15
Huk. Lysa poczuła mocne uderzenie w plecy. Jej koszulka zalśniła mocniej. Odwróciła się gwałtownie wznosząc wokół siebie pole ochronne.
- Mossbell. A gdzie twój obrońca?
- Den.
Ciemnowłosy chłopak wyglądał zupełnie jak jeden z ludzi. Mundur w moro, kuloodporna kamizelka. Tylko jego klinga lśniła niepokojącym blaskiem. Nie dał jej czasu na zastanowienie. Wysłał w jej kierunku trzy ogniste strzały. Rozbiły się one o magiczną tarczę dziewczyny, ale zrobiły w niej dziurę na tyle dużą, by następne zaklęcie przeszło przez pole. Lysa wykonała unik. Posłała ku niemu trzy ostre noże. Chybiła. Za to następne zaklęcie sięgnęło celu. Dena odrzuciło do tyłu. Jego kamizelka trzasnęła. Dziewczyna zamachnęła się i ugodziła go kolejną kulą energii. Osłonił się. Atak z jego strony. Odrzuciła gdzieś na bok ogniste języki. Czyjś krzyk. Poparzyły one innego żołnierza nieprzyjaciela. Chłopak odwrócił się, by zobaczyć co się stało. Ruch ten kosztował go ostrze wbite w ramię. Kolejnym czarem odrzuciła go dobre kilka metrów w tył. Lysa kupiła sobie czas potrzebny jej, by wydobyć spod ziemi magmę. Mimo ogromnej bolesności tego zabiegu, z ziemi wytrysnął rozgrzany do czerwoności, płynny kamień. W tej chwili nie znała litości. Zalała lawą chłopaka. Krzyczał, cierpiał. W powietrzu unosił się zapach spalenizny. W końcu zamilkł. Na zawsze. Dziewczyna wyczerpana upadła na kolana. Otworzyła przypiętą do pasa saszetkę w poszukiwaniu odpowiedniego naparu.
- Lysa! Nic ci nie jest?
- Jason? – rozejrzała się dookoła.
- Uważaj! – odrobina magii w ostatniej chwili zmieniła w drobny mak strzałę, która niemalże ugodziła ją w plecy.
- Dzięki – wypiła w końcu znaleziony w czeluściach torebeczki eliksir. Wstała zaciskając dłoń na rękojeści noża.
- Jest niedobrze. Bardzo niedobrze. Ogarnęli już całe miasto, dotarli nawet pod pałac.
- Dzieci – powiedzieli w jednej chwili zwracając twarze ku sobie.
W Lysie momentalnie pojawiła się chęć pędzenia pod prowizoryczny schron i ratowania świata. Choć z tyłu głowy wiedziała, że sama jedna niewiele zmieni, to bez pomyślunku ruszyła pędem we wskazanym kierunku. Jason wciąż unosząc się w powietrzu udał się za nią.
W istocie, sytuacja pod pałacem królewskim była tragiczna, jeśli nie gorzej. Pięć opancerzonych samochodów, w tym dwa przewrócone, stojące w płomieniach. Do tego żołnierzy nieprzyjaciela więcej niż obrońców. I wkoło pełno ciał. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Hałas, agonalne krzyki, szczęk żelaza o żelazo, świst strzał i praca trzech silników. Nie było czasu się zastanawiać. Lysa wdrapała się na jeden z płonących samochodów. Szybko rozejrzała się po arenie walki. Ludzie już szykowali się do szturmu na zamkowe wrota.
- Odsuńcie się spod zamku! – wrzasnęła jak najgłośniej potrafiła. Aż zapiekło ją gardło, a oczy zaszły łzami.
Elfy widząc rosnącą do wręcz niespotykanych rozmiarów kulę ognia odbiegły jak najdalej potrafiły. Napastnicy nie zdążyli. Stalowe hełmy stopiły się im na głowach. Nie było nawet słychać krzyków. Został tylko popiół i trochę metalowych grudek. Sama Lysa stoczyła się z samochodu. Wybuchła benzyna w silniku. Chociaż ogień jej nie parzył, to od siły eksplozji nie chroniło jej nic. Twardo wylądowała na ziemi. Z jej ucha pociekła krew.
Jason odpędzając od siebie dym czym prędzej wylądował przy dziewczynie. Padł na kolana i rozpoczął recytację litanii ze wszystkich formułek leczniczych, jakie pamiętał.
- Żyj... - jęknął cicho, kiedy ciało Lysy wciąż leżało bezwładnie na wypalonym trawniku.
- Żyję – wymamrotała przez zdarte gardło. – Podaj mi proszę flakonik z niebieską cieczą z mojej saszetki.
Chłopak pospiesznie podał jej szklane naczynie. Dopiła resztkę mikstury wzmacniającej. Podniosła się z ziemi, jakby nigdy nic się nie stało.
- Za ojczyznę – mruknęła prześmiewczo posyłając nóż w kierunku nadbiegającego w jej kierunku mężczyzny w zielonym mundurze. Trafiła między oczy.
Wojna toczyła się dalej. Zaklęcie, pole obronne, jakiś cios, kolejny nóż wycelowany w ciało przeciwnika. W wirze walki Lysa już nie zwracała uwagi na to, czy posyła do piachu dawnego znajomego, który zdradził elfy i staną po stronie ludzi, czy zwykłego człowieka. Zabawa była dość prosta – nie pozwolić nikomu się zbliżyć.
W końcu jednak pojawił się przeciwnik na poziomie. „Na poziomie" – było to za mało powiedziane. Przed Mossbell stanęła nierpica – przerażająca krzyżówka smoka z lwem o kolczastym ogonie i skrzydłami ptaka. Gdzieś w środku poczuła chorą ekscytację. Od razu musiała się bronić przed ostrymi jak brzytwa kolcami. Stwór posługiwał się własnym ogonem jak maczugą – próbował nią zmiażdżyć Ognistą. Kiedy kreatura odkryła, że zianie ogniem nie robi na Lysie wrażenia, zaatakowała jeszcze zacieklej. Równorzędna wymiana ciosów zmieniła się dla dziewczyny w totalną defensywę. Magiczna tarcza, pole ochronne, unik, cofnięcie. Sekwencja zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
- Uważaj! – próbując zaatakować, przegapiła krótki zamach ogona nierpicy. Nie miała czasu się już zasłonić, potknęła się i wylądowała na trawie. W ostatniej chwili przeturlała się na bok. Seria kolców wbiła się w ziemię.
Między Lysą a potworem wylądował Jason. I chociaż był wprawny w obsłudze miecza, to jedno uderzenie skrzydeł maszkary rozłupało klingę na dwoje. Próbował się bronić zaklęciami, ale nie dał rady. Stwór przyszpilił go do podłoża. Bezradna Mossbell przyglądała się, jak nierpica rozpruwa chłopakowi gardło. Jego krew rozlała się na boki.
- Nieee! – dziewczyna nie wiedziała nawet, że potrafi tak głośno krzyczeć.
W jej oczach zapłonął żywy ogień. Każdy centymetr jej ciała napełniała wściekłość, nieopisana wola zemsty. Kreatura cofnęła się. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że w jej źrenicach dostrzegła cień strachu. Nie miało to jednak żadnego znaczenia. Zaklęcia wydobywały się z jej placów, jakby nic jej to nie kosztowało. Płomienie szalały dookoła, cały świat musiał się zatrzymać. Nawet szczęk metalu i krzyki ucichły. Kolejne kule energii powaliły potwora na ziemię. Przytwierdzony czarami do podłoża potwór zakwilił. Lysa chciała, by ta maszkara cierpiała. Ucięła jej skrzydła, ogon i łapy. Dopiero na końcu zatopiła w jej ciele własne ostrze. Po wypalonym trawniku popłynęła toksyczna krew.
Dziewczyna upadła na kolana przy zwłokach Wietrznego. Otoczyła się polem ochronnym. Do jej oczu naszły łzy. Rozcięte na wylot gardło było paskudnym widokiem. Ale te martwe, otwarte oczy... One były jeszcze gorsze. Dziewczyna była pewna, że będą się one śnić jej po nocach. Odwróciła wzrok i jednym ruchem ręki zamknęła jego powieki. Już na zawsze.
Przewrotna była kolej życia. Chwilę temu zabijała nieprzyjaciela, a teraz musiała pożegnać się na wieczność z przyjacielem. Z ciężkim sercem wstała. Tu się nie dało zrobić już nic.
- Lysa, ty tutaj?! – ktoś krzyczał do niej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro