— Noah, co się stało? — zapytał.

Noah rozejrzał się wokoło.

— Nie umiem się ich pozbyć, wciąż kwitną nowe. Jest ich za dużo — głos mu zadrżał i się załamał.

— Dlaczego tak zrobiłeś? — dopytywał Kol i zbliżył się do niego. — Dlaczego je uśmierciłeś? Przecież mówiłeś, że to barbarzyństwo.

Noah powoli zebrał się z podłogi, ale chwiał się na nogach. Był pijany. Spojrzał na niego i chwilę milczał, a potem grymas rozpaczy wykrzywił mu twarz.

— Nic nie rozumiesz? Jestem martwy! Tak, jak one! Nikt takich nie chce!

Kol obejrzał się za siebie. W drzwiach pojawił się Kibo. Kol się skrzywił ze złości.

— Jak mogliście do tego dopuścić? — zapytał, podnosząc głos z pretensją.

— Próbowaliśmy go powstrzymać, ale nie pozwalał na nic — wytłumaczył zaskoczony ochroniarz.

— Kibo na litość boską, serio? — zapytał rozgoryczony Kol. — Przyślijcie kogoś, kto tu posprząta. Zabieram go na górę. I zamówcie coś do jedzenia. On cuchnie alkoholem jak stąd do Nowego Jorku. Kiedy ostatni raz coś jadł?

— Nie wiem — stęknął Kibo w odpowiedzi.

Kol tylko zawarczał.

— Bierzcie się do roboty, bo nie ręczę za siebie — pogroził, a potem zwrócił się znów do Noaha. — Noah, chodź ze mną do sypialni — poprosił i wyciągnął do niego ręce.

Noah zakrył się rękami.

— Nie dotykaj mnie! Jestem obrzydliwy!

Kol się zirytował.

— Chodź, powiedziałem — warknął na niego i złapał za ramiona.

Szarpnął i poprowadził w stronę szklanych schodów. Zawlekł na górę i nakazał stać spokojnie. Powoli rozebrał z brudnych ubrań i posadził na łóżku. Z łazienki przyniósł mokry ręcznik. Obtarł mu twarz i barki, a potem poranione kolcami róż przedramiona. Zdezynfekował rany i wtedy położył go na poduszce. Okrył czarną, satynową kołdrą i usiadł obok niego. Wsparł się o zagłówek. Noah leżał obok z zamkniętymi oczami. Wyglądał jak zranione dziecko, które wpadło w pokrzywy. Oczy miał opuchnięte od płaczu, a brudne, potargane włosy opadały mu na czoło i miał ochotę mu je odgarnąć opuszkami palców, ale wiedział, że by mu się to nie spodobało. Tymczasem Noah ku jego zaskoczeniu przysunął się bliżej i oparł czoło o jego żebra. Zwinął się w kłębek u jego boku jak kot i zapłakał.

— Przepraszam.

Kol milczał. Samemu chciało mu się płakać.

— Myślałem, że oszaleję, gdy cię dotknął — szlochał Noah.

Mówił o ich spotkaniu w 609.

— Ale pozwoliłeś mu na to — powiedział z wyrzutem Kol. Nie mógł się powstrzymać. — I pozwoliłbyś mu na więcej, to okropne. Nawet nie chcę o tym myśleć. Zwymiotowałem na parkingu, gdy wyszedłem.

Ciarki obrzydzenia przeszły mu po ciele, gdy tylko przypomniał sobie ten dotyk. Nie dlatego, że był jakiś okropny. Nie, chłopak miał ciepłą dłoń i delikatną, ale jej dotyk był po prostu obcy. Obleśny. A okoliczności potęgowały zgrozę.

— Bo ja nie mogę... — łkał Noah. — Nie mogę... zrozum — prosił przez łzy.

Kol westchnął zawiedziony.

— Ale wiesz, co boli mnie najbardziej? — zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. — To, że powiedziałem ci, że się w tobie zakochałem, a ty potraktowałeś moje wyznanie, jak powietrze. Obiecałeś mi, nie spotykać się z nikim w 609, a jednak zrobiłeś to na moich oczach. Jakby twoje myśli skupiały się tylko wokół cielesności, fizycznego kontaktu i to dlatego zgodziłem się przyjść do 609. Chciałem zrozumieć, dlaczego tam potrafisz dotknąć byle kogo, a mnie nie chcesz potrzymać choćby za rękę. Teraz już wiem, ale nie wiem, co jest gorsze. Czy to, co tam przeżyłem, czy to, co ty tam robisz?

Noah skulił się jeszcze bardziej i zapłakał żałośnie.

— Kochałbyś kogoś, kogo nigdy nie mógłbyś dotknąć? Mógłbyś pokochać kogoś, kto nie może dotknąć ciebie? Wciąż byś mnie kochał, gdybym to był ja?

Te słowa były jak nóż wbity w serce. Kol drgnął, gdy je usłyszał i spojrzał na niego. Niechęć do kontaktu fizycznego oznaczał tylko jedno. Ranę na duszy tak dotkliwą, że nie był sobie w stanie tego wyobrazić.

— Kto cię tak skrzywdził, Noah? — zapytał, a jego wnętrzem targała nieposkromiona złość przeciwko temu komuś.

Noah otworzył oczy, spojrzał na niego w górę kompletnie oszołomiony i podniósł się do siadu. Okręcił na podwiniętych kolanach.

— To nie ja jestem skrzywdzony, to ja krzywdzę, wciąż nie rozumiesz? — zapytał jak w transie, patrząc mu prosto w oczy.

Kol poczuł ulgę, że to nie to o czym pomyślał, ale był tym tematem już tak zmęczony, że nie panował nad swoimi myślami, które biegały w tę i z powrotem, nie wiedząc, o co się oprzeć, czego złapać. Usiadł na łóżku na podwiniętych kolanach tak samo, jak Noah i złapał go za barki. Potrząsnął nim jak workiem kartofli.

— Noah, nikogo nie krzywdzisz. Niby czym? Co ty gadasz? Wyjaśnij mi, bo zaraz oszaleję!

Noah rozpłakał się jeszcze mocniej.

— Nie mogę ci dać tego, czego pragniesz! — zaczął krzyczeć i go odpychać. — Od trzymania za rękę tylko by się zaczęło, potem chciałbyś pocałunków, dotyku, to normalne! Ale ja nie mogę! Nie umiem! Nie rozumiesz? Czy to nie byłoby krzywdzące dla ciebie? — wykrzyczał mu w twarz z żyłami tętniącymi na szyi od wysiłku, jaki w to wkładał. — Byłoby! Już dziś to wiem! Znam wszystkie te szyderstwa, które byś w końcu powiedział, a ja rozpadłbym się na kawałki! Umarłbym z upokorzenia przed tobą! Umieram przez całe swoje życie! Po raz kolejny i kolejny! Wiem, jak to jest i nie chcę już więcej, nie rozumiesz? Ile razy jeszcze będę musiał umierać? Już nie chcę! Mam dość! Nie przed tobą! To mnie rozrywa na strzępy! Nie chcę taki być! Chcę coś czuć, doznawać, nie chcę tego martwego ciała! Chciałbym dać ci cielesność! Fizyczny kontakt! Seks! Taki intymny, ciepły, bliski. Pokazać ci jak na mnie działasz. Nie masz pojęcia co mam w głowie na twój temat. Jak cię dotykam myślami! Dokąd cię zabieram we śnie, a nie mogę na jawie! Chciałbyś uprawiać seks z trupem? Bo moje ciało jest MARTWE, teraz rozumiesz? Nie słucha mnie i moich pragnień. Nienawidzę go! Nienawidzę siebie!

Kol doznał absolutnego uświadomienia.

Cierpi na impotencję?

— TYLKO tyle? — zapytał bezwiednie i gdyby mógł, roześmiałby się z radości, ale się opanował, bo wiedział, że to nie wypadłoby dobrze.

Złapał go za ramiona i położył znów na poduszce.

— Nigdy więcej nie musisz umierać, Noah — zapewnił go. — Ja cię akceptuję, rozumiesz? Ale nie możesz przez to robić takich niegodziwych rzeczy! Oszalałeś?

Noah wciąż płakał. W pijackim ciągu nie panował nad sobą i swoimi słowami.

— To nie prawda... tak ci się tylko wydaje — wyszlochał, a łzy płynęły mu z opuchniętych oczu i wsiąkały w poduszkę. Wyglądał żałośnie. — Może teraz to tolerujesz, bo nie wiesz, jak to jest, ale z biegiem czasu znienawidziłbyś mnie za to, gdy kolejny i kolejny raz by się nie udawało, a ja tego nie zniosę. Rozumiesz? NIE ZNIOSĘ! Chciałbym już umrzeć raz na zawsze! — wykrzyczał i schował twarz w poduszce.

Płakał bardzo długo.

Kol spędził z nim całą noc. Najpierw uspokoił jego zszargane nerwy, wysuszył łzy, nakarmił żołądek, a potem uśpił zmęczone płaczem oczy i czuwał nad tym jego rozdartym jestestwem do chwili, aż świt rozpostarł swe skrzydła nad miastem. Potem cichutko wymknął się z apartamentu. Chciał mu oszczędzić krępującego poranka na kacu i wykrzyczanych w desperacji słów.

Z tego, co zrozumiał, cierpiał fizycznie z powodów ukrytych głęboko w psychice. Niby był zdrowy somatycznie, ale jego ciało trawiło odrętwienie. To była chyba najgorsza przypadłość, jaka może spotkać mężczyznę, ale był zdania, że nie samym seksem świat żyje. Poza nim było przecież tyle emocji i uczuć do zgłębienia, że seks przy tym wydawał się kroplą w oceanie. Owszem, nie był zbędny, to nie tak, ale przecież ta „wada" jak nazywał ją Noah, to nie był stały uszczerbek. To można było przecież leczyć. Wspomagać. Rozwinąć relację tak, żeby była satysfakcjonująca mimo wszystko. A akceptacja była do tego dobrym początkiem drogi. Sam o niej wspominał, a teraz się przed nią bronił. Nie chciał zapewne łaski.

I Kol to rozumiał, choć dziś sam nie umiał stanąć z tym twarzą w twarz i dlatego poniekąd uciekł z apartamentu. Nie wiedział, jak spojrzeć na niego, żeby go nie spłoszyć i niechcący nie upokorzyć, bo Noah chyba absolutnie nie rozumiał nawet sam siebie, a co dopiero swoje ciało. A było tak prawdopodobnie dlatego, że w przeszłości spotkał na swojej drodze nieodpowiednich partnerów. To o tym mówił, gdy wspominał na plaży o swoich słabszych momentach. Chciał ułożyć sobie życie, próbował, wyznawał prawdę, ale został boleśnie odtrącony. Być może zbyt wiele razy, skoro zamknął się w tak grubej i szczelnej skorupie, posuwając się do czegoś tak niegodziwego, co mu zaserwował w 609. To go oczywiście nie usprawiedliwiało, ale faktycznie było argumentem łagodzącym. Noah był zagubiony i skrzywdzony. Dlatego dał mu przestrzeń. Obaj jej potrzebowali. Noah przecież wiedział, gdzie go znaleźć.

I znalazł.

Jeszcze tego samego wieczoru zjawił się uczesany jak zwykle na gładko po bokach, ubrany elegancko w błękitną koszulę oraz jasny garnitur i usiadł przy barze z tą samą pewnością siebie co zawsze. Milczał, niczego nie zamówił, a Kol udawał, że się nie znają. Nie zaczepiał go, niczego mu nie proponował, tylko przywitał się z nim kulturalnym „dzień dobry" i znów pozostawił przestrzeń. Wszystko musiało się toczyć na warunkach Noaha, żeby znów nie zamknął się w sobie i zniknął na długie dni.

Aston, gdy go zobaczył, zaszył się na zapleczu rozładowywać wino ze skrzynek z obawy przed zaproszeniem do 609 i wtedy Kol musiał zadbać o jego część baru, bo nie chciał mu nic tłumaczyć. Pojawił się tam dziwnie wyglądający klient. Niby ubrany elegancko, z grubymi złotymi pierścionkami na palcach, ale z brudem za paznokciami, a jego zęby wołały o dentystę. Nie tacy klienci się tu pojawiali. Zamówił dwa drinki, choć był sam.

— Napij się ze mną — zażądał po chwili.

Kol wycierał właśnie kontuar. Zatrzymał się, przerzucił ścierkę przez ramię i spojrzał na niego. Jego twarz miała ostre rysy, a oczy patrzyły niegodziwie.

— Bardzo mi to schlebia, ale dziękuję — odmówił politycznie. — Nie wolno nam pić w pracy, a zwłaszcza z klientami — wyjaśnił uprzejmym tonem.

— Jeśli mówię, że masz się ze mną napić, to masz się ze mną napić — syknął mężczyzna. — Inaczej podwoję dług twojego ojca dwa razy i w życiu się nie wypłacicie ty i twój brat. A tobie przy okazji odstrzelę za chwilę głowę na oczach wszystkich — pogroził i uchylił marynarkę, pokazując broń w kaburze.

Kol poczuł, jak paraliżujące uczucie wpływa mu do kończyn. Rozejrzał się i złapał w przelocie spojrzenie Noaha, ale on odwrócił wzrok.

W panice i desperacji złapał za szklankę i upił z niej łyk cierpkiego alkoholu. Smakował chemicznie. Miał nadzieję, że któryś z chłopaków to zauważy i zaalarmuje.

— Jeszcze — warknął mężczyzna.

Kol upił posłusznie kolejny, spory łyk i odstawił szklankę na kontuar. W przelocie tym razem złapał spojrzenie Harrisa.

Co ty wyprawiasz? — miał wypisane na czole, ale Kol nie miał pojęcia, jak dać mu znać, że ten facet być może za chwilę wyciągnie broń. Liczył, że Harris podejdzie i to przerwie, bo przecież naprawdę nie wolno im było pić w pracy i to z klientami. Harris jednak to zignorował, choć zerkał ukradkiem.

Kol podniósł szklankę raz jeszcze, żeby go sprowokować, ale Harris wciąż nie reagował.

Facet zaśmiał się jak hiena i puścił go wolno.

— Wystarczy.

Kol w popłochu umył szklankę i chciał wstawić pod bar, tuż przy Noahu. Strach wiązał mu gardło w supeł, a ciało zaczęło się pocić.

— Chciałem ci podziękować — odezwał się cicho Noah.

Kol nie spojrzał mu w oczy. Nie wiedział jak. Bał się go spłoszyć, a przy okazji facet z drugiego końca baru napawał go lękiem.

— Zupełnie nie ma za co — powiedział łagodnie.

— Jest — zaoponował Noah.

Wtedy Kol spojrzał mu w oczy. Wydawał się kimś innym. Jakby ta noc przemieniła go w kogoś zupełnie nowego. Z jego wyrazu twarzy emanowało tysiąc emocji. Od lęku po odwagę, od skruchy po hardość i... od oziębłości po czułość, jakiej nigdy u niego nie widział.

— Wybaczysz mi to, co zrobiłem? Umówisz się ze mną raz jeszcze, teraz gdy już wiesz, co mnie dręczy? — zapytał łagodnie, ale odważnie. — Czy już jestem dla ciebie nic niewart i spisałeś mnie na straty?

Kol zaśmiał się histerycznie, dosłownie prychnął z pogardą i pokręcił głową z niedowierzaniem. Ból uderzył w niego podwójnie. Nagle poczuł do niego ogromny żal za to, co stało się w 609.

— Mam ci wybaczyć to, że pozwoliłbyś komuś mnie przelecieć, czy mam ci wybaczyć to, że ci nie staje i dlatego posunąłeś się do tak obrzydliwej rzeczy?

Spojrzał na Noaha i na jego wykrzywioną w grymasie twarz. Coś było nie tak. Nie tak chciał zareagować! Nie to chciał powiedzieć! Nie w ten sposób! Miał go przecież nie płoszyć! Przecież mu zależało! Spojrzał szybko na faceta, siedzącego po przeciwległej stronie baru. Uśmiechał się mściwie. Obraz im bardziej oddalony tym stawał się coraz bardziej niewyraźny. Linie i kształty zlewały się i zakrzywiały. Wybuchały tysiącem kolorów. Każdy przedmiot miał jakby aurę i rozpływał mu się przed oczami. Pulsował, falował i zakręciło mu się od tego w głowie. Poczuł w ciele słabość i przytrzymał blatu, a potem odwrócił się na pięcie i pchnął drzwi na zaplecze. Miał wrażenie, że ledwo ich dotknął, a one uchyliły się jak zaczarowane. Wszystko działo się jak w spowolnionym tempie.

— Aston! — zdążył go tylko zawołać i zrobił dwa kroki w jego stronę.

Potem poczuł, jak uderza bezwładnie o wykafelkowaną na czarno podłogę.

Zapadła ciemność.

🥀🥀🥀🥀🥀🥀🥀

No to dowiedzieliśmy się prawdy. Upokarzająca? Wstydliwa? na pewno dla Noaha. Ale czy to go usprawiedliwia? A co przdarzyło się Kolowi?

Do jutra!

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro