6.
John Laurens przez następne trzy tygodnie przychodził do niego każdego dnia. To znaczy, prawie każdego, bo dla bezpieczeństwa Alex i on wyłączyli z planu wizyt soboty i niedziele.
Przez te piętnaście dni Alex zdążył przyzwyczaić się do tego, jaki jest John, przyswoić sobie jego charakter, zachowania i zainteresowania.
Chyba największym postępem okazało się być to, że brunet przestał doprowadzać go do szału swoimi pytaniami, uwagami, czy nawet tym typowym dla niego, namolnym wtrącaniem się w nie swoje sprawy.
Jeśli chodziło o to ostatnie, jak na razie wynikło z tego dużo dobrego, ale Alex i tak nie mógł powstrzymać się od zastanawiania się nad tym, czy John zdaje sobie sprawę z tego, że życie ma tylko jedno i, że nie powinien narażać się na jego stratę, zwłaszcza pod wpływem jakiegoś głupiego impulsu.
Przez te piętnaście dni ich spotkania z przesłuchań przemieniły się w zwyczajne rozmowy. Za którymi, mówiąc szczerze, Alex naprawdę zaczął przepadać.
John był inteligentnym chłopakiem, znajdującym się zdecydowanie na jego poziomie, więc nie było problemu z obraniem właściwego tematu. Między innymi dlatego spędzanie z nim czasu nigdy nie było nudne. Lubili dyskusje. Które, niestety, nie zawsze kończyły się dobrze.
Ostatnim razem, kiedy wdali się w poważną rozmowę na temat waty cukrowej i donutów, Alex rzucił w Johna ciężkim zszywaczem, a John w ramach zemsty kopnął jedną z wyższych piramidek akt. Ta przewróciła się na kolejną i razem z nią runęła na ziemię.
Później, gdy John wyszedł, Alex ponad dwie godziny spędził nad segregowaniem akt na nowo. To było nużące zajęcie, które szybko budowało w nim frustrację. Pod koniec Alex miał ochotę znaleźć Laurensa, znokautować go, a potem zamordować.
Mimo, że często chciał zrobić mu krzywdę, soboty bez jego towarzystwa zaczęły wydawać mu się zbyt ciche, a praca nad sprawami, w których (prawdopodobnie ze strachu) nikt mu nie przeszkadzał, monotonna.
To oznaczało jedno.
Laurens...
Miał na niego bardzo zły wpływ, niech go szlag najjaśniejszy trafi.
Alex zaobserwował jeszcze jedną, dosyć ciekawą rzecz.
Każda osoba, która spotkała Johna, zdawała się go lubić.
Na przykład Lafayette. Kiedy wpadał do biura Alexa, a w nim akurat znajdował się John, nigdy nie przepuszczał okazji, żeby z nim porozmawiać. Lubił zwłaszcza wypytywać go o studia. A gdy zaczynał rozmawiać z nim o tym, co lubi robić, jasne stawało się to, że John jest stracony. Wtedy jedyne co mógł zrobić Alex, to siedzieć bezczynnie z boku i patrzeć, jak Lafayette popada w chore zafascynowanie swoim rozmówcą.
Hercules za to, w przeciwieństwie do swojego francuskiego przyjaciela, nie przekonał się do Johna tak od razu. Alex podejrzewał, że trochę bolało to, że Laurens nie skomentował jego zębów jako "absolutnie fantastycznych". Czy raczej w ogóle ich nie skomentował. John jednak szybko nadrobił to rozbrajającą ciekawością na temat materiałów wybuchowych, które Hercules miłował nad życie.
Alexandra lekko zdziwiło zachowanie Angelici, bo do Johna zawsze odnosiła się uprzejmie i ciepło. Nie, że normalnie w stosunku do innych zachowywała się chamsko, nie. Była miła, ale nie aż tak i w taki sposób.
Nie miał pojęcia, co wpływało tak na jej zachowanie. Na początku myślał, że to Eliza, ale wkrótce stwierdził, że to po prostu John.
No właśnie... Eliza.
Eliza była osobą, która wprost ubóstwiała Johna. I wyglądało na to, że i on ubóstwiał ją. Kobieta spędzała z nim naprawdę dużo czasu i zabierała go na spotkania z pacjentami, na które Alexowi nigdy w życiu nie pozwoliła nawet zajrzeć. A, cholera jasna, w przeciwieństwie do niej i Johna, przecież znali się już siedem lat. Nie dość, że obdarzyła Laurensa sympatią, to na dodatek jeszcze zaufaniem i czymś, co, zdaniem Alexa, wyglądało na podziw. Który pewnie wziął się z akcji Johna, którą ten odpierdzielił ostatnim razem.
Z kolei Washington miał się dobrze i wiedział o Johnie tyle, ile powinien - to znaczy nic.
I Alex miał nadzieję, że zostanie tak na długi czas. No, ale w końcu, nim on wróci z Hawajów...
Podczas jego nieobecności ze spokojem zdąży wprowadzić w swoje życie wszystkie plany. I jeszcze zostanie mu w zapasie parę dni, idealnie na spakowanie swoich rzeczy i wyjechanie do Kanady.
Przez moment bębnił palcami o blat biurka, z przymrużonymi oczami wpatrując się w drzwi od swojego gabinetu.
Zachciewało mu się spać na samą myśl o tym, że dopiero co rozpoczęła się długa, przeraźliwie nudna sobota.
Mógł zostać w domu, planowo tak miał wpisane - weekendy dla niego. Ale zawsze przychodził do pracy, bo, cholera, po prostu nie miał w domu nic do roboty.
To znaczy, urządził sobie w nim swój własny gabinet, w którym mógłby pracować, ale... Dom to dom.
Westchnął cicho, a po chwili przetarł twarz dłonią.
Dobra, da radę. Przecież jeszcze tydzień temu traktował sobotę tak, jak pozostałe dni tygodnia. Dlaczego teraz miałby traktować ją jak coś innego, nudnego?
Po paru minutach zorientował się, że nadal wpatruje się w drzwi, jakby zaraz miały otworzyć się z łoskotem.
Potrząsnął głową i odchrząknął.
Jest już piętnasta. Robota czeka.
Załatwi to raz-dwa. Aha, ale wcześniej zrobi sobie kawę. Przyda mu się na rozbudzenie.
Podniósł się z krzesła.
Oby nie wpadł do niego Lafayette. Alexander bardzo cenił sobie jego towarzystwo, w końcu byli przyjaciółmi, ale od dłuższego czasu miał wrażenie, że Francuz ma ochotę na rozpoczęcie tematu Washingtona i między innymi wypowiedzieć się na temat tego, jak bardzo jego szef by się zdenerwował, gdyby dowiedział się, co Alex wyprawia.
Gdy Lafayette do niego przychodził, to zwykle około piętnastej. Szczęśliwym przypadkiem jeszcze nigdy nie miał szansy na zaczęcie tego tematu, bo prawie zawsze o tej samej godzinie w gabinecie znajdował się John.
Alexander czuł się wtedy wyjątkowo bezpiecznie. Wiedział, że Lafayette jest na tyle rozsądny, żeby nie zaczynać przy Johnie tematu jego ojca.
Ale dzisiaj była cholerna sobota. A w cholerne soboty w budynku FBI nie pojawiał się żaden piegowaty chłopak.
No, ale nic. Nie było sensu zamartwiać się na zapas.
Nie, żeby przed chwilą tego nie zrobił.
Otworzył drzwi i ruszył korytarzem, obierając drogę, która najszybciej doprowadzi go do kuchni.
Szedł nim z rękami wsuniętymi w kieszenie spodni. Po drodze nie natrafił na nikogo ważnego, minął jedynie parę nic nie znaczących dla niego osób.
W kuchni spotkał jakieś dwie kobiety, których nie kojarzył. Jednak one najwyraźniej kojarzyły jego, bo zaczęły zadawać mu jakieś durne pytania.
Właściwie nic dziwnego, że go znały, przecież aktualnie był szefem.
Szybko udało mu się zbyć je chłodnymi odpowiedziami i wrogim spojrzeniem. Wyszły z pomieszczenia, a on mógł w spokoju zrobić sobie kawę.
Tym razem postanowił wypić w dużym, porządnym, szklanym kubku.
Gdy czekał, aż zagotuje się woda, wbijał wzrok w kubek i wyobrażał sobie, jak bierze go do ręki, robi zamach, po czym ciska nim w głowę Jeffersona.
Washington by go zabił, ale byłoby warto. No i może wcześniej udałoby mu się znokautować Jeffersona... Na wieki.
Właśnie, Jefferson. Między nimi panowały bardzo ciekawe relacje, chociaż większość nazywała je po prostu "wzajemnym truciem sobie życia". Ale to nie było tylko to, ale i coś więcej.
Wszystko zaczęło się od dnia, w którym Jefferson zaczął pracę w FBI.
Washington oznajmił Alexandrowi, że chciałby, żeby pracowali razem. Alex nie mógł ukryć myśli, że mogliby stworzyć całkiem niezły, zgrany zespół. To na pewno by wypaliło, gdyby nie to, że kilka dni później...
Alex westchnął i potrząsnął głową.
Nie, nie będzie teraz mącił swojego umysłu człowiekiem, którego mózg jest esencją idiotyzmu w najczystszej postaci.
Zalał kawę, wziął kubek i wrócił do swojego gabinetu tą samą drogą, którą z niego wyszedł.
Idąc, patrzył pod nogi, żeby przypadkiem nie potknąć się o dywan, jak poprzednim razem.
Chociaż, gdyby to oznaczało wpadnięcie na Johna, nie miałby nic przeciwko...
Miał wrażenie, że zza ściany zaraz wyskoczy Lafayette i żywo rozpocznie wykład na ciekawy temat, którym prawdopodobnie była opinia George'a Washingtona o czynach Alexandra Hamiltona.
Otworzył drzwi i wszedł do gabinetu. Automatycznie ominął leżące na ziemi pudełko, wokół którego leżały zszywacze (John przewrócił się o nie dwa dni temu i Alex nadal tego nie posprzątał), przeszedł przez pomieszczenie i usiadł za biurkiem, stawiając na nim kawę.
Pochylił się i włączył komputer. Wyprostował z powrotem plecy i wbił wzrok w rozświetlony ekran.
No, niech to żelastwo się uruchomi.
- Alex.
Alex podskoczył ze strachu, słysząc swoje imię, wypowiedziane zjadliwym szeptem, który dobiegał gdzieś spod biurka.
Spojrzał pod nie i to, co pod nim zobaczył, sprawiło, że prawie dostał zawału serca.
- Chryste!
- Nie, mam na imię John.
- Co ty tu robisz? A raczej, co ty do cholery robisz pod moim biurkiem? Kiedy tu przylazłeś? Ile ty już tu siedzisz? OD ILU MNIE SZPIEGUJESZ?!
- Śmieszna sprawa, po prostu postanowiłem do ciebie wpaść, bo wracałem ze sklepu, no i kupiłem nowy blok i ołówki i chciałem rozłożyć wszystko na twoim biurku, ale skończyło się na tym, że spadł mi ołówek i to gdzieś pod stół. Więc musiałem pod niego wejść. - John odchrząknął, patrząc na niego spod biurka orzechowymi oczami. - To cała historia, tak właściwie. A co u ciebie? - zmienił temat.
- Jeśli myślisz, że uda ci się zmienić temat, to grubo się mylisz. - Alex przewrócił oczami. - Jesteś w poważnych tarapatach. Weź ten swój cenny ołówek i wyłaź. Wiesz, co by było, gdyby ktoś wszedł do mojego gabinetu i zobaczył ciebie pod biurkiem?
- Skoro jestem pod spodem, to chyba trudno mnie zobaczyć, nie? A tak przynajmniej myślę, bo na przykład ty mnie nie zauważyłeś...
- Nie graj mi na nerwach, ostrzegam, twoja twarz znajduje się bardzo blisko mojej ręki...
- Alex?
Alexander, słysząc znany głos, znowu podskoczył, ale bardziej z zaskoczenia, niż ze strachu.
- Lafayette? - zapytał, mimo, że doskonale widział, kto wszedł do środka. Ledwo skończył wypowiadać jego nazwisko, a już poczuł nagły, przenikliwy ból, który rozszedł się po jego palcu wskazującym z niesamowitą szybkością.
- Ała! - krzyknął. - Mój p...! - urwał i nabrał gwałtownie powietrza. - Dlaczego mnie ugryzłeś?! - Spojrzał ze złością pod biurko, natychmiast napotykając spojrzenie siedzącego pod nim Johna. - Oszalałeś?!
- Ja oszalałem? To ty uderzyłeś mnie w gardło!
- Zobacz, jak on teraz wygląda! - Alex podsunął mu palec przed twarz. - Ty jesteś w ogóle człowiekiem? Szczepiłeś się chociaż?!
Spod drzwi dobiegł go odgłos krztuszenia, uniósł więc głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje.
Lafayette zanosił się kaszlem, trzymając na wyciągnięcie ręki papierowy kubeczek.
- Laf? - zaniepokoił się Alex. - Czy wszystko w porząd... - urwał, gdy uświadomił sobie, że dźwięki, które wydaje z siebie Lafayette, nie są odgłosami duszenia, a śmiechu.
- O mój Boże, na czym was przyłapałem, co wy robicie pod tym biurkiem? - wykrztusił w końcu jego przyjaciel.
Alex potrzebował chwili, żeby zrozumieć.
Biurko, ugryzienie, gard...
...
Boże.
Zaraz.
Nie.
Tak.
A jednak.
Po prostu wiedział, że jeśli ktoś zastanie Johna pod jego biurkiem, od razu zacznie wyciągać wnioski, których nie powinien wyciągać.
Poczuł, jak po jego twarzy i szyi rozlewa się fala gorąca. Był pewny, że w ułamku sekundy stał się czerwony jak burak.
O, jasna cholera. Nie mogło być gorzej. Po prostu nie mogło.
- To nie tak, jak myślisz, Laf - powiedział Alex, gdy wreszcie odzyskał głos.
- Przez tego zwyrodnialca prawie się udławiłem! - Dobiegło go warknięcie spod biurka.
- JOHN! - powiedział Alex podniesionym głosem, kiedy zobaczył, jak oczy Lafayette'a rosną do wielkości spodków od filiżanek z osiemnastego wieku.
- No co? - burknął John, kładąc dłonie na kolanach Alexa i odsuwając go od siebie jednym pchnięciem.
Alexander spojrzał na Johna, który nadal klęczał, opierając się przedramionami o jego uda i wpatrując się w niego z mocno zmarszczonymi brwiami.
- Naprawdę myślisz, że to tak przyjemnie dostać po gardle? - zapytał zjadliwie chłopak. - To, że ty to lubisz, nie znaczy, że mam takie same upodobania, jak ty.
Musiał.
Cholera jasna, musiał to powiedzieć.
Po prostu musiał.
Alex ukrył twarz w dłoniach.
- Alex? - zapytał John, zmieniając ton. Potrząsnął delikatnie jego ramieniem. - Coś się stało? Jesteś czerwony jak twarz mojego kumpla po bliskim spotkaniu z moją dłonią.
Boże.
Alexander wziął spazmatyczny oddech, ale nie spojrzał na chłopaka.
- Laf, z czego tak rżysz? - Laurens zwrócił się do Francuza.
Delikatny ciężar opuścił uda Alexa, co oznaczało, że John wstał.
Wziął więc dla uspokojenia jeszcze parę oddechów i dopiero wtedy zdjął dłonie z twarzy.
- No o co wam chodzi? - zapytał John, wodząc oczami od jednego, do drugiego.
Śmiech, którym Alex miał właśnie wybuchnąć, zamarł mu w gardle. Zamiast oddać się histerycznemu napadowi wesołości, spojrzał na Johna.
Chłopak stał na środku gabinetu i ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się Gilbertowi.
Włosy miał związane w kitkę, ale i tak widać było, że jego brązowe loki są potargane. Ręce trzymał w kieszeniach czarnej bluzy, na której osiadły drobinki kurzu, widoczne nawet z daleka. Wyraz jego twarzy wahał się między irytacją i zdezorientowaniem, a delikatnym rozbawieniem.
- Naprawdę nie wiesz? - odezwał się Alex.
- Czego nie wiem?
- Nie mówisz poważnie. - Alex przesunął wzrokiem po jego twarzy. - Nie możesz nie rozumieć, nie?
- Ale czego?
Alexander wbił intensywne spojrzenie w oczy Johna, szukając zakłamania, ale doszukał się w nich jedynie ciekawości, niewinności i irytacji.
Okej.
Wyglądało na to, że John Laurens był albo idiotą, albo bardzo dobrym aktorem.
- Naprawdę nie wiesz? - Alex ponowił swoje pytanie.
- Nie. Możesz mi wytłumaczyć.
Alex wytrzeszczył oczy, słysząc taką odpowiedź.
- Ach, tak, czyli nie wiesz? - John uniósł brew.
Alexander z rozpaczą nawiązał kontakt wzrokowy z Lafayette'm. Jednak jego przyjaciel, zamiast mu pomóc, wzruszył jedynie ramionami i przycisnął dłoń do ust, jakby powstrzymywał się od śmiechu.
- No, dalej. Wytłumacz mi, co cię tak bawi. - Laurens przewrócił oczami.
- Nic, nic. - Sytuację uratował Lafayette.
- Serio, nic - przytaknął mu Alex, kiedy zobaczył, że John rzucił Francuzowi politowane spojrzenie.
- Czyli nagle, bez żadnego powodu, tak po prostu zaczęliście się śmiać, a wasze twarze zamieniły się w przejrzałe pomidory?
- Dokładnie tak - potwierdził Lafayette.
- Taaak, jasne. - John zrobił krok w jego stronę. - Natychmiast powiedz mi, co cię tak rozbawiło - dodał, mrużąc oczy.
Lafayette cofnął się, patrząc na niego niepewnie.
- Bo wiesz - powiedział powoli John, odwzajemniając się natarczywym spojrzeniem - nie lubię, kiedy ludzie się ze mnie śmieją i chciałbym upewnić się, że nie robiłeś sobie ze mnie żadnych żartów, a tym bardziej żartów o jakichś durnych, seksualnych podtekstach.
Lafayette odchrząknął, a rumieniec na jego twarzy zyskał głębszy kolor.
- Nie, skąd - odparł.
John oparł rękę na biodrze i uniósł brew.
- No bo naprawdę tak to wyglądało! - wybuchnął nagle Lafayette. - Siedziałeś pod biurkiem, tak to brzmiało i jeszcze podobasz się Alexowi i tak wyszło!
Co.
Alex spojrzał na Lafayette'a z szokiem.
Jego przyjaciel odwzajemnił spojrzenie z przerażeniem na twarzy.
- O cholera. Przepraszam, muszę iść! - powiedział, po czym dopadł do drzwi i wypadł na korytarz, zatrzaskując je za sobą z głośnym hukiem.
Alex przez chwilę wpatrywał się w zamknięte drzwi, próbując zrozumieć, co właśnie się wydarzyło.
Nastała cisza.
Dobra. Spokojnie.
Długa cisza.
Spokój, cicho, żadnego czerwienienia się. Profesjonalizm.
Bardzo długa cisza.
WYTRZYMAĆ SPOJRZENIE JOHNA LAURENSA.
- To było ciekawe - stwierdził John.
Alexander poczuł ulgę. Bogu dzięki, że nie musiał odzywać się pierwszy.
- I dziwne - dodał.
Zaczął modlić się o to, żeby John nie zapytał o dotyczący go fragment wypowiedzi Lafayette'a.
- W każdym razie, fajnie, że wpadłeś - odezwał się Alex, żeby John nie zdążył zadać żadnego krępującego pytania. - Prawdopodobnie uratowałeś mnie od bardzo niewygodnej rozmowy.
- Tak? Nie ciesz się, zaraz wpadniesz w inną.
Alex zachował kamienną twarz.
- Ojciec nie będzie miał problemów z tym, że nie ma cię w domu? - zapytał, chcąc wytrącić Johna z równowagi.
Bingo.
John natychmiast przestał się uśmiechać.
Ach, te stare, sprawdzone sposoby...
- Nie - odparł cierpko John, patrząc na niego z wyrzutem. - Nawet nie zauważy.
- A co, wyjechał?
- A żebyś wiedział, na weekend. Inaczej by mnie tu nie było.
- Weekendy spędzacie razem?
- Tak, zwykle tak - odparł niechętnie John. - Ale bywają wyjątki, jak dzisiaj.
- Mhm - mruknął z zastanowieniem Alex, a John usiadł na "swoim" krześle. - Więc, co teraz planujesz?
- Mam zamiar porysować. - John wskazał głową na biurko.
Alexander podążał za jego spojrzeniem, dopóki nie zauważył materiałowej torby, leżącej na blacie.
- Nie krępuj się - powiedział, biorąc do dłoni kubek z kawą. - Chętnie popatrzę.
- Świetnie, w takim razie chodźmy.
Alex zamrugał.
- "W takim razie chodźmy"? - powtórzył wolno. - Gdzie niby?
- No... Na dwór? - John przewrócił oczami. - Do parku? Gdziekolwiek, byle tutaj nie siedzieć? Nie będę tu rysować.
- Wcześniej jakoś nie miałeś z tym problemu - zauważył Alex.
- Wtedy to było co innego.
- Daj spokój...
- Okej, mogę iść sam. - John wzruszył ramionami. - I tak miałem zamiar to zrobić. Po prostu myślałem, że miałbyś ochotę iść razem ze mną. Siedzisz w tym biurze i siedzisz, założę się, ze w ciągu dnia nigdy nie wystawiasz głowy na dwór, a przez to cały urok tego momentu panującego między jesienią a zimą przelatuje ci koło nosa. Ale jak nie, to nie, nie będę przecież cię zmuszać. - Laurens wstał. - To co, widzimy się w poniedziałek, nie? O której?
Alex nie odpowiedział. Patrzył na niego w milczeniu.
Właściwie... Co by mu szkodziło iść razem z nim? Przecież miał prawo zrobić sobie wolne, a poza tym...
Chyba najzwyczajniej w świecie chciał z nim iść.
Nie ze względu na jego obecność, oczywiście, po prostu był ciekawy tego, gdzie John Laurens chadza.
- Okej, pójdę z tobą - powiedział więc. - Ale tylko dlatego, że chcę zobaczyć, gdzie chodzisz na spacery.
John rozpromienił się.
- Spodoba ci się, zobaczysz.
- Przenikliwe zimno i mokre liście? Nie sądzę.
- Masz dwadzieścia sześć lat, a zachowujesz się jak zgorzkniały dziadek...
- Co proszę? Powiem Gilbertowi, zobaczysz.
-...albo jak dzieciak. - Na twarzy Johna pojawił się uśmieszek. - Po tym, co mu się dzisiaj wyrwało, masz mu do powiedzenia trochę więcej, niż tylko to, że nazwałem cię zgorzkniałym dziadkiem, prawda?
Alex odchrząknął.
- Tak. Dobrze, że mi przypomniałeś.
Facet pożałuje, że się urodził.
- To co, wkładaj płaszcz, czy co tam masz i chodźmy.
Alexander westchnął ciężko.
- Robię to tylko dlatego, żeby skompletować mapkę ścieżek, którymi chodzisz. Kiedyś dojdę do tego, gdzie pracujesz, a wtedy pożałujesz, że tego dnia zabrałeś mnie do parku. Zobaczysz.
*
Alex nie wiedział, czy latem lub wiosną park wygląda ładnie, ale wiedział za to, że w tym jakże uroczym okresie między jesienią a zimą, jego wygląd był gorszy od wyglądu Lafayette'a w najbardziej rozwiniętym stadium choroby gardła.
Nie dość, że szaro-brązowe, mokre liście i ociekające deszczem, smętne gałęzie drzew, tworzyły krajobraz pełen brzydoty, to jeszcze rzadka mgła, wisząca tuż nad ziemią, uzupełniała szarą całość obrzydliwie zimnym, przenikliwym powietrzem.
Alex siedział na przesyconej wilgocią ławce i patrzył ponuro na Johna, który chodził od drzewa do drzewa pełnym entuzjazmu krokiem.
Przynajmniej on się cieszy.
Chociaż nie podzielał jego radości i w żadnym wypadku nie miał pojęcia, dlaczego chodzi w kółko, musiał przyznać, że obserwowanie chłopaka było interesującym zajęciem.
Brunet tryskał energią i wydawał się być jedyną żywym elementem całego parku. Swoje przybory do rysowania bez szacunku rzucił pod drzewo, które rosło naprzeciwko ławki zajętej przez Alexa. I zachowywał się tak, jakby czegoś szukał.
- Możemy wracać? - zapytał Alexander, odrywając wzrok od zarumienionej od zimna twarzy Johna. - Jest chłodno i obrzydliwie.
- Nawet nie zacząłem rysować.
- Kręcisz się w tę i we w tę, więc nic dziwnego. - Alex przewrócił oczami. - Poza tym, na miłość boską, co ty chcesz rysować? Te ohydne drzewa?
- No...
- Rozejrzyj się. - Alex wsunął dłonie głębiej w kieszenie płaszcza. - Tu jest tak ohydnie. Wracajmy.
- A mi się tu podoba - odparł John, kopiąc wysoką stertę mokrych liści.
- John, nie bądź dzieckiem, chodźmy stąd.
- Ja tam cię nie zatrzymuję. - John wzruszył ramionami. - Mówiłem, że jeżeli nie chcesz ze mną iść do parku, nie musisz. Więc, jeśli teraz nie chcesz ze mną siedzieć, to też nie musisz.
Alex rzucił mu zirytowane spojrzenie.
- Dobrze wiesz, że nie chcę iść.
- Nie, nie wiem - odparł John, paroma krokami pokonując dzielącą ich ścieżkę i siadając obok niego na ławce.
Alex spojrzał na jego uroczy profil kątem oka.
- To już wiesz.
- No, może i wiem, że nie chcesz, ale nadal nie wiem, dlaczego. - John założył ręce na piersi i wbił w Alexa zaciekawione spojrzenie.
- Bo nie.
- Łał, to naprawdę argument na poziomie dwudziestosześciolatka.
- Nie chcę i tyle - burknął, ignorując jego wypowiedź.
- No i świetnie! Wiedziałem, że spodoba ci się w tym parku.
- Przestań mnie denerwować, dobrze wiesz, że nie to miałem na myśli.
- Jak chcesz. - John westchnął ciężko i wstał. - To idę poszukać sobie towarzystwa kogoś, kto jest bardziej kolorowy od ciebie.
- Herculesa? - prychnął Alex.
- Ale z ciebie rasista...
- Idź, proszę bardzo. Przynajmniej będę miał święty spokój.
- Dobra, dobra. - W głosie Laurensa brzmiało rozbawienie. - Idę.
Alexander przez następną minutę uparcie patrzył przed siebie. W końcu jednak zniecierpliwił go brak obecności Johna i rozejrzał się, szukając wzrokiem jego sylwetki.
Jego torba z przyborami leżała pod drzewem tak, jak leżała wcześniej, ale jej właściciela nigdzie nie było widać.
Gdzie on znowu polazł...
Alex, od czasu pewnego zdarzenia nie przepadał za sytuacjami, w których John znikał z jego pola widzenia.
Nie, że osobiście nie czuł się bezpiecznie. Po prostu miał wrażenie, że John lubi pakować się w tarapaty.
Taka mała paranoja.
- Jestem! - zabrzmiał głos za plecami Alexa.
Chryste Jezu.
Na szczęście tym razem udało mu się powstrzymać drgnięcie.
Zerknął na Johna przez ramię.
- Dzisiaj lubisz się czaić. - Alexander uniósł brew.
- Zawszę lubię się czaić - odparł John i uśmiechnął się do niego.
- Gdzie byłeś?
- A, w okolicy. Chciałem ci tylko przynieść coś kolorowego.
- Kolorowego? - powtórzył Alex.
- Mhm. - John przewiesił się przez ławkę i rzucił na jego kolana coś liliowego.
Alexander spojrzał w dół. Zamrugał ze zdziwieniem.
- Czy ty właśnie dałeś mi kwiatek? - zapytał, podnosząc za łodyżkę niewielki, liliowy kwiat.
- To aster - wyjaśnił John. - Niedaleko rośnie ich całkiem sporo. Naprawdę ubarwiają mokrą jesień. Sprawiają, że jest o wiele ładniej. - Chłopak spojrzał na niego z zastanowieniem, po czym dodał: - To znaczy, sprawiają, że jest o wiele ładniej dla tych bardziej ograniczonych umysłowo, którzy nie dostrzegają piękna natury.
- Przymknij się, artysto.
- To ty sobie siedź, a ja idę rysować.
- Idę z tobą.
- Nie. - John popchnął go z powrotem na ławkę. - Nie chcę, żebyś patrzył.
Alex spojrzał na niego z urażeniem.
- To co ja niby mam robić?
John wzruszył ramionami.
- Może pooglądaj sobie otoczenie? Porozmyślaj nad tym, jak bardzo nienawidzisz ludzi?
- Dzięki za świetną radę.
- Nie ma za co.
Alexander westchnął ciężko. Patrzył, jak chłopak idzie po swoją torbę, wyjmuje z niej szkicownik i ołówek, a potem siada na mokrej ziemi i opiera się plecami o drzewo.
Cóż za poświęcenie.
Przeniósł wzrok na szaro-białe niebo.
Następne minuty mijały mu w ciszy, która przerywana była jedynie delikatnym szumem liści.
Po paru chwilach bezczynnego siedzenia postanowił obejrzeć kwiatek, który przyniósł mu John.
Właściwie nie było w nim nic niesamowitego. Drobny, o ładnie ukształtowanych, liliowych płatkach i długiej, ciemnozielonej łodyżce, właściwie nie wyróżniałby się niczym, gdyby nie to, że wokół było tak cholernie szaro.
W sumie był całkiem ładny.
I stanowił przyjemny dla oka kontrast.
Świetnie.
To i tak nie zmieniało faktu, że park wyglądał obrzydliwie.
Gdy minęło następne parę minut, Alex przeniósł wzrok na Johna. Chciał go zawołać, ale zauważył, że chłopak rysuje, więc nie zrobił tego, żeby nie wytrącić go z...
Tej tam, weny twórczej, czy innego gówna.
Alexander wydał z siebie ciche, zirytowane westchnięcie i zamknął oczy.
Po jakimś czasie, tym razem dłuższym, poczuł na twarzy ciepło.
Z początku było niemal niewyczuwalne, ale później stało tak intensywne, że otworzył oczy.
To, co zobaczył, przez chwilę odebrało mu dech w piersiach.
Cały park jakby zmienił się w ułamku sekundy.
Kolory ożyły. Szarobrązowy stał się hebanowy, zigniłozielony szmaragdowy, niebo przestało wyglądać tak, jakby zaraz miało rozpaść się na kawałki, a kropelki deszczu błyszczały w trawie i na gałęziach drzew, rozświetlone wszystkimi kolorami tęczy. Kwiat w jego palcach zyskał cieplejszy, delikatniejszy kolor.
Zafascynowany Alex odnalazł wzrokiem Johna.
Ich spojrzenia skrzyżowały się. Piegi i delikatny rumieniec na jego twarzy stały się lepiej dostrzegalne, włosy ukazały głęboki, ciemnokasztanowy kolor, a oczy świeciły niczym gwiazdy.
O, wow.
- Cholera, John! - powiedział ze zdziwieniem Alex. - Widzisz to?
- Co? - zapytał z rozbawieniem John.
- No, park! - Alexander przebiegł przez betonową ścieżkę, ignorując to, że władował się pod koła przejeżdżającego rowerzysty, który wjechał w drzewo, żeby uniknąć zderzenia. - Jest zupełnie inny! - Stanął przed Johnem i uśmiechnął się szeroko. - Tak było od początku? I tego nie zauważyłem?
Chłopak wybuchnął śmiechem.
- Co? - zapytał Alex, czując, jak na jego twarzy pojawia się głupi uśmiech.
- Nie, nie było tak. Po prostu teraz świeci słońce.
Co.
Cała magia prysła w ułamku sekundy, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że dwudziestolatek nie kłamie.
- Serio.
John gwałtownie pokiwał głową i zaczął się śmiać jeszcze bardziej.
- No i co tak rżysz? - Alex spojrzał na niego z góry.
- Po prostu zachowujesz się tak, jakbyś pierwszy raz w życiu widział słońce.
- A ty zachowujesz się tak, jakbyś był niepoczytalny, więc zamknij jadaczkę.
To nie zatrzymało ataku wesołości Johna.
- Ale poważnie, nawet nie wiesz, jak zabawnie wyglądałeś...
Alex westchnął ciężko, udając zirytowanie.
W sercu jednak czuł dziwną lekkość.
- Mogę zobaczyć, co tam nabazgrałeś? - zapytał, chcąc zwrócić na coś uwagę Johna.
Na coś, co nie było wesołością w czystej postaci.
Chłopak pokiwał głową, a po chwili wręczył mu szkicownik.
- Tylko się nie udław - rzucił Alex, odchodząc od niego parę kroków i zostawiając za sobą histerycznie śmiejącego się chłopaka. Dopiero wtedy zerknął na rysunek.
Och.
Zamrugał.
Białą kartkę wypełniał park, z punktu widzenia Johna, siedzącego pod drzewem.
Na rysunku znajdowały się drzewa, przez które przemykały białe promienie słońca. Kosmate chmury, ostra trawa i delikatne kwiaty, a nawet świecące kropelki deszczu. Wśród piękna, na głównym planie znajdował się on.
Siedzący na ławce i opierający podbródek na ramieniu. Wpatrywał się w kwiat, który leżał na jego kolanach.
To był on, ale jakby nie on. Przecież nigdy nie miewał takiego łagodnego wyrazu twarzy i z całą pewnością nigdy nie patrzyłby na głupi kwiatek, jakby był jego całym światem.
Ale, mimo wszystko...
Chociaż, może...
Czy naprawdę...?
- I co myślisz? - Alex drgnął.
Spojrzał na Johna, który przystanął obok niego, patrząc na niego nieśmiało.
- Masz naprawdę wielki talent - odparł szczerze Alex.
Chłopak przewrócił oczami.
- Pytam poważnie.
- A ja poważnie odpowiadam - rzekł Alex. - Ale wiesz, zawstydzasz mnie tym, że mnie rysujesz.
-John wzruszył ramionami.
- Tylko dlatego cię tu zaciągnąłem.
- Żeby mnie narysować? - zapytał z rozbawieniem Alexander.
- Tak.
- Podstępny z ciebie człowiek. - Alex rzucił mu długie spojrzenie. - Nie wiem, czy po tym, co dzisiaj wyprawiałeś, jesteś godzien mojego zaufania.
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie.
- Ja przynajmniej nie jestem szalony.
- Jesteś. Na przykład dzisiaj zachowywałeś się kompletnie, jak nie ty - odparł John, wkładając ręce do kieszeni kurtki.
- To znaczy? - zapytał Alex, z trudem powstrzymując chęć odgarnięcia z twarzy chłopaka brązowych kosmyków.
- Normalnie jesteś bardziej opanowany - powiedział John. Wyciągnął ręce z kieszeni, a potem delikatnie wyjął szkicownik z dłoni Alexa. - A dzisiaj przechodziłeś przez histerię, zawstydzenie, irytację... No i... No wiesz, robiłeś wszystko, czego nie powinien robić wykwalifikowany agent FBI.
Alexander otworzył usta, żeby jakoś się odciąć, ale uświadomił sobie, że brunet ma rację.
Dzisiejszy dzień był...
Inny.
Taki...
Alex zastanowił się chwilę.
Inny.
To oznaczało jedno.
Laurens...
Miał na niego bardzo zły wpływ, niech go szlag najjaśniejszy trafi.
***
Hej, hej!
*wybucha histerycznym śmiechem*
*kheee*
Dziękuję za (sumiennie sumując wszystkie oka) 1000 wyświetleń!
Nie spodziewałam się, że ktokolwiek faktycznie będzie użerał się z tym tekstem. Gratulacje dla Was, gdybym była na Waszym miejscu, prawdopodobnie uciekłabym po pierwszym rozdziale.
Jeśli zaś chodzi o rozdział 6 (czyli ten, gdyby ktoś się nie zorientował), to mimo tego, że miałam 2 tygodnie na jego napisanie, skończyłam go pisać dzisiaj. A zaczęłam... Yyy... tak, też dzisiaj.
I TO RĘCZNIE.
Przepisywanie było masakryczne.
Nie mogłam doczytać się własnego pisma.
No. Nie wiem dlaczego o tym wspomniałam, ale dążę to tego, żeby powiedzieć, że może w tym rozdziale nie działo się zbyt wiele, ale za to w 7 pojawi się nowa postać 😏
Na pewno nie domyślacie się, kto to może być.
*obczajcie ten porozumiewawczy uśmiech*
*obczajcie*
*no, śmiało*
Dobra, nie zanudzam dłużej.
Mam nadzieję, że czytanie tego rozdziału sprawiło Wam choć trochę radości, no i do następnego wtorku! ❤️
*obym się wyrobiła, c'nie*
*JUTRO MIKOŁAJKIII*
*BożegdziejestmójlistdoświętegoMikołaja*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro