I Hej, dziubuś
(3295)
⋆⭒˚。⋆
— A co on właściwie zrobił?
— Nie wiem, nie pytam się. Rozkaz króla to rozkaz króla.
⋆⭒˚。⋆
Śpiew kosa roznosił się po całej chatce. Przez wiecznie otwarte okno bezwstydnie wchodziły zielone pnącza z kwiatami achylonu; czerwonej rośliny przypominającej mieszankę wrzosu i rozmarynu. Chłopiec o długich, nierówno przyciętych orzechowych włosach, których jego mama nigdy nie była w stanie porządnie rozczesać specjalnie podsunął sobie pod okno taboret spod kominka i położył ręce wraz z głową na parapecie. Czarny ptak o pomarańczowym dziobie go obserwował, wyśpiewując swoją ulubioną melodię.
Okno wychodziło na wschód, a słońce wisiało w takim punkcie nad horyzontem, że promienie raziły go po oczach. Nie przejmował się tym i starał usadowić tak, żeby kos zasłaniał ich jak największą część, mimo że nie był zbyt duży.
Śpiew uspokajał wszystkich w domu. Chłopiec nie miał w tym momencie żadnych obowiązków, więc pozwolił sobie na zrelaksowanie.
— Aeronie!
...A jednak.
Aeron podniósł głowę i założył włosy za długie ucho. Spojrzał przez ramię w stronę kuchni po drugiej stronie jasnej izby. Nad kominkiem w czarnym garnku bulgotała woda, zapach lawendy rozchodził się po całej chacie. Przy nim stała kobieta o włosach jeszcze jaśniejszych od tych jego, spiętych w dwa warkocze. Odwróciła się do chłopca i spojrzała na niego dużymi, jasnymi oczyma, uśmiechając się do niego równie pięknie.
— Zaraz wrócę — szepnął do kosa, który jak na zawołanie przestał śpiewać.
Zeskoczył z taboretu i zaczął wesoło skakać w stronę mamy. Stanął przed nią i dopiero wtedy zobaczył w jej dłoniach koszyczek. Jej uśmiech nagle przekształcił się w uśmiech zwycięski, a Aeronowi opadły ramiona. Już wiedział, co to znaczy: "Idziemy zbierać maliny"...
— Poszedłbyś pozbierać maliny?
Zamrugał kilka razy.
— Sam?
— Jesteś już duży. — Rina Yesrieth kucnęła przed nim, koniuszki spiczastych uszu wystawały jej spomiędzy włosów. — Myślę, że dasz radę.
— A jak nie dam?
— To wtedy wiem, że moje nauki na nic się zdały. — Zaśmiała się głaszcząc go po głowie. — Tylko włosy zwiąż, bo się plątać będą.
— A Paerys nie może ze mną? — próbował w to wciągnąć swoją młodszą siostrę.
— Nie ma mowy! — krzyknęła dziewczynka poprawiając poduszkę na ich wspólnym łóżku. Nie mieli dużo miejsca, więc cała czwórka spała na jednym.
— Paerys zaraz zabiera się do pomocy mi przy gotowaniu. — Matka pocałowała go w czoło śmiejąc się. — A tata szykuje się na wyjście do pracy, więc o niego też nie pytaj.
Aeron chciał zaprotestować, ale kobieta wepchnęła mu koszyk w ręce i wyprostowała się, zwracając do stołu, na którym ugniatała wcześniej ciasto, co było równoznaczne z zakończeniem rozmowy. Stał w miejscu jeszcze długi moment, ale ta nawet nie drgnęła, żeby się do niego odwrócić. Westchnął głęboko i wrócił do okna. Kos obserwował chłopca z przekrzywioną główką.
— Meíche, pomożesz? — Położył ręce na parapecie.
Ptak w odpowiedzi wleciał do chaty, wywołując na twarzy Aerona wielki uśmiech, u Paerys natomiast głośny śmiech. Ich matka przewróciła oczami słysząc trzepotanie skrzydełkami, ale nie skomentowała. Meíche zakręcił i usiadł na komodzie przy łóżku, gdzie stała otwarta szkatułka. Aeron podbiegł do niej, ale do tego momentu połowa rzeczy była już porozrzucana, a ptak trzymał w wyszczerbionym dziobie zieloną wstążkę, której Aeron zwykle używał. Wziął ją, odłożył koszyczek i zaczął zbierać włosy w kitkę, niedbale je związując. Kos w międzyczasie posprzątał błyskotki z kuferka, prawdopodobnie pod dezaprobującym wzrokiem Riny Yesrieth. Aeron złapał jeszcze jego cienką, jasnobrązową opończę, założył ją na ramiona i zapiął pod szyją.
— Lecę! — krzyknął wyskakując przez drzwi chaty.
Meíche usiadł mu na ramieniu. Nagle był o wiele szczęśliwszy i gotów do wykonania zadania, niż chwilę temu.
Przeanalizował to: mama dała mu zadanie. Samodzielne zadanie! Miał szansę pokazać, że da sobie radę! Poza tym faktycznie był już duży — za duży na bycie pilnowanym przez mamę. Da radę! Może wciągnie w to Cyrana, żeby nie iść zupełnie samemu.
Chciał zakręcić w stronę domu przyjaciela, ale zaciekawił go widok dwóch wielkich koni stojących pod domem sołtysa. Po rozejrzeniu się zobaczył, że nie był jedyny. Pozostali z wioski siedzący na zewnątrz również przyglądali się zwierzętom i szeptali między sobą. Najwięcej elfów znajdowało się przy studni w centrum. Elfy i elfki w chustach na szyjach rozmawiali ze sobą ściszonym głosem obserwując dom sołtysa Verdouina — jedynego człowieka Aeritide.
Król Cevrany, Dominique IV, już dawno zarządził, że tylko ludzie mogą sprawować jakąkolwiek władzę we wsiach i miastach. Pomimo swojego wieku, Aeron bez problemu mógł się domyślić, dlaczego; sam nie raz padał ofiarą obraz, krzyków, czy nawet fizycznych ataków tylko dlatego, że jest elfem.
Słońce przygrzewało dość mocno, nawet pod ochroną koron drzew i jego opończy. Podwinął rękawy cienkiej koszuli tak wysoko, jak tylko mógł. Odsłonił tym samym liczne zadrapania i starsze bądź świeższe blizny. Niektóre zrobił sobie sam podczas zabawy z innymi w wiosce, niektóre zafundowały mu ludzkie dzieci z miasteczka Mouiers, do którego niegdyś jeździł z ojcem.
Na początku uważał, że to odosobniony przypadek. Raz starsze dzieciaki zaczęły go nawoływać, a on z ciekawości ubłagał tatę, by pozwolił mu pójść z nimi. Zaprowadziły go w pierwszą lepszą uliczkę i następne co wiedział to wychodził z niej cały poobijany, cieknącą z nosa krwią i obciętymi niechlujnie włosami. Wszyscy, obok których przechodził szukając ojca robili obrzydzone miny. Z wiekiem zdawał sobie sprawę z tego, że powodem nie była jego zakrwawiona twarz ani ubrania, tylko elfie uszy.
Od tego czasu minęły trzy lata. Tata go już do miast nie zabierał, ale sam się tam czasem wymykał pod namową przyjaciela. Cyran był od niego starszy o prawie sześć lat, ale mimo tego zawsze go chronił i się z nim bawił. Taki starszy brat z więzami krwi jedynie w ich wyobraźniach. W Mouiers też go chronił, a jeśli się zdarzyło, że ludzie próbowali im coś zrobić to on brał na siebie tyle ciosów, ile mógł.
Aeron kiedy tylko zaczął rozumieć, że ludzie nienawidzą elfów i wszystkich innych nieludzi, także przestał pałać do nich sympatią, jeśli powiedzieć to delikatnie.
Czuł zażenowanie przypominając sobie jak długo był przekonany, że chodzi o "tylko jedną wredną grupkę ludzi". Myślał, że to ta sama sytuacja, co z dwójką wrednych elfek, które śmiały się z jego imienia i rozpowiadały, że "podobno oznacza śmierć i porażkę". Zupełna głupota, mówili mu rodzice.
— Twój dziad nazywał się Aeron — tłumaczył mu kiedyś ojciec. — I jego ojciec. I parę ojców dalej. Jest to stare imię, ma tysiące i tysiące lat, wiesz?
— Ale co oznacza? — zapytał go. Szczęka bolała go od zaciskania jej. Już wtedy wiedział co robić, żeby nie płakać.
— Kogoś bardzo, bardzo silnego. Silnego jak kamień. — Uśmiechnął się. — Takiego jak ty.
Chodziło jednak o coś zupełnie innego. O zwyczajną inność, niekoniecznie tolerowaną przez wszystkich. Gdyby zwyczajnie chodziło o jego imię, to nie byłoby tak źle. Mógłby po prostu przedstawiać się nowopoznanym innym, to nic trudnego. Ale uszu sobie nie obetnie, nieważne, jak bardzo by nie był zdesperowany.
Usłyszał nagle śpiew Meíche'a. Mrugnął kilka razy i wrócił do rzeczywistości.
Aeronowi z daleka wydawało się, że na bladofioletowych derkach koni widział biały półksiężyc. Znak rozpoznawczy królewskiej armii. Obiecał sobie, że później je obejrzy bliżej, może razem z Cyranem. Na razie poszedł w stronę jego domu.
Ominął studnię, grupa elfów i elfek w chustach uśmiechnęła się do niego szeroko i pomachała. Odwzajemnił oba gesty. Bardzo ich lubił — to jedni z lepszych drwali Aeritide, przez co wielce ich w okolicy szanowano. Jego ojciec zresztą również zaliczał się do tej grupy, Paerys natomiast chciała pracować z tatą w przyszłości. Aeron szczególnie radośnie pomachał tacie i Tephysei. Widział, jak Cyran się na nią gapi za każdym razem, gdy była niedaleko. Pewnego razu pomiędzy materacem a ramą skromnego łóżka w jego domu znalazł nabazgrane wiersze, wszystkie z dedykacją do Tephysei. Śmiał się z tego przez kolejne tygodnie, a Cyran tylko żartował, że żałuje pomocy mu z nauką czytania.
Elfka założyła już chustę na twarz, więc stwierdził, że się uśmiecha dopiero po spojrzeniu w jej błyszczące oczy koloru dębu. W sumie to chyba się nie dziwił Cyranowi. Była ładna.
Korony drzew zostawiały słoneczne cętki w piachu. Aeritide zbudowano w środku lasu na podstawie koła, gdzie studnia robiła za centrum, a także główne miejsce spotkań i plotek, chatki postawiono wokół niej. W większości wsi znajdowała się jeszcze pomniejsza świątynia dla któregoś z bogów lub bogiń oriezmu, jako że to była najbardziej rozprzestrzeniona po Zachodnim Kontynencie religia, elfy jednak z reguły wyznawały inną. Do modlitw do Wielkiej Idrebe nie potrzebowali specjalnego budynku, jeśli ktoś chciał, wystarczył mu własny dom.
Meíche zanucił na jego ramieniu, wprawiając w ten sam odruch ptaki na pobliskich gałęziach. Kilka wróbli kręciło się na ziemi pod oknem chaty Cyrana. Aeron podbiegł do nich, a te, przerażone, rozleciały się na wszystkie strony. Elf zaśmiał się krótko, po czym podszedł do drzwi. Zaczął walić w nie pięścią dla zabawy, odsunął się i niewinnie schował ręce za plecy.
— O! — Cyran otworzył Aeronowi po kilku sekundach. Delikatny wietrzyk rozproszył jego miedziane, falowane włosy, przykrywając nimi piegowatą twarz chłopaka. Zaczesał kilka kosmyków za spiczaste uszy. — Hej, dziubuś.
Aeron przewrócił oczami na przezwisko, którym elf go obdarzył, kiedy tylko Meíche się do niego "przyczepił".
Pojawił się rok temu. Kolejny raz pobili jego i Cyrana. Pamiętał, jak siedzieli pod najstarszym w okolicy dębem i Aeron, zmęczony tym wszystkim dziesięciolatek, wypłakiwał się w przyjaciela i mówił przez łzy, że "już nigdy nie wejdzie do żadnego miasta". Wtedy podleciał do nich kos, stanął na mokrej trawie i wbijał w nich wzrok. Czasem spędzał czas ze starszym z elfów, znikał na pewien czas i wracał, z reguły do Aerona.
— Co tam? — ponaglił go Cyran, wyciągając rękę do kosa na jego ramieniu. Ptak radośnie na nią wskoczył.
— Chcesz iść ze mną na maliny? — Aeron wyciągnął zza pleców wiklinowy koszyczek z chytrym uśmieszkiem. — Mi tak będzie szybciej, a ty przestaniesz się nudzić.
— Kto powiedział, że się nudzę? — Tym razem to Cyran przechylił głowę w bok. Kiedy Aeron nic nie odpowiedział, uśmiechnął się głupio, oparł o framugę drzwi i założył ręce na klatkę piersiową. Meíche trzepnął skrzydłami i młodszy z elfów dałby sobie dłoń uciąć, że starał się odwzorować jego wyraz twarzy. — Przekonaj mnie.
— Jak pójdziesz ze mną, to... — zamyślił się. — Wiesz, zobaczysz Tephyseę.
— A co, idzie z nami? Oglądać to ja ją mogę stąd. Główkuj dalej.
— Porozmawiam z nią, żeby się z tobą umówiła?
— A sam tego zrobić nie potrafię? — Cyran prychnął, szczerze rozbawiony próbami Aerona na wyciągnięcie go z chatki. — Poza tym na pewno posłucha ciebie, dziubuś. Na pewno.
— To czemu tego dalej nie spróbowałeś? — Załamał ręce. Nie otrzymawszy odpowiedzi, tylko szerszy uśmiech, postanowił wytoczyć najcięższe działo, jakie miał w zanadrzu: — Bo pokażę jej twoje wiersze.
— Ej...
Cyran wyciągnął nagle szyję w stronę zadaszonej studni. Tephysea wciąż siedziała tam z resztą drwali. Opuścił zmieszany wzrok na Aerona, zaczął nadmiernie gestykulować.
— Wybacz, dziubuś, ale po prostu nie mogę — wytłumaczył w końcu. — Ruvyn, Ashryn i ten trzeci przychodzą zaraz do mnie na lekcję czytania.
— Nie mogłeś od razu powiedzieć?! — oburzył się młodszy, czując, jak czerwone wypieki wyskakują mu na twarz przyozdobioną kilkoma piegami tu i tam. — To nie byłby pierwszy raz, kiedy odwołujesz!
— Tak, ale ich rodzice się zaczynają na mnie denerwować. — Cyran odwrócił wzrok. Meíche, jakby również nagle się na niego obraził, podleciał z powrotem do Aerona, siadając na rączce koszyka, który trzymał. — Nie chcę tego zawalić, wiesz, o co chodzi. Tobie pomagałem, im też bym chciał. Pójdziemy innym razem, obiecuję.
Aeron westchnął. Na tym rozmowa się skończyła i wiedział, że już nie uda mu się go przekonać. Pożegnał się z Cyranem i odwrócił na pięcie. Mozolnym krokiem obszedł kilka domków i wszedł głębiej w las, dźwięk zamykanych drzwi usłyszał dopiero po chwili. Ostatni raz spojrzał na konie w derkach z białym półksiężycem i zdecydował się przejść obok nich. Jego nerwowa strona zaczęła wychodzić, mimo że tego nie chciał.
To nie mogło znaczyć nic dobrego. Aeritide znajdowało się w lesie jakieś dwa dni od stolicy Cevrany, Aspar, co martwiło go tylko bardziej. Tu nikt z zewnątrz raczej nie przyjeżdżał. Jedynym przypadkiem, gdy to się działo to koniec każdego miesiąca, gdy żołnierze przyjeżdżali odbierać pieniądze od sołtysa, ale teraz była połowa maja.
Jego rodzice żartowali, że czasem myśli i martwi się za nich wszystkich. Właściwie to się z tym zgadzał. Próbowali mu to wybić, żeby "nie był w przyszłości kłębkiem nerwów", on sam też chciał się tego pozbyć, ale jak widać nie szło.
Czuł gdzieś głęboko dziwne zdenerwowanie, które powiększyło się, kiedy Meíche wzbił się w powietrze i wleciał między liście dębów. Starał się uciszyć niepokój i skupić na szukaniu krzewów dzikich malin, choć nie było to najprostsze z zadań. Powtarzał sobie w głowie obietnicę Cyrana w kółko, póki nie usłyszał śpiewu kosa. Podrapał się po nosie i pobiegł ku dźwiękowi.
Parę metrów dalej ujrzał Meíche'a siedzącego na grubej gałęzi drzewa z rozpostartymi skrzydłami. Aeron zaraz pod owym drzewem zobaczył krzew z małymi, różowymi owocami. Na jego twarz wstąpił lekki uśmiech i w ramach podziękowania zerwał jedną z malin i wyciągnął otwartą dłoń do kosa. Wskoczył na nią i zaczął rozbierać owoc na kawałki, jedząc na raz tylko mniejsze części. Gdy skończył jeść, zostawił dłoń szatyna poplamioną różowym sokiem. Aeron zmarszczył nos, ale nie zrobił z tym nic. I tak będzie zbierać ich więcej, więc znowu się pobrudzi.
Zaczął opowiadać kosowi jakąś historię ze swojego życia, żeby czas minął mu szybciej i zanim się obejrzał, pierwszy krzew brakował w odpowiednich do zebrania malin. Przeniósł się na kolejny, potem kolejny i jeszcze kolejny. Razem z mamą byli w stanie spędzić godziny na zbieraniu ich, jeśli im się poszczęściło. A skoro tym razem zbierał je samotnie z niewielką pomocą Meíche'a, zajęło mu to odrobinę dłużej.
Zapuścił się trochę dalej niż zwykle robił to z mamą. Przez las przechodziła rzeka, która dawno temu musiała wyżłobić sobie swoją drogę. Nie była wystarczająco głęboka, żeby głowę miał pod wodą w wypadku, gdyby jego stopy dotykały dna, ale rodzice i tak go ostrzegali, żeby uważał. On natomiast, żeby odpędzić od siebie inne natrętne myśli, wszedł na pień przewalonego nad spokojną wodą drzewa. Bez problemu przeszedł na drugą stronę, Meíche latał wokół niego, jakby próbował go przekonać, że będzie dobrą asekuracją w razie czego.
Niewielki koszyk po kilku godzinach zapełnił się po brzegi. Spojrzał w górę ścierając pot z czoła i zobaczył słońce wysoko nad nim. Koło godziny dwunastej, może pierwszej. Zebrał wystarczająco owoców na cokolwiek, do czego jego mama ich potrzebowała. Miał przynajmniej nadzieję. Przeszedł ponownie po pniu i wrócił na ścieżkę po swoich śladach butów z koziej skóry.
Mimo świecącego wesoło słońca, motyli latających wokół niego oraz wiewiórek i małych myszek biegających po krzakach, miał wrażenie, że coś jest nie tak. Bardzo mocno. Brzuch zacisnął mu się ze stresu na samą myśl, nawet jeśli wiedział, że najpewniej bezsensownie się nakręca. Jeszcze większy strach wzbierał się w nim zauważywszy, że wszystkie zwierzęta i owady poruszają się w stronę przeciwną od tej, w którą zmierzał. Uciekały, czy mu się wydawało? Czy jego mózg mógłby być aż tak okrutny?
— Meíche — szepnął, choć głos załamał mu się na sekundę. Kos popatrzył na niego, ale w jego guziczkowych oczach dostrzegł coś na wzór cienia niepewności. — Polecisz i zobaczysz?
Meíche wydał z siebie coś na wzór pisku, który Aeron nie miał pojęcia, że może z siebie wydać. Rozpostarł skrzydełka i zniknął w koronach drzew. Chłopiec natomiast o wiele szybszym krokiem szedł dalej. Nie wiedział, czego się spodziewać, chociaż chciał przyjąć wersję, że niczego.
Daleko przed nim zauważył tył pierwszej chaty. Przyspieszył. Jeśli się okaże, że mu się to wszystko wydaje to lepiej dla niego i wszystkich. Przynajmniej sobie pobiegał trochę...
Dłonie, powieki i kąciki ust mu drżały jak szalone. Zauważył, że miał tak od czasu jego ostatnich wizyt w miastach. Zaczynał mieć takie paranoje, że ktoś zaraz na niego wyskoczy, żeby go skrzywdzić, że w ogóle starał się chodzić w odległości od wszystkiego, za czym ktoś może się schować. Teraz było gorzej. Gdy mówił o tym rodzicom, zawsze go zbywali z uśmiechami mówiąc, że tylko mu się wydaje i wszystko jest dobrze.
Im bardziej się zbliżał, tym intensywniej odczuwał dziwny zapach. Znał go, ale nie potrafił go nazwać.
Meíche nagle wrócił. Przeleciał ponad dachami, zniżył się i prawie wpadł mu w zakręcone włosy. Aeron pomachał głową i wyciągnął wolną rękę do przodu. Kos go zignorował, nie siadając na niej, co silniej przeraziło młodego elfa. Meíche śpiewał i robił kółka nad głową Aerona, jakby chciał go odciągnąć od Aeritide. Przez chwilę chciał mu ulec, ale z któregoś z domów usłyszał dziewczęcy krzyk. Przez moment pomyślał, że czas się zatrzymał. Wparował do wioski.
Studnia w centrum została zniszczona, jej drewniany daszek walał się w kawałkach na ziemi. Naokoło studni leżała czwórka elfów w chustach, każdy z nich w kałuży krwi wsiąkającej w piasek i kępki trawy. Bez problemu rozpoznał wśród nich Tephyseę, tych złotych włosów związanych w dwa warkocze nie pomyliłby z nikim. Obok, oparte o resztki studni siedziało inne ciało. Nie chciał przyjąć do siebie wiadomości, że to jego ojciec.
Okna prawie wszystkich chat były przyozdobione dziurami w kształcie kuli z rozchodzącą się wokół pajęczyną pęknięć. Kolejne elfy leżały w drzwiach własnych domów, martwe tak samo, jak ci przy studni. Parę kolejnych ciał i dorosłych i dzieci znajdowało się brzuchami w dół na ścieżkach wychodzących z wioski.
Patrzył na tę masakrę nie był pewny, jak długo. Koszyk już dawno wypadł mu z rąk, maliny rozsypane po piasku pobrudziły go sokiem kolorem podobnym do krwi, którą właśnie oglądał.
Zadrżał raz. Potem znów. I nagle nie mógł przestać. W głowie zrobiło mu się tłoczno, a w tym samym czasie nie wiedział co faktycznie myśli. Co się stało? Kiedy? Kto? Gdzie Cyran, jego mama, Paerys? Był gotowy upaść na kolana przy najbliższym z ciał i zacząć nim potrząsać w nadziei, że weźmie jeszcze jeden oddech, ale nie zdążył. Krzyki, które wcześniej słyszał ucichły. Meíche niemal zdzierał gardziełko próbując go odwieść od zostania tu choćby chwili dłużej, kiedy drzwi domu Yesrieth otworzyły się tak szeroko, że niemal wypadły z zawiasów.
Wyszła przez nie dwójka żołnierzy. Aeron rzadko ich widywał, ale bladofioletowe kołnierze i wykończenia rękawów na niebiesko-szarych mundurach mówiły wszystko, czego potrzebował. Na ich piersiach widniały odznaki z białym półksiężycem. Aeron wpatrywał się w ich poważne twarze i pistolety w dłoniach.
— To idiotyczne — powiedział jeden z nich ścierając plamkę krwi z policzka ze zniesmaczonym wyrazem twarzy.
— Uważaj, bo pomyślę, że podważasz rozkazy. Znowu — odparł ostro drugi, starszy z nich wygładzając rękawy. — Myślisz, że ktoś uciekł?
— Spod twojego czujnego oka na pewno nie. — Przewrócił oczami sarkastycznie.
Zwrócili się w stronę swoich koni. Zwierzęta prychnęły i Aeron zdał sobie wtedy sprawę z tego, że stał obok nich.
— Patrz no na to. — Młodszy z żołnierzy uśmiechnął się, unosząc brwi. — A może jednak?
Meíche zaczął ciągnąć Aerona za włosy w drugą stronę. Tym razem nie mógł się oprzeć, zawrócił i zaczął biec ile sił, nie myśląc o niczym innym jak tylko o poruszaniu nogami.
W uszach słyszał huk. Jeden, potem drugi. Udawało mu się uciec przed pociskami. Przemykał między drzewami w zygzaku nie oglądając się za siebie i wskakiwał między krzaki. Nie miał pojęcia, ile przebiegł i ile czasu mu to zajęło. Meíche leciał nad nim, prawie go prowadząc i nie wydając żadnego dźwięku, świadomy, jak mogłoby się to skończyć.
Dotarł do pnia nad rzeką. Nie myśląc, wbiegł na niego chcąc po prostu przestać słyszeć wystrzały. To było straszne. Niech przestanie mu dzwonić w uszach! Wielka Idrebe, niech przestanie...
Wszystko zakończyło się wraz z momentem, w którym jego stopa ześlizgnęła się z pnia. Miał wrażenie, że spada w zwolnionym tempie. Krzyknął, do oczu cisnęły się łzy.
Pójdziemy innym razem, obiecuję.
I wtedy zanurzył się w rzece. Chłodna toń go otuliła jak mgła. Próbował poruszyć choć ręką, ale nic z tego. Tak umrze? Już wolałby z zginąć z całą resztą w wiosce.
Oh. Oh, najświętsza Idrebe, oni nie żyją.
Nagle poczuł, że ktoś łapie go za opończę i wyciąga ponad taflę. Natychmiast zaczął się rzucać, rozchlapując spokojny nurt rzeki. Krzyczał, żeby "go zostawili" z pewnością, że to żołnierze go dogonili, wyłowili z wody tylko po to, żeby zaraz zastrzelić i...
— Shh! Ciszej!
Dziewczęcy głos. Dłoń na ustach, smak wody. Kiedy te odczucia do niego dotarły, przestał wierzgać, pozwalając rzece z powrotem wrócić do spokojnego ruchu.
Śpiew Meíche'a rozniósł się gdzieś w oddali.
⋆⭒˚。⋆
hej! jednak mi się udało jeszcze dzisiaj:D
niestety na jakiś czas muszę odstawić pisanie na trochę dalszy plan (i tak się staram dziennie chociaż 200 słów napisać, ale to wciąż nie to samo, co rozdział lol) :((
wrócę do normalnego tempa zapewne po próbnych maturach!!
na razie dajcie znać, jak tam emocje po pierwszym rozdziale! ostrzegałm przed śmiercią:D
do zobaczenia następnym razem, żabki!!<33
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro