Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~ Noah ~

Znów była czwarta nad ranem z minutami, gdy w drzwiach wejściowych do apartamentu zapikała karta dostępu. Serce Noahowi podeszło do gardła, gdy usłyszał sygnał, ale się nie odwrócił. Pił swoją białą herbatę z porcelanowej filiżanki, stojąc w rozsuniętym oknie tarasowym i obserwował, jak deszcz kapał na białe płatki róż. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że nie czekał na ten dźwięk.

Po chwili usłyszał za sobą powolne kroki, a następnie jak ucichły.

— Dzień dobry — przywitał się niepewnie Kol.

Wtedy Noah się odwrócił. W apartamencie panował półmrok przedświtu spowitego chmurami, ale widział bardzo dokładnie jego podkrążone oczy i opuchnięty policzek.

— Co ci się stało? — zapytał jak zwykle oschle, ale wewnątrz czuł przejęcie. — Biłeś się z kimś?

— Nic. Nie, absolutnie. To nic takiego — zaprzeczył natychmiast Kol.

Ubrany jak zwykle w jeansy i jasną, szarą bluzę z kapturem, wyglądał jak chłopiec z liceum.

Serce Noahowi znów załomotało w piersi. Zrobił krok w jego stronę i wyciągnął do niego rękę, żeby się przyjrzeć jego twarzy, ale Kol się cofną. To było jak policzek.

— Boisz się mnie? — zapytał.

— Nie. Mówiłem, to nic takiego — odpowiedział skrępowany Kol.

Noah widział bardzo wyraźnie, że zwyczajnie nie chciał mu tłumaczyć, dlaczego tak wygląda. Mimo to chłonął go wzrokiem. Tak bardzo chciał, żeby tu przyszedł, a teraz gdy stanął przed nim, było jakoś dziwnie, inaczej niż zwykle.

— Wróciłeś — powiedział do niego z nadzieją.

Sam już nie wiedział, w co grają. Był skołowany i zagubiony. Zły. Wściekły. Ale nie wiedział na co.

Kol się skrzywił i przestąpił z nogi na nogę.

— Głupia sprawa — bąknął i popatrzył gdzieś w bok, skubiąc zębami dolną wargę.

Myśli Noaha natychmiast pognały w jej stronę. Chciał ją poczuć na ustach. Oczami wyobraźni zobaczył, jak podchodzi do niego i zaczyna go całować. Zachłannie. Bez opamiętania. Jak ciągnie go do sypialni na górze i odziera z ubrań, a potem całuje, gryzie i pieści ustami jego ciało. Jak wbija w nie opuszki palców, a jemu oczy wywracają się białkami w górę i wykręca się pod nim z podniecenia, gdy trzyma go za szyję jedną ręką, a drugą przytrzymuje za biodra i wchodzi w niego z oddaniem i pasją. Rozpieszcza dotykiem, a on jęczy i prosi o więcej.

Ten chłopak wiercił mu dziurę w głowie, a myśli owinięte wokół niego od chwili, gdy grali w piłkę na plaży i rozebrał koszulkę, nie chciały przestać pędzić w stronę sypialni. Ten chłopak działał na niego w nieokreślony sposób. Pociągał go. Uwodził. Całym sobą. Nawet teraz tą przygryzaną ze skrępowania wargą.

— Przyniosłem... — wyrwał go z letargu Kol, wciąż patrząc w podłogę niczym skarcony uczniak. — Mówiłeś... — jąkał się, jakby nie wiedział jak ubrać myśli w słowa. — Strasznie mi głupio — jęknął w końcu bezsilnie i przewrócił oczami. — Sam bym zapłacił, ale to dla mnie za dużo. Nie mam tyle... to pół mojej pensji... — stękał skrępowany.

Dopiero teraz Noah spostrzegł, że Kol trzyma coś w ręce. Spadł z impetem na ziemię. On wcale do niego nie wrócił. Coś go tu przywiodło. Jakiś problem. Kłopot, który gdyby mógł rozwiązać sam, to by się tu w ogóle nie zjawił. To dlatego było tak dziwnie. Nie tak jak zawsze.

— Co to jest?

Kol przełknął głośno i spojrzał na kwitek, unosząc go lekko.

— Mandat. Wiesz, ten, gdy wiozłem cię wzdłuż plaży... złapały nas kamery... tak jak mówiłem, nie stać mnie... brat się strasznie rozzłościł...

— Brat cię za to uderzył? — zapytał zszokowany Noah.

— Nie zrozumiesz — wykręcał się Kol. — Mieszkam u niego, bo... z resztą nieważne.

Jego słowa cięły jak żyletki i bolały na wskroś. Niby dlaczego miałby nie zrozumieć?

— Skoro tak mówisz.

— Naprawdę bym zapłacił, ale... — urwał, bo Noah zatrzymał ten słowotok gestem dłoni.

— Daj i niczym się nie przejmuj — powiedział chłodno i odebrał kwitek z jego ręki. — Przecież powiedziałem ci wtedy, że zapłacę każdy mandat.

Był rozczarowany. Zawiedziony. Rozgoryczony. I chyba zraniony.

— Tylko dlatego przyszedłeś? — musiał zapytać.

Kol znów przestąpił z nogi na nogę, nerwowo. Wciąż nie patrzył mu w oczy.

— I po kurtkę — stęknął cicho.

Noah wskazał na nią dłonią.

— Zabierz — powiedział oschle.

Rozgoryczenie i zawód rozlało mu się w piersi jeszcze potężniejszą falą niż przed chwilą.

— Rozpadało się, nie mam drugiej... — tłumaczył Kol, ale Noah już nie chciał słuchać.

Ogarnęła go złość. Na siebie, że znów był taki głupi i się łudził. I na niego, że się tak głupio tłumaczył. Po co?

— Po prostu ją zabierz. Nie musisz się tłumaczyć — warknął.

Kol westchnął z żalem.

— Po prostu...

— CO PO PROSTU DO CHOLERY? — krzyknął na niego Noah.

Ich oczy się spotkały i zastygły wpatrzone w siebie. Z tych Noaha emanowała wściekłość, a w Kolowych tliła się żałość.

— Dlaczego taki jesteś? — zapytał rozgoryczony. — Czego ty właściwie chcesz?

— Niczego — odpowiedział mu arogancko Noah.

Kol spuścił głowę i pokiwał nią nerwowo. Upokorzony do granic. Sięgnął po kurtkę i wyszedł bez słowa pożegnania.

Noah skrzywił się nienawistnie i nim zdążył się zamachnąć i rzucić filiżanką z całej siły, czytnik zapikał ponownie, a po chwili w salonie znów pojawił się Kol.

Skonsternowany, zdenerwowany i skrępowany. Oczy miał otwarte szeroko i dwa razy nabierał powietrza, żeby coś powiedzieć.

— Zacznijmy raz jeszcze... — poprosił w końcu, a oczy zaszły mu łzami.

Noah zmarszczył brwi.

— Po raz trzeci? Jesteś masochistą? — zapytał chamsko.

Serce waliło mu w piersi jak młotem i sam siebie nie rozumiał, dlaczego tak powiedział, ale zrobił tak, bo... musiał.

— Może — jęknął Kol w odpowiedzi.

— Zniechęcisz się szybciej niż poprzednio. To się nigdy nie uda — syknął Noah, ale nie mógł zaprzeczyć sam przed sobą, że tego nie chciał.

Chciał, żeby Kol nalegał. Żeby wracał. Żeby go namawiał i w końcu... wydobył z niego prawdę i ją zaakceptował. Ułuda, którą chciał czuć, brała nad nim górę. Znów. Oczami wyobraźni widział ich razem i że jego wady nie mają znaczenia. Wciąż jednak mówił rzeczy, które przeczyły jego pragnieniom. Czuł się zagubiony i zdezorientowany, jak jeszcze nigdy w życiu nie był. Ten chłopak nie widział w nim tylko pieniędzy, kogoś, kto ułatwiłby mu życie. Widział w nim chłopca sprzed lat lubiącego grać w piłkę i kwiaty. To go w nim pociągało najbardziej, ale to wszystko prowadziło do intymności, której nie mógł mu dać, choć bardzo chciał.

Chcieć a móc, to naprawdę były dla niego dwie różne sprawy, a rany zadawane po drodze były głębokie i długo się zabliźniały. Znał to już. Znał tę walkę. Znał ból i upokorzenie spychające na margines człowieczeństwa.

— Pojutrze? Wieczorem? — zaczął dopytywać desperacko Kol, gdy zbyt długo milczał. — Może pójdziemy na taras widokowy do Sydney Tower? Byłeś tam kiedyś?

Oddech Noahowi pędził, ale próbował go poskromić. Kol walczył i to go zwodziło.

— Nie, nie byłem — odpowiedział krótko, bo więcej nie umiał z siebie wykrztusić.

Na twarzy Kola pojawił się nikły uśmiech. Pociągnął nosem. Wytarł dłonią jedną łzę, która popłynęła mu po policzku.

— To do zobaczenia — powiedział zadowolony i wycofał się do wyjścia, patrząc na niego tak długo, jak tylko pozwalała mu na to długość holu.

Potem się odwrócił i zniknął.

Kiedy wyszedł, Noah poczuł się szczęśliwy, ale okropnie zmęczony. Jakby przebiegł maraton. Ta rozmowa kosztowała go tak ogromną dawkę emocji, że ledwo trzymał się na nogach. Całe ciało mu drżało. Z trudem dotarł na górę do sypialni. Dawno nie czuł się taki senny. Dawno też nie przechodził tego, co teraz. Zrezygnował z życia uczuciowego lata temu, a teraz ono wróciło do niego ze zdwojoną siłą. Ktoś chciał jego towarzystwa, jego obecności. Jego. Rozebrał się do bielizny i wsunął pod pościel. Ledwo dotknął poduszki policzkiem i zasnął jak kamień. To mu się nie zdarzało, ale było takie uwalniające.

We śnie znów całował jego nabrzmiałe z podniecenia usta i nagie, spragnione ciało rozpieszczał dotykiem. Czuł go pod sobą i jego ciepły, ciężki oddech. Widział, jak sprawia mu rozkosz, od której drży mu każdy mięsień, a powieki przymykają się ciężko od każdego pchnięcia. Delektował się tym. Nim. Tą intymnością. Podnieceniem, które w nim wywoływał i które sam czuł.

— Zobacz, poczuj — prosił. — Jestem tylko twój — obiecywał drżącym szeptem w jego uchylone usta. — Jest mi z tobą tak dobrze. Powiedz, że tobie ze mną też.

— Jest mi najlepiej — odpowiadał zemdlony Kol.

Poczuł spełnienie i wybudził się odrętwiały. Spojrzał na zegarek. Spał niemalże cały dzień. Złapał się za mokre bokserki i ścisnął je mocno. Do bólu. Twarz schował w poduszkę. Był sam sobą zażenowany, a chwilę później rozpłakał się w głos.

— Dlaczego we śnie totakie proste!

🥀🥀🥀🥀🥀🥀🥀

Jestem zdezorientowana na całego. Ktoś wie, o co tu chodzi?

Do jutra!

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro