~ Noah ~
Znów była czwarta nad ranem z minutami, gdy w drzwiach wejściowych do apartamentu zapikała karta dostępu. Serce Noahowi podeszło do gardła, gdy usłyszał sygnał, ale się nie odwrócił. Pił swoją białą herbatę z porcelanowej filiżanki, stojąc w rozsuniętym oknie tarasowym i obserwował, jak deszcz kapał na białe płatki róż. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że nie czekał na ten dźwięk.
Po chwili usłyszał za sobą powolne kroki, a następnie jak ucichły.
— Dzień dobry — przywitał się niepewnie Kol.
Wtedy Noah się odwrócił. W apartamencie panował półmrok przedświtu spowitego chmurami, ale widział bardzo dokładnie jego podkrążone oczy i opuchnięty policzek.
— Co ci się stało? — zapytał jak zwykle oschle, ale wewnątrz czuł przejęcie. — Biłeś się z kimś?
— Nic. Nie, absolutnie. To nic takiego — zaprzeczył natychmiast Kol.
Ubrany jak zwykle w jeansy i jasną, szarą bluzę z kapturem, wyglądał jak chłopiec z liceum.
Serce Noahowi znów załomotało w piersi. Zrobił krok w jego stronę i wyciągnął do niego rękę, żeby się przyjrzeć jego twarzy, ale Kol się cofną. To było jak policzek.
— Boisz się mnie? — zapytał.
— Nie. Mówiłem, to nic takiego — odpowiedział skrępowany Kol.
Noah widział bardzo wyraźnie, że zwyczajnie nie chciał mu tłumaczyć, dlaczego tak wygląda. Mimo to chłonął go wzrokiem. Tak bardzo chciał, żeby tu przyszedł, a teraz gdy stanął przed nim, było jakoś dziwnie, inaczej niż zwykle.
— Wróciłeś — powiedział do niego z nadzieją.
Sam już nie wiedział, w co grają. Był skołowany i zagubiony. Zły. Wściekły. Ale nie wiedział na co.
Kol się skrzywił i przestąpił z nogi na nogę.
— Głupia sprawa — bąknął i popatrzył gdzieś w bok, skubiąc zębami dolną wargę.
Myśli Noaha natychmiast pognały w jej stronę. Chciał ją poczuć na ustach. Oczami wyobraźni zobaczył, jak podchodzi do niego i zaczyna go całować. Zachłannie. Bez opamiętania. Jak ciągnie go do sypialni na górze i odziera z ubrań, a potem całuje, gryzie i pieści ustami jego ciało. Jak wbija w nie opuszki palców, a jemu oczy wywracają się białkami w górę i wykręca się pod nim z podniecenia, gdy trzyma go za szyję jedną ręką, a drugą przytrzymuje za biodra i wchodzi w niego z oddaniem i pasją. Rozpieszcza dotykiem, a on jęczy i prosi o więcej.
Ten chłopak wiercił mu dziurę w głowie, a myśli owinięte wokół niego od chwili, gdy grali w piłkę na plaży i rozebrał koszulkę, nie chciały przestać pędzić w stronę sypialni. Ten chłopak działał na niego w nieokreślony sposób. Pociągał go. Uwodził. Całym sobą. Nawet teraz tą przygryzaną ze skrępowania wargą.
— Przyniosłem... — wyrwał go z letargu Kol, wciąż patrząc w podłogę niczym skarcony uczniak. — Mówiłeś... — jąkał się, jakby nie wiedział jak ubrać myśli w słowa. — Strasznie mi głupio — jęknął w końcu bezsilnie i przewrócił oczami. — Sam bym zapłacił, ale to dla mnie za dużo. Nie mam tyle... to pół mojej pensji... — stękał skrępowany.
Dopiero teraz Noah spostrzegł, że Kol trzyma coś w ręce. Spadł z impetem na ziemię. On wcale do niego nie wrócił. Coś go tu przywiodło. Jakiś problem. Kłopot, który gdyby mógł rozwiązać sam, to by się tu w ogóle nie zjawił. To dlatego było tak dziwnie. Nie tak jak zawsze.
— Co to jest?
Kol przełknął głośno i spojrzał na kwitek, unosząc go lekko.
— Mandat. Wiesz, ten, gdy wiozłem cię wzdłuż plaży... złapały nas kamery... tak jak mówiłem, nie stać mnie... brat się strasznie rozzłościł...
— Brat cię za to uderzył? — zapytał zszokowany Noah.
— Nie zrozumiesz — wykręcał się Kol. — Mieszkam u niego, bo... z resztą nieważne.
Jego słowa cięły jak żyletki i bolały na wskroś. Niby dlaczego miałby nie zrozumieć?
— Skoro tak mówisz.
— Naprawdę bym zapłacił, ale... — urwał, bo Noah zatrzymał ten słowotok gestem dłoni.
— Daj i niczym się nie przejmuj — powiedział chłodno i odebrał kwitek z jego ręki. — Przecież powiedziałem ci wtedy, że zapłacę każdy mandat.
Był rozczarowany. Zawiedziony. Rozgoryczony. I chyba zraniony.
— Tylko dlatego przyszedłeś? — musiał zapytać.
Kol znów przestąpił z nogi na nogę, nerwowo. Wciąż nie patrzył mu w oczy.
— I po kurtkę — stęknął cicho.
Noah wskazał na nią dłonią.
— Zabierz — powiedział oschle.
Rozgoryczenie i zawód rozlało mu się w piersi jeszcze potężniejszą falą niż przed chwilą.
— Rozpadało się, nie mam drugiej... — tłumaczył Kol, ale Noah już nie chciał słuchać.
Ogarnęła go złość. Na siebie, że znów był taki głupi i się łudził. I na niego, że się tak głupio tłumaczył. Po co?
— Po prostu ją zabierz. Nie musisz się tłumaczyć — warknął.
Kol westchnął z żalem.
— Po prostu...
— CO PO PROSTU DO CHOLERY? — krzyknął na niego Noah.
Ich oczy się spotkały i zastygły wpatrzone w siebie. Z tych Noaha emanowała wściekłość, a w Kolowych tliła się żałość.
— Dlaczego taki jesteś? — zapytał rozgoryczony. — Czego ty właściwie chcesz?
— Niczego — odpowiedział mu arogancko Noah.
Kol spuścił głowę i pokiwał nią nerwowo. Upokorzony do granic. Sięgnął po kurtkę i wyszedł bez słowa pożegnania.
Noah skrzywił się nienawistnie i nim zdążył się zamachnąć i rzucić filiżanką z całej siły, czytnik zapikał ponownie, a po chwili w salonie znów pojawił się Kol.
Skonsternowany, zdenerwowany i skrępowany. Oczy miał otwarte szeroko i dwa razy nabierał powietrza, żeby coś powiedzieć.
— Zacznijmy raz jeszcze... — poprosił w końcu, a oczy zaszły mu łzami.
Noah zmarszczył brwi.
— Po raz trzeci? Jesteś masochistą? — zapytał chamsko.
Serce waliło mu w piersi jak młotem i sam siebie nie rozumiał, dlaczego tak powiedział, ale zrobił tak, bo... musiał.
— Może — jęknął Kol w odpowiedzi.
— Zniechęcisz się szybciej niż poprzednio. To się nigdy nie uda — syknął Noah, ale nie mógł zaprzeczyć sam przed sobą, że tego nie chciał.
Chciał, żeby Kol nalegał. Żeby wracał. Żeby go namawiał i w końcu... wydobył z niego prawdę i ją zaakceptował. Ułuda, którą chciał czuć, brała nad nim górę. Znów. Oczami wyobraźni widział ich razem i że jego wady nie mają znaczenia. Wciąż jednak mówił rzeczy, które przeczyły jego pragnieniom. Czuł się zagubiony i zdezorientowany, jak jeszcze nigdy w życiu nie był. Ten chłopak nie widział w nim tylko pieniędzy, kogoś, kto ułatwiłby mu życie. Widział w nim chłopca sprzed lat lubiącego grać w piłkę i kwiaty. To go w nim pociągało najbardziej, ale to wszystko prowadziło do intymności, której nie mógł mu dać, choć bardzo chciał.
Chcieć a móc, to naprawdę były dla niego dwie różne sprawy, a rany zadawane po drodze były głębokie i długo się zabliźniały. Znał to już. Znał tę walkę. Znał ból i upokorzenie spychające na margines człowieczeństwa.
— Pojutrze? Wieczorem? — zaczął dopytywać desperacko Kol, gdy zbyt długo milczał. — Może pójdziemy na taras widokowy do Sydney Tower? Byłeś tam kiedyś?
Oddech Noahowi pędził, ale próbował go poskromić. Kol walczył i to go zwodziło.
— Nie, nie byłem — odpowiedział krótko, bo więcej nie umiał z siebie wykrztusić.
Na twarzy Kola pojawił się nikły uśmiech. Pociągnął nosem. Wytarł dłonią jedną łzę, która popłynęła mu po policzku.
— To do zobaczenia — powiedział zadowolony i wycofał się do wyjścia, patrząc na niego tak długo, jak tylko pozwalała mu na to długość holu.
Potem się odwrócił i zniknął.
Kiedy wyszedł, Noah poczuł się szczęśliwy, ale okropnie zmęczony. Jakby przebiegł maraton. Ta rozmowa kosztowała go tak ogromną dawkę emocji, że ledwo trzymał się na nogach. Całe ciało mu drżało. Z trudem dotarł na górę do sypialni. Dawno nie czuł się taki senny. Dawno też nie przechodził tego, co teraz. Zrezygnował z życia uczuciowego lata temu, a teraz ono wróciło do niego ze zdwojoną siłą. Ktoś chciał jego towarzystwa, jego obecności. Jego. Rozebrał się do bielizny i wsunął pod pościel. Ledwo dotknął poduszki policzkiem i zasnął jak kamień. To mu się nie zdarzało, ale było takie uwalniające.
We śnie znów całował jego nabrzmiałe z podniecenia usta i nagie, spragnione ciało rozpieszczał dotykiem. Czuł go pod sobą i jego ciepły, ciężki oddech. Widział, jak sprawia mu rozkosz, od której drży mu każdy mięsień, a powieki przymykają się ciężko od każdego pchnięcia. Delektował się tym. Nim. Tą intymnością. Podnieceniem, które w nim wywoływał i które sam czuł.
— Zobacz, poczuj — prosił. — Jestem tylko twój — obiecywał drżącym szeptem w jego uchylone usta. — Jest mi z tobą tak dobrze. Powiedz, że tobie ze mną też.
— Jest mi najlepiej — odpowiadał zemdlony Kol.
Poczuł spełnienie i wybudził się odrętwiały. Spojrzał na zegarek. Spał niemalże cały dzień. Złapał się za mokre bokserki i ścisnął je mocno. Do bólu. Twarz schował w poduszkę. Był sam sobą zażenowany, a chwilę później rozpłakał się w głos.
— Dlaczego we śnie totakie proste!
🥀🥀🥀🥀🥀🥀🥀
Jestem zdezorientowana na całego. Ktoś wie, o co tu chodzi?
Do jutra!
Monika :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro