Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3.

Obudził go dzwonek telefonu.

Niezbyt głośny, ale Alex był wyczulony na jego dźwięk.

A raczej wibracje, bo jedynie je zostawiał włączone na noc.

Chętnie wyciszyłby go jak najciszej się dało, żeby móc w spokoju wszystkich ignorować, ale, jak to się mówi, służba nie dróżba.

Musi być zawsze dostępny.

Nim odebrał, odchrząknął, żeby odegnać z głosu senność.

- Halo?

- Alexander.

- Tak mam na imię.

- Cześć. - Powitał go głos Angelici. - O której zaczynasz?

Słysząc to pytanie, zmarszczył brwi.

- O ósmej... - odparł powoli. - A co?

Dzięki temu, że zastępował Washingtona, do pracy chodził godzinę później.

Co prawda mógł chodzić później o trzy godziny, ale jego zdaniem ta jedna w zupełności wystarczała.

Praca była jedyną ciekawą rzeczą, która działa się w jego życiu.

Czyżby się spóźnił?

Spojrzał na zegarek. Była szósta.

Czyli nie.

To po cholerę ona dzwoni?

- O której ma przyjść do ciebie chłopak Laurensa? - zapytała kobieta.

- Coś koło dwunastej - odparł Alex. Przeturlał się na bok i wstał. Na myśl o nadchodzącym dniu odechciało mu się spać. - A co?

- Byłam ciekawa.

Ach. Oczywiście.

- Więc, po co dzwonisz? - zapytał, gdy po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. - Bo chyba nie tylko po to, żeby dowiedzieć się, o której przyjdzie do mnie Laurens?

- No... Wiesz, że to co robisz, nie jest do końca legalne?

- To nie do końca prawda. - Wzruszył ramionami, chociaż wiedział, że jego rozmówczyni tego nie widzi. - Przecież mu nie groziłem.

- Ale szantażowałeś.

- A skąd ty to możesz wiedzieć? Byłaś obok mnie, kiedy z nim rozmawiałem?

- Nie, ale gdybyś tego nie zrobił, na pewno nie zobaczyłbyś go dzisiaj u siebie w biurze.

Miała rację.

Przewrócił oczami, żeby ulżyć sobie w cierpieniu, chociaż i tak nie miał zamiaru jej przytakiwać.

- Washington nie byłby zachwycony tym, co robisz - dodała Angelica.

- Washington jest na wakacjach i wróci za trzy miesiące, więc chyba nie muszę się martwić tym, czym byłby zadowolony, a czym nie.

- Tak. Na razie wystarczy, że będziesz się martwić ludźmi, którzy pracują w FBI i mają oczy szeroko otwarte.

Westchnął ciężko.

- Nie będę się nikim martwić.

- To jak wytłumaczysz codzienną obecność syna Henry'ego Laurensa w swoim biurze?

- Praktyki - odparł krótko. - Uwierzą, jego twarzy nikt nie zna. W przeciwieństwie do swojego ojca nie pojawia się w telewizji.

Angelica po drugiej stronie słuchawki odchrząknęła znacząco, co musiało znaczyć, że się myli.

- Nawet jeśli, nikt nie będzie pytał. - poprawił się.

- Tu się zgodzę. Za bardzo się ciebie boją.

- Otóż to - przytaknął. Przeczesał włosy palcami. - Do zobaczenia w pracy, tak? Jakby co mów, że Laurens przychodzi na praktyki.

- Jasne, jasne - odparła, chociaż po jej głosie słyszał, że miała ochotę na wygłoszenie jakichś dodatkowych obiekcji. - Na razie, Alex.

- Cześć. - Rozłączył się.

O dziwo, nie odczuwał potrzeby położenia się z powrotem do łóżka.

...może była to kwestia tego, że zwykle też jej nie odczuwał. Miał pracę we krwi. Lubił ją tak samo, jak wypoczynek.

Skierował się do łazienki, żeby umyć zęby. Zawsze to robił zaraz po przebudzeniu, nawet, jeśli moment później miał siedzieć przy stole w kuchni i jeść śniadanie.

Patrząc beznamiętnie w lustro i nie myśląc o niczym szczególnym, przez następne trzy minuty szorował zęby. Nie zadając sobie trudu, żeby doprowadzić swoje włosy do ładu, opłukał usta wodą, wyszedł z łazienki i skierował się do kuchni, automatycznie omijając stertę papierów, którą miał uprzątnąć dwa tygodnie temu.

Jego mieszkanie nie było duże.

Drzwi wejściowe prowadziły do krótkiego korytarza, który płynnie przechodził w salon. Może nie jakoś szczególnie wielki salon, ale dzięki ułożeniu mebli i beżowo-brązowym ścianom, był to salon jasny i przestrzenny.

A przynajmniej taki się wydawał, nim zawalił go setkami papierowych arkuszy.

Pośrodku salonu stała wygodna, szeroka kanapa o ciemnokremowym, zamszowym obiciu, a naprzeciwko niej ustawiony był niewielki stolik, na którym umieszczony został porządny telewizor.

Tuż przed kanapą tkwiła ława ze szklanym blatem, na której Alex zawsze stawiał kawę, gdy akurat miał okazję oglądać poranne wiadomości.

Po obu stronach ławy znajdowały się dwa duże fotele, przekręcone w taki sposób, żeby nie zasłaniały ekranu telewizora. Alex bardziej lubił ten, który stał przodem do drzwi. Gdy już przychodzili do niego jacyś interesanci albo znajomi, nigdy nie pozwalał im na nim siadać.

Kwestia bezpieczeństwa i przyzwyczajenia.

Oprócz tych paru mebli, w salonie, tuż przy ścianach, stały półki, solidnie obładowane jego prywatnymi rzeczami. Od pamiątek, poprzez trofea, rzeczy z pracy, książki, figurki i długopisy, po wyszczerbiony kij bejsbolowy z dziewięćdziesiątego pierwszego, którym trzasnął Jeffersona w głowę podczas badania ofiar kolizji samochodowej - leżało na nich dosłownie wszystko.

Oczywiście poukładane w uporządkowany sposób. Tak, że bez problemu mógł znaleźć książkę czy streszczenie z przesłuchania wariata, który zeznał, że "wjechał w tę ciężarówkę tylko dlatego, że myślał, że to przystanek pełen ludzi". Chciał się obronić, ale ściągnął na siebie jedynie jednoznaczny wyrok i nieco histeryczny, niekontrolowany wybuch śmiechu u Angelici.

Salon stał się czymś w rodzaju centrum jego mieszkania. Nie tylko połączony był z kuchnią, ale i znajdowały się w nim drzwi do jego bezcennego gabinetu i sypialni, z której z kolei prowadziły drzwi do łazienki.

Część salonu, w której znajdowała się kuchnia (tak właściwie mógł nazwać to po prostu kuchnią), była jedyną przestrzenią całkowicie wolną od przywleczonych z pracy akt.

No, była jeszcze łazienka, ale ona się nie liczyła.

Wyjął z szafki kubek i postawił go na blacie. Następnie nalał wodę do czajnika i postawił na gazie, żeby ją zagotować.

W oczekiwaniu na wrzątek przygotował dwie kanapki z szynką i pomidorem.

Nigdy nie lubił czekania na zagotowanie się wody, ale jakoś nie stać go było na to, żeby kupić sobie elektryczny czajnik.

To znaczy, nie pieniężnie. Po prostu mu się nie chciało.

Jeśli chodziło o pieniądze, to ze spokojem mógł zamieszkać w czymś większym i bardziej luksusowym, ale wolał żyć na uboczu, nie rzucając się w oczy.

Bez rodziny, mieszkający samotnie, z dala od spojrzenia wrogów, nie wzbudzający zainteresowania (chyba, że akurat siał terror w pobliskim barze) ani nie angażujący się w związki - był idealnym pracownikiem FBI.

Szybko dokończył śniadanie, zrobił kawę, wrzucił naczynia do zlewu (posprząta wieczorem) i poszedł do sypialni, żeby się ubrać.

Założył dżinsy i koszulę. Zazwyczaj ubierał się w właśnie taki zestaw. Chyba, że Washington kazał mu przyjść do pracy ubrany porządnie (czyli w dżinsy i koszulę, ale bardziej eleganckie), wtedy ubierał się na sportowo. Oczywiście nie ze złośliwości, nie. Po prostu zapominał jak brzmiało polecenie jego szefa i pamiętał jedynie jego zarys. "Ubrać się inaczej, niż zwykle".

Więc ubierał się inaczej niż zwykle.

Wkrótce, po paru krępujących sytuacjach, Washington zorientował się jak działa jego mózg. A przynajmniej sądził, że się zorientował. Więc kiedy Alexander miał przyjść ubrany na elegancko, mówił mu, żeby przyszedł ubrany na sportowo.

Nie, to tak nie działało. Wtedy Alex akurat zapamiętywał, że ma przyjść ubrany na sportowo, a nie odwracał komendę i przychodził na elegancko.

To było skomplikowane.

Patrząc w wiszące na szafie lustro, dopiął ostatni guzik koszuli, a potem związał włosy w niski kucyk.

Wrócił do salonu, po drodze zabierając z kuchni kawę.

Usiadł na fotelu i włączył telewizję. Oglądając kłócących się ze sobą, kretyńskich polityków, sączył powoli gorący napój, dopóki na dnie kubka nie została ani jedna jego kropla.

Kiedy po jakimś czasie sprawdził godzinę, stwierdził, że właściwie może już wychodzić do pracy.

Wziął plecak, włożył kurtkę i buty i wyszedł.

Zakluczył za sobą drzwi i wsunął klucz do kieszeni czarnej kurtki.

Wkrótce szedł już ulicami Washingtonu. Była już pora, w której ludzie wyruszali w drogę do pracy, ale on mieszkał w tej spokojniejszej dzielnicy miasta, więc ulice nie były jeszcze zapełnione samochodami i ludźmi.

Do pracy zwykle jeździł tramwajem, a droga zajmowała mu piętnaście minut.

Rzadko chodził pieszo, bo wtedy tracił około godzinę życia.

A w sytuacjach krytycznych brał taksówkę. I robił zwykle, kiedy miał męczącą noc w barze. Nie, że się upijał czy bił, po prostu męczyły go rozmowy z tępakami.

Wszedł do tramwaju, stanął przy drzwiach i chwycił się metalowej rury. Przez moment rozważał, czy nie wyjąć z plecaka słuchawek do telefonu, ale uznał, że kosztowałoby go to zbyt wiele ruchów.

Po paru przystankach do tramwaju weszły dwie starsze kobiety, które niedługo potem zaczęły rozprawiać o swoich problemach zdrowotnych. Alex stał z boku i przysłuchiwał się temu ze średnim zainteresowaniem.

Nim do spraw, które napawały go obrzydzeniem, tramwaj zatrzymał się, a on z ulgą wyszedł na październikowe powietrze.

Resztę drogi, pozostałą do pracy, pokonał szybkimi, długimi krokami.

- Cześć, Peggy - przywitał się, wchodząc do środka.

- Alexander. - Dziewczyna siedząca za ladą okręciła się na ruchomym krześle i posłała mu długie spojrzenie. Po chwili uśmiechnęła się. - Twój gabinet jest otwarty.

- Gdzie jest twoją siostra?

- Która? Ta od chorych psychicznie, czy...

- Angelica. - Przewrócił oczami.

- Chyba robi ci kawę - odparła Peggy i odgarnęła za ucho jeden z ciemnobrązowych, kręconych kosmyków.

- Dzięki. - Alex przez dłuższą chwilę patrzył na nią z zastanowieniem. - Słuchaj, kiedy wyjeżdżasz?

- Pojutrze. Cieszę się, bo przynajmniej zdążę poznać tego twojego Laurensa. - Mrugnęła do niego figlarnie. - Ale i tak ominie mnie większość zabawy. To na pewno będzie ciekawe.

- Kolejna taka - mruknął Alex. - To nie jest "mój" Laurens, wiesz?

- Droczę się tylko. - Peggy zaśmiała się.

- No mam nadzieję. Jedziesz do Kalifornii, prawda?

- Tak. - Oczy jej zabłyszczały. - Los Angeles, plaże, te klimaty. Będzie bosko.

- I ciepło - dodał. - Teraz przechodzi tamtędy fala upałów. Te pożary...

-...mi nie zagrożą - dokończyła za niego. - Dzięki za troskę, ale jestem siostrą Schuyler. Potrafię o siebie zadbać.

- Dobrze, wobec tego - mruknął. - Idę. Mam dużo do roboty.

- Jak zwykle. Powodzenia. - Peggy znowu okręciła się na krześle, tym samym znajdując się na powrót twarzą do pliku kartek, nad którym pracowała.

Alex ruszył korytarzem. Nim dotarł do swojego gabinetu, musiał skinąć głową na powitanie co najmniej piętnaście razy.

Wreszcie udało mu się nacisnąć klamkę i wejść do środka. Tam jednak, zamiast ciszy i spokoju, czekała na niego Angelica.

- Zrobiłam ci kawę - powiedziała zamiast powitania.

- Dzięki. Doceniam gest. Chyba, że dosypałaś mi do niej cyjanku.

- Jakbym mogła? - Angelica westchnęła teatralnie i podniosła się z fotela, który stał przed jego biurkiem.

- Przyniosłaś mi coś do roboty? - zapytał, zerkając na nią.

- Nie, później ktoś to zrobi - odparła. - Na razie i tak masz jej wystarczająco wiele.

Otworzył usta, żeby zaprotestować, ale nie zdążył tego zrobić, bo Angelica dodała:

- Postaram się przyprowadzić do ciebie Laurensa osobiście.

- Chcesz go po drodze obrócić przeciwko mnie?

- Nie - odparła krótko, odwracając się w drzwiach. - Chcę go po prostu przygotować psychicznie na spotkanie z twoim ego.

- Przecież już ze mną rozmawiał - zauważył Alexander.

- Wsparcie psychiczne nie zaszkodzi.

- On się mnie nie boi.

- Mam nadzieję, że mówisz prawdę.

- Poza tym, to nie dziecko.

- To, że się z tobą kłóci, nie znaczy, że skończył dwadzieścia jeden lat - odparła Angelica. - Wypij kawę. Za chwilę będzie zimna.

- To wrzątek! - zawołał za nią Alex.

Gdy wyszła, pozwolił sobie na ciche westchnięcie. Zajął fotel przy biurku i włączył komputer, jednocześnie odstawiając kawę na blat biurka.

Przetarł twarz dłonią.

Nim zabrał się do pracy, sprawdził pocztę. Mógł to zrobić na telefonie, ale sprawdzanie poczty na komputerze stało się jego małym rytuałem. Jego współpracownicy często wysyłali mu ważne informacje właśnie na nią. Zamiast poinformować go o nich przez telefon, jak ich prosił.

Na szczęście, jedyne co dostał, to e-mail od Marthy. Ów e-mail zawierał w sobie krótką notkę ("Drogi Alexandrze, na Hawajach jest wspaniale. George się o Ciebie martwi, chociaż nie do końca się tak zachowuje. Mamy nadzieję, że u Ciebie wszystko w jak najlepszym porządku. Buziaki i pozdrowienia!") i zdjęcie Washingtona grającego na ukulele.

*
Nawet nie wybiło południe, a dzień już przestał iść po jego myśli.

Równo o dziesiątej został wyrwany ze swojego gabinetu. Razem z Angelicą musiał pojechać na spotkanie z burmistrzem miasta. Była to nużąca i pełna niejasności rozmowa, podczas której Alex miał ochotę powyrywać sobie z głowy wszystkie włosy. Nawet nie dlatego, że burmistrz był istnym ignorantem, ale dlatego, że było już sporo po dwunastej, a na dwunastą miał spotkanie z Johnem Laurensem.

- Spokojnie, Eliza się nim zajmie - powiedziała uspokajająco Angelica, kiedy Alex zaczął denerwować się na kierowców w drodze powrotnej.

- Słuchaj, chodzi mi tylko o to, że nie będę punktualnie, a nie o to, czy się będzie nudził.

- Może też się spóźni. Albo nie przyjdzie w ogóle.

- Niech tylko spróbuje - burknął Alex. - No dalej, jedź, kretynie! - wydarł się na samochód stojący przed nimi.

- On i tak tego nie słyszy - zauważyła Angelica.

- Wiem, ale pokrzyczeć nie zaszkodzi. - Alexander zabębnił palcami o kierownicę. - Słuchaj, przypomniałem sobie o takiej małej sprawie.

- Która dotyczy...?

- Laurensa.

- A więc? - zapytała kobieta i spojrzała na niego z zaciekawieniem.

- Mówiłaś, że miał na sobie trochę krwi, ale razem z Elizą zmyłyście ją, bo... Ech, panikował, czy coś.

- Tak było.

- Było jej dużo?

- Wystarczająco, żeby rzucała się w oczy - odparła Angelica.

- Powiedz, czy to była jego krew?

- Tak, jego.

- I gdzie?

- Na twarzy.

- Dobra. A skąd ta krew była?

- Z rozcięcia, gdzieś na kości policzkowej. - Angelica zmarszczyła brwi. - Nie widziałeś plasterka?

- No... Nie? - Alex również zmarszczył brwi. - Gdybym go widział, to bym nie pytał o źródło.

- Och. Masz rację. Przyjrzyj mu się dzisiaj, jeśli mi nie wierzysz.

- Wierzę, wierzę - zapewnił ją. - Pobił się z kimś?

- Nie powiedział mi więcej, niż tobie. To możliwe, chociaż mi tam na takiego nie wygląda. - Angelica wzruszyła ramionami.

- Mhm - mruknął Alex. - A kolegę z klasy to zrąbał równo.

Końcowy poślizg czasowy nie był tak wielki, jak się spodziewał. Obstawiał godzinę spóźnienia, a wyszło o połowę mniej.

Gdy tylko wjechali na parking, wypadł z samochodu i biegiem ruszył do budynku.

- Peggy, Laurens już przyszedł? - zapytał zaraz po wejściu, podchodząc od razu do lady.

Miejsce, w którym gospodarowała najmłodsza siostra Schuyler, było oblężone przez masę ludzi. Dziewczyna, zajęta innymi, nie usłyszała go.

- Peggy! - powtórzył, głośniej.

- Niech pan poczeka na swoją kolej - rzucił jakiś mężczyzna.

- Ja nie czekam w kolejkach, mam na imię Alexander Hamilton i jestem zastępcą szefa FBI - odparł gładko Alexander.

Po tych słowach przepchnął się przez mały tłum.

- Peggy...

- Przepraszam na chwilkę - wymruczała kobieta do jakiejś pary. - Tak? - zwróciła się szybko do Alexa.

- Czy Laurens już wchodził?

- A jak on wygląda?

- Kręcone, ciemne włosy, piegowaty taki, niższy ode mnie.

- Przystojny?

- Tak, tak, na pewno zwróciłabyś na niego uwagę w tłumie - odparł niedbale Alex. - Czyli nie widziałaś go.

Peggy, chyba jak każda osoba płci pięknej w jej wieku, wyłapywała wzrokiem wszystkich ładnych chłopców.

- Niestety nie.

- Ale to niemożliwe. Wejście mamy jedno, a on nie może sam sobie ominąć strażników.

- Przykro mi, Alex. Nie widziałam go. Najwyraźniej jeszcze nie przyszedł.

- Och. - No tak, to była bardzo prawdopodobna opcja. Dziwne, że ją wykluczył. - Racja. Dobra, dzięki.

- Nie ma sprawy. Jak przyjdzie, to daj znać. Skoro ty mówisz, że jest przystojny...

Alex przewrócił oczami. Odepchnął się dłońmi od lady, a potem powędrował do kuchni.

W niej, nie śpiesząc się, zaparzył sobie kawę.

W porządku, skoro Laurensa jeszcze nie ma, wróci do swojego gabinetu. Skoro Angelica jest już na miejscu, powinna go do niego przyprowadzić, jak obiecywała.

Wziął papierowy kubeczek i wyszedł.

Szedł pogrążony w myślach. Właściwie co zrobi, jeżeli Laurens zdecyduje się zignorować wszystko, co Alex powiedział mu dwa dni temu? Patrząc z realistycznego punktu widzenia, nie musiał przychodzić do jego biura. Alex uświadomił sobie, że jeżeli faktycznie chłopak nie przyjdzie, straci z nim wszelki kontakt i nic nie będzie mu mógł za to zrobić.

Chociaż patrzył pod nogi, jak szedł i tak potknął się o jakąś durną wypustkę na dywanie.

Próbując odzyskać utraconą równowagę, zrobił do przodu dwa długie kroki. Kątem oka widział, że na kogoś leci, ale ten ktoś chwycił go za łokieć, nim się z nim zderzył. Kawa wypadła mu z ręki.

- Uważaj.

- Kurwa!

- Spoko, mam ją.

- Laurens?!

Alex wyprostował się natychmiast. Przed nim rzeczywiście stał John Laurens, z rozbawioną miną trzymający w ręce ociekający kawą kubeczek.

Był ubrany w dżinsy i czarną bluzę z kapturem, a włosy, tym razem rozpuszczone, opadały mu na ramiona i otaczały jego głowę w taki sposób, że przynosiły Alexowi na myśl grzywę lwa.

- Cholera, Laurens. - Alex zmarszczył brwi. - Co ty tu robisz?

Jak się tu dostał? Przecież Peggy by go nie przegapiła, na litość boską.

Chłopak wręczył mu kubeczek.

- No nie wiem, zdawało mi się, że miałem tu dzisiaj przyjść o dwunastej. - Wzruszył ramionami. - Ale najwyraźniej coś mi się pomyliło. Będę leciał, w takim razie.

- Ooo, co to, to nie. - John Laurens zdążył zrobić zaledwie trzy kroki, nim Alex chwycił go za kaptur bluzy i przyciągnął z powrotem na miejsce, w którym wcześniej wstał. - Za mną.

Nie czekając na odpowiedź, ruszył korytarzem. Nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, że Laurens podąża za nim.

- Wybacz za spóźnienie, miałem nagłą rozmowę z burmistrzem - rzucił do niego przez ramię.

- W porządku, to tylko pół godziny - mruknął chłopak. - Co to dla mnie.

Alex zatrzymał się na chwilę, żeby zrównać się z nim krokiem.

- Jak tu wszedłeś? - zapytał go.

- Bocznym wejściem - odparł brunet.

- Niemożliwe. Tam jest kilka razy większa obstawa.

- Może tak, ale to chyba bez znaczenia.

- To ma znaczenie. Nie wpuszczamy cywili.

- Wyszła po mnie Eliza.

- Eliza? - powtórzył ze zdziwieniem Alex.

- Tak. Mam jej numer, więc zadzwoniłem do niej, a ona wpuściła mnie i powiedziała, że cię nie ma. I, żebym w takim razie poczekał na ciebie na tym korytarzu. A ona idzie na spotkanie.

Ta Eliza. Że też do niego nie zadzwoniła, że Laurens już przyszedł! Ale, skoro miała spotkanie...

Alex westchnął jedynie.

Otworzył drzwi gabinetu i przepuścił Johna przodem.

- Siadaj tutaj - rzucił, wchodząc tuż za nim.

Laurens posłusznie usiadł na fotelu, który Alex mu wskazał.

Alexander przeszedł obok niego i usiadł za biurkiem, odstawiając kawę na bok.

Nastała cisza, podczas której Laurens siedział na fotelu, a Alex skanował wzrokiem monitor komputera, szukając odpowiednich plików.

No, tu się szmaty schowały.

Włączył.

Po paru minutach kątem oka zobaczył, że chłopak zaczął kręcić się na fotelu, obracając się coraz szybciej wokół własnej osi.

Niech szlag trafi tego, który wymyślił fotele na kółkach.

Próbował to zignorować, ale po paru minutach, szalonemu kręceniu zaczęły akompaniować skrzypnięcia. Wtedy stracił cierpliwość.

- Możesz przestać? - zapytał niecierpliwie.

John Laurens natychmiast się zatrzymał, prawie się przy tym przewraca ją. Chłopak westchnął.

Wreszcie.

Alexander z zadowoleniem powrócił do pracy.

Gdy minęło kolejnych parę minut, zobaczył, jak chłopak podnosi się z fotela i zaczyna obchodzić jego gabinet.

Alex nie mógł powstrzymać się od ciągłego zerkania, gdzie ten wędruje.

Brunet przeglądał jego akta, przestawiał kubki wypełnione długopisami i potykał się o kartonowe pudełka. Najdłużej zatrzymywał się przy wiszących na ścianach zdjęciach.

Alex uniósł wzrok, żeby zobaczyć, na które z nich teraz patrzy.

Okazało się, że na to sprzed trzech lat, które przedstawiało jego i Washingtona. Przeniósł wzrok na profil chłopaka.

Ten najwyraźniej wyczuł, że na niego patrzy, bo odezwał się, jakby wykorzystywał sytuację:

- To twój szef?

- Tak.

- A to Eliza? - Chłopak wskazał kolejne zdjęcie.

Hamilton rzucił mu szybkie spojrzenie.

- Tak.

- Serio? Wygląda inaczej.

- Ma inną fryzurę.

- Angelica też.

- Siostry Schuyler preferują podobny styl - wyjaśnił łaskawie Alex. - Jedna zmienia, a to samo robią pozostałe.

- Czyli ta tutaj to też ich siostra?

- Tak.

- Aha. Jak ma na imię?

- Peggy.

- To ta, co powinna mnie zauważyć, jak wchodziłem, ale nie zrobiła tego, bo wszedłem innym wejściem?

- Tak - odparł krótko Alex.

- Czyli pracuje w recepcji?

Alexander przetarł twarz dłonią.

- Tak, pracuje w recepcji.

- I to ona jedzie do Kalifornii?

- Skąd wiesz, że jedzie do Kalifornii? - Spojrzał na niego ze zdziwieniem.

Laurens odwzajemnił spojrzenie kątem oka.

- Dwa dni temu założyłem ci podsłuch.

Alex posłał mu wrogie spojrzenie, więc John przewrócił oczami.

- Eliza mi powiedziała.

- Po cholerę?

Laurens wzruszył ramionami i włożył ręce do kieszeni bluzy.

- Jest miła, więc jej zapytałem.

- Świetnie - powiedział krótko Alex, kończąc tym samym rozmowę.

Brunet uszanował to, że Alex nie chciał rozmawiać. A przynajmniej przez chwilę.

- Długo tu pracujesz?

Alex stłumił w sobie irytację.

- Przyjechałem do tego miasta w wieku dziewiętnastu lat.

- Pracujesz tu od siedmiu lat?

- T...

- Pozwolili ci zacząć tak wcześnie?

- N...

- Och, zacząłeś chodzić na praktyki? Ale przecież, żeby zacząć tu pracować, musiałbyś przejść szereg kursów...

- Możesz się zamknąć i usiąść na miejsce? - zniecierpliwił się Alex.

Chłopak spojrzał na niego z urażeniem.

- Siadaj - wycedził Alex.

- Dobra, spokojnie. - Laurens westchnął, przeszedł przez gabinet i usiadł z powrotem na fotelu.

- I spróbuj mi się tylko zacząć kręcić - dodał Alexander ostrzegawczym tonem.

- Skoro nalegasz...

- NIE KRĘĆ SIĘ.

Laurens westchnął ciężko.

- To co mam robić? - zapytał.

- Siedź po prostu cicho.

- Siedzieć cicho mogę gdziekolwiek. Miałem tu przyjść, żeby siedzieć cicho?

- Pracuję. Możesz przestać mnie rozpraszać na parę minut?

- Dobrze, dobrze - ustąpił Laurens.

Na miłość boską, wreszcie.

Chłopak pokręcił się trochę, ale w końcu znieruchomiał z oczami utkwionymi w Alexandrze.

Ignorowanie jego spojrzenia było trudniejsze, niż się tego spodziewał, ale mimo to udawało mu się na niego nie patrzeć, kontynuując pisanie na komputerze.

Raz tylko zerknął, ale na jego szczęście Laurens miał wtedy wzrok opuszczony na coś, co trzymał na kolanach.

Alex nie wnikał, w to, czym chłopak się zajmował. Wolał nie wiedzieć. Ważne było to, że wreszcie przestał się na niego natarczywie gapić i spoglądał na niego jedynie od czasu do czasu.

- Mogę wyjść? - zapytał Laurens po parunastu minutach, odkładając coś na blat tuż za jego komputerem.

- Po co? - Alex zmarszczył brwi.

- A tak się przejść. - Brunet wzruszył ramionami. - Skoro cię denerwuję.

- Nie denerwujesz mnie - odparł gładko Alex. - Ale byłbym wdzięczny, gdybyś zobaczył, czy ktoś na mnie nie czeka na korytarzu.

- Mam zapytać? - Laurens przeciągnął się i powoli podniósł na nogi.

- Nie, po prostu wyjrzyj, czy ktoś nie idzie w stronę gabinetu. Byle szybko. - Nie mógł dopuścić, żeby czyjeś niepożądane spojrzenie rozpoznało syna Henry'ego Laurensa.

John Laurens przewrócił oczami. Alex patrzył, jak odwraca się do niego plecami, przechodzi przez gabinet i otwiera drzwi, żeby wyjść.

Koniec końców nie wyszedł, a zamiast tego zderzył się z mężczyzną, który właśnie wchodził.

- Ou, uwaga - powiedział mężczyzna, gdy Laurens zarył czołem w jego pierś.

Był wysoki i smukły, o skórze koloru ciemnej kawy z mlekiem. Włosy miał ściągnięte w kucyk, ale Alexander wiedział, że są czarne i mocno pokręcone.

Jak drugi mężczyzna, który wchodził zaraz za nim.

- Gilbert, co ty robisz, wejdź wreszcie.

- Nie będę taranować innych osób - warknął na niego pierwszy.

Alex stłumił w sobie chęć wybuchu śmiechem.

- Przepraszam. - John zrobił parę kroków do tyłu, robiąc im miejsce.

- Laf, Herc, wejdźcie - zawołał do nich Alex.

- Nie jesteś zajęty? - Lafayette rzucił znaczące spojrzenie w stronę Johna. TO spojrzenie.

Alex zasztyletował go wzrokiem.

- Aha, czyli to nie to - dodał Lafayette. - Rozumiem. Nie patrz tak na mnie.

- Mamy dla ciebie małą sprawę do przejrzenia z nami - dodał drugi mężczyzna, Hercules.

- Wobec tego chodźcie - powiedział Alex. - Aha. I poznajcie Laure... Johna.

- John Laurens - przedstawił się John, nim Alex zdążył go powstrzymać.

- Laurens... - powiedział powoli Lafayette, potrząsając dłonią chłopaka. - Czy ty nie jesteś przypadkiem...

- Synem Henry'ego Laurensa? - dokończył pytanie John, ignorując Alexa, który dawał mu nieme znaki, żeby się zamknął. - Tak, jestem.

- No, a wiesz, wyglądałeś mi nawet znajomo! - powiedział do niego Hercules, podczas, gdy Lafayette rzucił Alexowi spojrzenie, które wyraźnie mówiło "serio, Alex".

Alexander posłał mu niewinny uśmiech.

- Nie mówiłem wam może?

- Dobrze wiesz, że nie!

- Dobra, dawaj tę sprawę. A ty, Laurens... - Alex spojrzał na niego z zastanowieniem.

- Mogę sobie iść - zaproponował brunet. Zbyt entuzjastycznie, jak na jego gust.

- Nie, zostań jeszcze.

Laurens rzucił mu mordercze spojrzenie, ale nic nie powiedział, jedynie wrócił na fotel.

Lafayette i Hercules podeszli do Alexa i stanęli po obu jego stronach.

Alex podłączył do komputera pendrive, który wręczył mu Lafayette.

- Co to za sprawa? - zapytał.

- Nie wiem do końca, Angelica dopiero co wręczyła mi pendrive - odparł Lafayette. - Wspomniała mi o niej jedynie ogólnie...

- Czym się zajmujecie? - zapytał z zainteresowaniem Laurens.

- Gdybyś mógł się na chwilę zam... - zaczął z irytacją Alex.

- Ja zajmuję się przestępstwami informatycznymi - odparł Lafayette, ignorując Alexa i spoglądając na Johna. - Co nie znaczy, że jestem kulą u nogi, widzę to twoje spojrzenie. Też biorę udział w akcjach i jestem w nich całkiem niezły. Herc za to jest specem od broni.

- Herc? - Laurens przeniósł wzrok na drugiego z przyjaciół Alexa.

- Hercules.

- Fajne imię. - Na twarzy Laurensa pojawił się szeroki uśmiech.

- Tak, matka dała mi je, żeby ludzie patrzyli na mnie tak, jak ty teraz.

Alex odchrząknął głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę przyjaciół.

- To, co z tą sprawą? - zapytał.

Po piętnastu minutach oglądali już zdjęcia z wypadku. 

- Podobno kierowca wjechał w drzewo, żeby uniknąć zderzenia z jeleniem. - Alex słuchał tego, co mówił Hercules, jednocześnie przesuwając zdjęcia. - Tak przynajmniej zeznała zapłakana pasażerka.

- Siedziała obok niego na tylnym siedzeniu - dodał Lafayette. - Kierowca umarł na miejscu, ale ona wyszła z tego zaledwie z paroma zadrapaniami.

- Była z nim spokrewniona? - zapytał Alex, oglądając zwłoki z różnych perspektyw. W zalaną krwią twarz i szyję ofiary wbiły się kawałki szkła, które najwyraźniej pochodziły z rozbitej szyby.

- Małżeństwo od trzech lat. Oboje mają po trzydzieści siedem.

- No fajnie - mruknął Alex. - To dlaczego ta sprawa jest u nas? To wypadek.

- Matka ofiary twierdzi, że to celowe zabójstwo - odparł Hercules.

- I może jeszcze jego żona go zamordowała? - Alex przewrócił oczami.

Lafayette rzucił mu potwierdzające spojrzenie.

- Serio. - Alex przetarł twarz dłonią. - To znaczy, że musimy się z nią spotkać?

- Jeżeli to zabójczyni, wykryjemy to bez problemu. - Lafayette wzruszył ramionami.

- Pytanie, dlaczego miałaby to zrobić - powiedział Hercules.

- No, właśnie. - Alex spojrzał na Francuza. - Co zeznała matka?

- Yyy... Złe stosunki w małżeństwie, bogaty mąż. Chęć zdobycia całych pieniędzy dla siebie.

- To takie typowe. - Alex westchnął. - Mieliśmy taką sprawę tydzień temu. I teraz, skoro, patrząc na notkę, oględziny zwłok ofiary nic nie wykryły, teściowa przegra swoją próbę udupienia synowej.

- No, nie wiem. - Alexander drgnął, słysząc głos Laurensa tuż za sobą.

- Jasna cholera, co ty tu robisz? - Alex wykręcił głowę, żeby na niego spojrzeć. - Nie miałeś siedzieć na fotelu? - Chłopak nie odpowiedział. Schylił się szybko i przeszedł mu pod ramieniem, tak, żeby dostać się do monitora komputera. - Wynocha, to ściśle tajne! - warknął na niego Alex, ale John już strącił jego rękę z myszki i przejął kontrolę nad przesuwaniem zdjęć.

- Pewnie są gdzieś zdjęcia szyi ofiary - odparł Laurens.

- Na pewno nie dla twoich oczu - prychnął Alex. - Laf, powiedz mu, żeby sobie poszedł!

Gilbert otworzył usta, ale nic nie powiedział. Zamiast tego zmarszczył brwi, słuchając słów Laurensa:

- O, mam. - John boleśnie oparł się łokciem o udo Alexandra, ignorując jego pełen bólu jęk. - Szkło z rozbitej szyby nie mogło wystrzelić pod takim kątem, żeby przecięło mu szyję w taki sposób. Dobra, mogło, wszystko jest możliwe, ale przecież nie żyło własnym życiem i nie uciekło z jego szyi po zabiciu tego człowieka. Jest tutaj tyle krwi, bo podobno szkło poderżnęło mu gardło. A przecież ta rana nie jest poszarpana, jaka byłaby po wystrzale szkła. Tylko precyzyjna. Wygląda na ranę po nóżu i każdy, kto się trochę na tym zna, nawet największy kretyn, powinien od razu to zobaczyć podczas oględzin zwłok.

Alexander spojrzał na niego z zaskoczeniem, ale nim zdołał o cokolwiek zapytać, wyręczył go w tym Lafayette:

- Studiujesz medycynę? - zapytał.

- Studiowałem - wyjaśnił John, zerkając na niego z dołu.

Alexander zmarszczył brwi.

- Masz rację, na litość boską - Lafayette podrapał się po głowie. - Zacząłem szkolić się pod tym kątem w zeszłym roku, ale nie zwróciłem na to uwagi.

- Czyli, co? - zapytał Alex. - Żona-zabójczyni?

- Na to wygląda - powiedział Hercules. - Mogła przejąć kontrolę nad kierownicą i władować samochód w drzewo. Dalsza historia jest jasna.

Laurens odciążył udo Alexa i z kucków stanął na proste nogi.

- No, to nieźle, John - powiedział z uznaniem Lafayette. - Wygląda na to, że dobrze, że zaglądałeś Alexowi przez ramię. Ale byśmy zjebali.

- Zepsuł człowiek od oględzin zwłok - odparł Laurens, wzruszając ramionami.

- O ile jakiś był - mruknął Alex.

- Ile studiowałeś tę medycynę? - zapytał z zainteresowaniem Lafayette.

- Rok.

- Dlaczego przestałeś? - wtrącił Alex.

Jego zdaniem gościu miał oko.

John przestąpił z nogi na nogę i przygryzł dolną wargę.

- Ojcu się to nie podobało - wyjaśnił.

Alex zamrugał.

- Mówisz poważnie? Przecież to dobry kierunek. Cholernie dobry. Nie mówiąc już o tym, ile ludzkich istnień można tym uratować.

Laurens lekko wzruszył ramionami.

- Wolał, żebym poszedł na prawo. Ale tego nie zrobiłem. - Wydawał się zakłopotany tym faktem.

- Na prawo? - Lafayette rzucił Alexowi znaczące spojrzenie. - Nasz Alex studiował prawo.

Alex wymienił spojrzenia z Herculesem.

- Dobra, zaniesiemy teraz odpowiedź Angelice - powiedział szybko Hercules. - Nie ma sensu zwlekać, to w końcu sprawa o morderstwo. Chcesz, żebyśmy wyprowadzili Johna przy okazji?

- Byłbym wdzięczny - powiedział Alex, biorąc kubeczek z kawą do ręki.

- Musimy dodać, że zły Laurens nam pomógł - Lafayette uśmiechnął się do Alexa.

- Tak, a przy okazji znajdźcie nazwisko gościa od oględzin wzrok. Trzeba opierdolić debila. Nowy, czy co?

- Albo, jak mówiłeś, może nie było żadnych oględzin.

Alex kątem oka zauważył, że John przygląda się Gilbertowi z czymś, co wyglądało mu na chorą fascynację.

Lafayette chyba też to zauważył, bo na jego twarzy pojawił się wyraz lekkiej dezorientacji.

John musiał zauważyć, że Alex i Gilbert to zauważyli, bo odezwał się:

- Masz absolutnie fantastyczne zęby - powiedział.

Alex parsknął śmiechem, opluwając kawą komputer, biurko i wszystko, co na nim leżało.

Zaniósł się kaszlem i nie wiedział, czy bardziej bawi go zdziwiona mina Lafayetta, zafascynowane spojrzenie Johna, czy śmiech Herculesa.

- Chodźmy - Hercules zerwał się na nogi, starając się nie śmiać. Chwycił za ramię lekko zarumienionego, nadal jakby zszokowanego Lafayetta i pociągnął go za sobą. - Czekamy na korytarzu, John.

Alex skończył kaszleć.

- To go zdziwiłeś - powiedział do Laurensa, kiedy na dobre mu przeszło. - Widzimy się jutro.

- O tej samej porze?

- Jeżeli nie wchodzi ci to w paradę.

- Nie, raczej nie - odparł Laurens. - Chociaż... - zmarszczył brwi. - Nie jestem pewien.

- Wyjmij telefon, dam ci swój numer.

- Wolałbym, żebyś napisał mi go na kartce - odparł John.

- W porządku. - Chciał nie pytać, dlaczego, ale zapytał: - Dlaczego?

- Kontrola rodzicielska - wyjaśnił Laurens.

- Współczuję, ja takiej nie mam - rzekł Alex, bazgroląc swój numer na kawałku papieru.

- Też ci współczuję.

- Dzięki. - Alex wyciągnął zapisany papierek w jego stronę.

Laurens podszedł, odebrał go i wsunął do kieszeni.

Alexander, przypominając sobie rozmowę z Angelicą, rzucił mu szybkie spojrzenie, póki ten stał blisko. Rzeczywiście, na lewej kości policzkowej mógł dostrzec plasterek i to dosyć spory. Ale miał kolor skóry, pewnie dlatego go nie dostrzegł.

- Dzięki. Napiszę, jeśli coś by mi się nie zgadzało - powiedział John, patrząc na niego przelotnie.

- Świetnie. W takim razie do zobaczenia. Spróbuj tylko nie przyjść. - Alex odprowadził go wzrokiem do drzwi.

- Tak zrobię, jeżeli dalej będziesz tak przynudzał i zachowywał się jak cham i miotał na prawo i lewo - odpyskował mu na odchodne chłopak i wyszedł, solidnie trzaskając drzwiami.

...

Chryste.

Alex zamrugał.

Nie spodziewał się tego.

Po chwili potrząsnął głową i powrócił do pracy. Jakiś czas później skończyła mu się kawa, wstał więc, żeby zrobić sobie więcej.

Gdy ominął biurko, jego uwagę zwróciła czysta, biała kartka, której wcześniej na pewno tam nie było. To musiała być ta rzecz, którą odłożył wcześniej Laurens.

Tylko dlatego ją podniósł i spojrzał na nią, jakby czysta strona mogła powiedzieć mu więcej, niż sam chłopak.

Dopiero wtedy zorientował się, że na drugiej coś jest.

Odwrócił.

Ze zdziwieniem przyjął do wiadomości, że widniał na niej rysunek. Szkic czarnym długopisem, który przedstawiał wizerunek jego samego. Siedzącego za biurkiem i pracującego.

Przez moment po prostu się na to gapił. Alexander na tym rysunku był idealny. Przystojny, zamyślony i na pewno nie ironiczny czy rozgoryczony.

Przez chwilę w jego myślach pojawiło się pytanie, czy naprawdę tak wygląda, czy to tylko wymysł, sztuka.

Czy po prostu punkt widzenia.

W jego sercu rozlało się przyjemne ciepło.

Cholera, miał chłopak talent.

I chyba dowiedział się, co studiuje. A może był to po prostu zbieg okoliczności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro