Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

~ Noah ~

Była czwarta nad ranem z minutami, gdy Noah usłyszał czytnik karty w drzwiach wejściowych do swojego apartamentu i zerwał się z pościeli. Wiedział, że to Kol, choć od wydarzeń na plaży minęło kilka dni. Wciąż nie chciał się z nim widzieć, a już na pewno nie półnagi, bo w samej bieliźnie, dlatego stanął za regałem z książkami. Z antresoli miał cały salon i wejście na taras widoczne jak na dłoni, podczas gdy on sam był dla kogoś na dole niewidoczny. Tak miało pozostać. Wyglądał i czuł się jak upiór. Nie spał od kilku nocy. Bezsenność spotęgowała się po spotkaniu na plaży i nie dawała mu zmrużyć oka. Przewracała go z boku na bok w wymiętej pościeli i gdy ledwo przysnął, już czuł jego usta na swoich i znów się wybudzał, jak porażony piorunem. To było nieznośne. Dokuczliwe i dręczące. Bardzo chciał odwzajemnić pocałunek, ale jednocześnie nie mógł sobie na to pozwolić. To prowadziło tylko w jedno miejsce. Powolnymi krokami wprost do sypialni, a tam za żadne skarby nie chciał się z nim spotkać, choć Kol go pociągał.

Widział z góry, jak wszedł do salonu i zatrzymał się przy sofie, na której oparciu leżała jego kurtka do jazdy na motorze. Nie zdążył mu jej oddać, gdy się pocałowali i celowo położył ją na sofie, wiedząc, że gdy tu zajrzy, dostrzeże ją i zabierze.

Nie chciał myśleć o tych niezliczonych razach, gdy przechodził obok i nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie dotknąć, poczuć jego zapach.

Widział, jak Kol pogładził ją ręką, a potem spojrzał w stronę wyjścia na taras. Podszedł do okna, trzymając coś w ręku, ale Noah nie mógł dostrzec, co to było. Owinięte w biały papier, nie przypominało niczego, co mógłby z czymkolwiek skojarzyć. Dopiero co świtało i szarość poranka rozmazywała mu obraz przed oczami.

Kol rozsunął okno i wyszedł na zewnątrz. Usiadł na schodkach i siedział wsparty łokciami o kolana dobre czterdzieści minut, aż słońce wzeszło nad horyzont.

Czeka? Na mnie? Wie, że tu jestem? — zapytał sam siebie w myślach Noah. — Niemożliwe, po prostu przyszedł, bo tęskni za matką — zapewnił i pozostał na miejscu. Nie zszedł na dół.

Obserwował go tylko z góry i ani drgnął. To zabrnęło za daleko. Zdawał sobie sprawę, że Kol się w nim zadurzył, a potwierdzeniem były jego słowa: — To jedyna twoja wada w moich oczach.

Nie chciał tego, ale...

Opuszkami palców dotknął swoich ust. Znów poczuł tę energię, jakiej od lat nie było mu dane poczuć i to nie dawało mu spokoju. Dręczyło go jak ta bezsenność.

On jest moim lekarstwem? Jakim cudem? Przecież próbowałem wszystkiego! I NIC NIE POMAGAŁO! Nawet spotkania w 609! Więc jakim cudem jego usta przeszyły moje ciało tym dreszczem? — pytał sam siebie gorączkowo. — Łudzisz się! To niemożliwe! — wmawiał, ale i tak się łudził. Chciał tego. Wiedział o tym.

Od lat szukał kogoś takiego, kto poruszyłby w nim te emocje. Uwolnił falę gorąca rozpływającą się w ciele, odcinającą logiczne myślenie i uruchamiającą odczuwanie kogoś na płaszczyźnie fizycznej, dotykiem, smakiem, węchem.

Natychmiast poczuł fakturę jego ust. Miękkie, zachłanne smakujące gumą do żucia i ciepły oddech. Poczuł zapach jego skóry na karku. Energetyczny, miętowy żel pod prysznic wymieszany z jego perfumami. Świeży i odurzający, jednocześnie. Miękkość koszulki, którą miał na sobie tamtego dnia. Jego twarde mięśnie pod nią i ciepło silnej dłoni, gdy uścisnął te jego splecione na swoim brzuchu i przycisnął mocniej do siebie.

Usłyszał też drwiący, szyderczy wręcz śmiech i obelżywe wyzwiska przeplatane przekleństwami. Skulił się od tego w sobie. Brwi mu się zbiegły, a usta wykrzywił rozpaczliwy grymas.

Usłyszysz to znów, jeśli się w porę nie wycofasz — groził samemu sobie.

Wtedy Kol wstał ze schodów i wszedł z powrotem do salonu. Spojrzał w górę i Noah automatycznie wyprostował plecy, wsuwając się głębiej za regał. Bezszelestnie. Wciąż jednak widział Kola z góry. Ten popatrzył na kurtkę, a potem wyszedł, nie zabierając jej ze sobą.

— Wróci? — zapytał z przestrachem sam siebie szeptem.

Długo jeszcze stał za regałem, a potem zszedł na dół. Spojrzał na taras. Na deskach stał biały pakunek, który przyniósł Kol. Wyszedł na zewnątrz i podniósł go z desek. Rozpakował. To była sadzonka białej róży. Na gładkim, kredowym papierze, w który była zapakowana, widniała wiadomość:

„Pozwól mi przeprosić. Ostatni raz, obiecuję. Kol"

Serce ścisnęło mu się w piersi. Obejrzał się na drzwi.

— Wróci — wyszeptał znów.

To było wszystko, czego chciał i wszystko, czego nie.

🥀🥀🥀🥀🥀🥀🥀

O co tu chodzi? Ktoś coś?

Do jutra!

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro