Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

10

- Co to za zamieszanie? – rzuciła pytanie w eter Gaya wchodząc na stołówkę.

W istocie, w wykutej w skale sali panował większy niż zwykle hałas. Tłum też kłębił się jakiś większy niż zwykle o tej porze. Niespotykane było również to, że na ustach wszystkich była jedna afera – wieczorne huki. Sprawa musiała być bardzo poważna, gdyż wyjątkowo obaj królowie z żonami zasiedli przy stole królewskim. Zwykle śniadania jadali w pałacu.

- Ktoś przeprowadzał zabawę z użyciem ludzkiej broni – rzuciła jakaś elfka z tłumu.

- Co? – zdziwiła się Lysa zajmując wolne miejsce.

- Zaraz się dowiemy – Gaya wskazała podbródkiem sylwetkę jednego z władców, który właśnie podniósł się z krzesła.

Naraz wszelkie rozmowy ucichły. Również ci, którzy nie zajęli swoich krzeseł jak najszybciej usiedli. Zwyczajowo, król Samuel wykonał gest uspokajający swoich poddanych. Było to całkowicie niezasadne, gdyż już i tak skupił na sobie uwagę tu obecnych.

- Wczoraj spotkał nas bardzo nieprzyjemny incydent rażącego złamania prawa. Złamania prawa przez osoby, które przeszły już przez ponad pół okresu edukacji, które żyją wśród nas odpowiednio długo, by wiedzieć, że korzystanie z broni palnej jest surowo zakazane.

Strażnicy wprowadzili przez wodospad wejściowy grupę elfów w czerwonych koszulkach. Lysa zawsze przeżywała ten element ekscytacji, kiedy ktoś wychodził suchy spod strumienia wody osłaniającego stołówkę od wzroku osób z zewnątrz. Z równie dużą satysfakcją odkryła, że wśród postaci, które dopuściły się tego haniebnego czynu znajdują się Den Walker i Carmen Griffin.

- Adrian? W co ten kretyn się wkopał? – Gaya zatkała dłonią usta widząc swojego chłopaka wśród osób, które złamały prawo. Była już gotowa poderwać się gwałtownie z krzesła, ale Lysa powstrzymała ją, nim to nastąpiło.

- Poczekaj, zaraz wszystkiego się dowiemy.

- Zaduszę idiotę – wycedziła.

- W wyniku tego kardynalnego naruszenia, w szpitalu wylądował jeden z członków „zabawy", jak określiła to wydarzenie organizatorka „gry". Aby dokładnie wyjaśnić całą sprawę, zostaną przedsięwzięte odpowiednie kroki. Oskarżone osoby zostaną zawieszone w prawach do edukacji oraz na czas trwania postępowania zastosowany zostanie wobec nich system blokowania magii. Możecie usiąść.

Grupa wprowadzonych przez strażników elfów zajęła miejsca przy stole Podkrólestwa Ognia.

- Wkrótce zostaną podjęte następne decyzje. Smacznego wszystkim.

Władca ponownie zasiadł na swoim miejscu. Jego brat bliźniak, król Lans odprawił wojskowych gestem dłoni. Postaci w imponujących pancerzach opuściły stołówkę.

- W co ty się kretynie wkopałeś? – wycedziła Gaya zwracając się do Adriana.

- To była tylko gra! Ludzie mówią na to „Paintball". Polega to na strzelaniu się kulkami z farbą, kto dostanie pociskiem, ten odpada.

- Skąd wy wzięliście na to pomysł?!

- Carmen jeździ latem na takie obozy dla ludzi. Tam się nauczyła zasad.

- Ty naprawdę uwierzyłeś jej, że to niegroźne i legalne?

Lysa w milczeniu przyglądała się konsternacji przyjaciółki. W takich chwilach nie zazdrościła jej relacji z Adrianem.

- Ona jest w porządku. Nie rozumiem, dlaczego jesteś do niej tak uprzedzona.

- Bo to impulsywna zołza, która nie potrafi przegrywać! – wybuchła Gaya. – Z całą pewnością nie była to tylko niewinna zabawa.

- I dlatego ktoś trafił do szpitala?

- To musiał być wypadek! Może jakieś złamanie, nie wiem...

- Ty nigdy nic nie wiesz! Pomyśl czasem, co robisz ze swoim życiem.

- Mówię serio! To były zwykłe kulki z farbą. Zostawiały tylko siniaki – obciągnął koszulkę i zaprezentował fioletowy ślad na obojczyku.

- Zabawa zabawą, mogliście chociaż wyjść z miasta. Za to są lżejsze kary niż za broń palną.

Gaya gwałtownie wstała. Ledwo ruszając płatki z mlekiem opuściła stołówkę.

- Co ją ugryzło? – zwrócił się do Lysy.

- Jesteś chyba mniej odpowiedzialny niż Wietrzni. Ty wiesz co ci za to grozi? Nawet banicja!

- Przecież to jednorazowy incydent, niegroźny... Raczej nie będą tak surowi. Z resztą, to główną winę ponosi Carmen. Ona nam dała te takie pistolety.

- To nie są dobre czasy na takie wyskoki.

- Co masz na myśli?

- Nie ważne – dziewczyna w porę ugryzła się w język. – Mam coś do załatwienia.

Odsunęła od siebie już pusty talerz, pospiesznie dopiła soku i opuściła stołówkę. Dzisiaj szczęście ewidentnie jej sprzyjało. Dopiero co wyszła z sali, a już zobaczyła sylwetkę chłopaka, którego pilnie potrzebowała odnaleźć.

- Jason!

Odwrócił się, a wraz z nim dwaj jego koledzy, z którymi wracał do pałacu.

- Lysa? – mimo zdziwienia, uśmiechnął się. – Idźcie, dołączę do was potem.

Jego przyjaciele pokiwali głowami i szepcząc coś między sobą odlecieli. Nim chłopak zdążył się zapytać, co się dzieje, obok nich wylądowała ubrana w białą koszulkę dziewczyna.

- Cześć, Katty! Wyglądasz jakby ktoś umarł...

- Ktoś. A konkretnie twój brat.

- Co?! – ta informacja wypchnęła całe powietrze z jego płuc.

- Pewnie słyszałeś dzisiejszą przemowę króla. Tym gościem, który trafił do szpitala był twój brat. Uzdrowicielom nie udało się go uratować.

- Adrian mówił, że to całkowicie niegroźna zabawa... - wyrwało się Lysie. Nagle zdobyła całą uwagę obu Wietrznych. Zarówno przewodnicząca, jak i jej podopieczny patrzyli na nią niejako oskarżycielsko. W ramach usprawiedliwienia się, pokazała im swoje nadgarstki, na których nie zostały umieszczone opaski uniemożliwiające używanie magii.

- Gdzie go znajdę? – Jasonowi głos drżał.

- Powinien być jeszcze w szpitalu – Kathrina odpowiedziała bezbarwnie.

- Pójdę z tobą – zaoferowała się Lysa widząc pobladłą twarz chłopaka. Przytaknął.

Bezzwłocznie ruszyli w kierunku kliniki. Nie zwracając uwagi na protesty personelu, wbiegli do środka. Było tu dziwnie spokojnie. Na jednym z łóżek leżał całkiem podobny do Jasona Ognisty. Dziewczyna kojarzyła go z widzenia, był ze dwa lata starszy od niej. Jego koszulka pobrudzona była żółtymi i zielonymi plamami farby.

- Frank... - wyjęczał przez zaciśnięte gardło Wietrzny. Drżały mu ręce, był gotowy się rozpłakać, ale dzielnie zaciskał zęby, by tylko się nie rozkleić.

- Jak umarł? Nie wygląda na to, by odniósł poważne obrażenia – Lysa zwróciła się do uwijającego się przy ciele zmarłego uzdrowiciela.

- W farbie znajdował się jad megálos anguis. My szukaliśmy urazów narządów wewnętrznych, okazało się, że przez przerwaną skórę wniknął on do krwioobiegu...

- Tak samo zabito Madd – wyszeptała do siebie Lysa. – Mój... - zawahała się, co ma powiedzieć – chłopak mojej przyjaciółki twierdził, że to niegroźne. Zostawia tylko sińce...

- Twój kto? – podniósł na nią zbolały wzrok Jason. – Twój crush?

- Co? Nie! – skłamała pospiesznie. – Mam swoje zasady! W życiu bym nie tknęła gościa, z którym chodzi moja najlepsza przyjaciółka! – wykrzyknęła oburzona. Nie była tylko pewna, czy mówi to do Wietrznego, czy może do siebie.

- To ciekawe – rzucił ironicznie. – Gabriell, który podobno też jest twoim kumplem, powiedział mi dziś rano, bym nie robił sobie nadziei, bo i tak lecisz na Adriana.

- Co? – Lysa roześmiała się nerwowo. – Ten idiota nie wie, co mówi. To jest już dawno przeszłość – kolejne kłamstwo. – Lepiej stąd pójdę, zanim jeszcze oskarżysz mnie o śmierć brata.

Odwróciła się na pięcie i zaczęła wychodzić.

- Przepraszam, poniosło mnie. Zostań, proszę – powiedział, nim ta opuściła salę. Westchnęła zatrzymując się w drzwiach. Chłopak płakał. Zdjął okulary i przetarł oczy materiałem szarej koszulki.

- Muszę już go zabrać – uzdrowiciel zakrył ciało Franka białą płachtą. Jason pokiwał głową i odprowadził wzrokiem mężczyznę, który wyprowadził z pomieszczenia wózek ze zwłokami.

- Wyjdźmy stąd – zaproponowała Lysa wyciągając dłoń ku Wietrznemu. Bez entuzjazmu wziął ją za rękę i razem opuścili szpital.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro