Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

25.

Życie ze świadomością, że ktoś najpierw istniał, a potem przestał, okazało się zbyt trudne, żeby Alex mógł od razu wrócić do normalności. 

Ale starał się, naprawdę się starał. I bardzo dobrze wychodziło mu udawanie.

W tym momencie wierzył w to, że kiedy długo się udaje, kłamstwa stają się prawdą.

Czuje się dobrze. Nic mu nie jest. Zapomniał o Johnie.

W kółko wyjaśniał swoim przyjaciołom, że on i John zerwali ze sobą kontakt i nie mają zamiaru się schodzić.

Ha, gdyby chociaż byli parą, byłaby jakaś szansa. Z chodzenia na przyjaciół. A na kogo można przejść z przyjaciół? Na kolegów?

Idiotyzm.

W końcu przestali pytać i zapadł względny spokój. Tylko Angelica rzucała mu te spojrzenia. I tylko Jefferson wyglądał inaczej niż zwykle. I tylko Washington zachowywał się nie tak, jak powinien.

W podświadomości Alexa czaił się cień podejrzeń, że oni to zaplanowali. Washington i Jefferson. Ale ten cień ginął w mroku myśli o tym, że John nadal gdzieś jest, tylko nie chce go znać.

I jak zwykle bolało.

Cholera, gdyby parę miesięcy temu wiedział, że ten chłopak tak zawróci w jego życiu, chyba zrezygnowałby z propozycji, którą wyłożył mu na tacy, gdy zobaczyli się po raz pierwszy.

Było za późno, jak zwykle za późno.

I starał się zapomnieć. Tak, jak kazał mu John.

Tylko jak puścić w niepamięć kogoś, kto stał się częścią jego życia, kogo ślady widać wokół? Każdego dnia? 

Nie wyrzucił tych durnych rysunków, wciąż patrzył na fotel, na którym zawsze siedział John.

Łapał się na tym, że spoglądając na góry akt wspominał, jak brunet przypadkowo (albo „przypadkowo") powalał je na ziemię. Albo, przechodząc obok kawiarni, zastanawiał się, kiedy znowu pójdzie do niej z Johnem.

Ostatnio poszedł do parku, bo dzięki Johnowi zaczął zwracać uwagę na otoczenie, podobało mu się. Dostrzegał piękno, które wcześniej go nie obchodziło.

Myślał o nim. Nie potrafił się powstrzymać. Myślał o tym, czy ma się dobrze. Co robi, czy nadal pracuje, co maluje, gdzie chadza na spacery. Myślał nad tym, czy John o nim myśli. Czy pamięta.
Czy chce pamiętać.

I był zły. Był zły na Henry'ego, chociaż nie powinien. Obarczał go winą za to, co powiedział John.
I tylko dlatego zaczął robić to, co chciał zrobić na samym początku.

Bo powinien był zrobić to, gdy tylko poznał Johna.
A teraz, skoro przyjaciel już się go pozbył, nie miał nic do stracenia.

Zaczął szukać.

                                                                                        ~~*~~

O tej porze dnia otoczenie eksplodowało intensywnością i jaskrawością barw. Wszystko stawało się kilka razy piękniejsze, jakby ze świata została zdjęta stara warstwa i została zastąpiona nową. Ludzie też wydawali się bardziej szczęśliwi, dlatego tak bardzo lubił zachody słońca.

Niestety, tym razem nie miał okazji zobaczyć na dworze jednego z nich. Mógł jedynie od czasu do czasu zerkać przez okno, w nadziei, że leniwe słońce natchnie go do wybrania jednej z opcji chodzących mu po głowie. Decyzji, którą ma podjąć dzisiaj.

A może zdecydował już dawno?

Chyba tak.

Torba, dosyć spora, czarno-zielona (jej materiał już dawno wyblakł i stał się szorstki, ale i tak bardzo ją lubił) leżała koło jego miękkiego łóżka już dobry tydzień. Znajdowało się w niej wszystko, czego potrzeba, a może nawet i więcej.

Skierował wzrok ku dworowi. Z tego miejsca za szybą widać było głównie niebo (teraz liliowo-szare) i grubą gałąź drzewa rosnącego tuż przy budynku.

Drzewo dawno powinno zostać ścięte, ale dzięki jego uporowi nikt go nie tknął. Fakt, z jednej strony, gdyby się zawaliło (na przykład podczas bardzo potężnej burzy), wpadłoby przez szybę prosto do jego pokoju i zapewne zdewastowało lwią część ukochanych prac (nie obchodziły go meble. No, może za wyjątkiem biurka). Ale z drugiej, mogło stanowić idealne wyjście ewakuacyjne. Gdyby, przykładowo, postanowił udać się na niezapowiedziany spacer i nigdy nie wrócić. Gałąź była niczym drabina.

I, oczywiście, drzewo to drzewo. Silne, piękne, jedno z wielu misternych arcydzieł natury. Zasługiwało na to, żeby rosnąć. I umrzeć, gdy nie będzie miało w sobie sił, by dalej piąć się w
górę.

Westchnął cicho, nie odrywając wzroku od powiewających na wietrze, zielonych liści o ząbkowanych końcówkach, oblanych niedostępną dla ludzi, nieziemską farbą promieni zachodzącego słońca.

Wiedział, że za parę godzin złoto zastąpi srebro, dzień stanie się nocą, niebo rozbłyśnie bielą, a nocne stworzenia przeciągną się i przebudzą.

Wiedział, że za trzy dni, gdy zapadnie zmrok, ześlizgnie się miękko po gałęzi drzewa, z torbą zawieszoną na ramieniu, a potem uda się do samochodu, odpali go i pojedzie gdzieś, gdzieś... daleko.

No, może na razie nie aż tak daleko, ale... Kto wie, co przyniesie mu los?

Przeprowadzi się z dala od Waszyngtonu. Znajdzie sobie pracę, może nowych znajomych, będzie kontynuować studia. Robić to, co kocha.

Trochę żal mu będzie definitywnie wszystko zostawiać. Nie miał wielu znajomych, ale...

Miał przyjaciół.

I kogoś, kogo kocha.

Zmarszczył brwi, na powrót skupiając się na kartce, którą powoli wypełniał kolorami.

Nie.

Zrobił, co musiał, nie ma odwrotu. Nie może roztrząsać i myśleć, zastanawiać się.

Czeka go nowe życie.

Zastanawiał się, jak długo będzie trwać, nim na powrót znajdzie się w swoim pokoju, w Waszyngtonie. Nie mógł zaprzeczyć, że będzie tęsknić. Za paroma osobami.

Dobra.

Naprawdę był idiotą.

Włożył słuchawki w uszy, pozwalając, by muzyka odciągnęła jego myśli daleko od problemów. Skupił się na malowaniu.

Pociągnięcia jego pędzla nigdy nie były automatyczne. Może w sztuce często poruszał się schematami, ale nikt nigdy nie zarzucił sztuczności – każda praca zostawała stworzona prosto z serca i ludzie to widzieli.

Parę godzin później, gdy słońce zaszło, a szarość zmieniła się w czerń, musiał zapalić lampkę stojącą na biurku, by móc dalej pracować.

Krajobraz na kartce teraz zdecydowanie wyglądał jak ocean i plaża, a nie przypominał bezkształtne plamy. Zastanawiał się, czy jak już pojedzie na własne oczy zobaczyć bezkresną toń i namaluje ją, to czy będzie różniła się od malunku, który sporządził dzisiaj.

Z dołu dobiegło głuche trzaśnięcie drzwiami. Słyszał je tylko dlatego, że był przyzwyczajony.
Odczekał trzy sekundy, a potem strącił szklankę z biurka.

Szkło nie rozprysło się na wszystkie strony jak poprzednim razem, ale woda wymieszana z farbą już tak. Na szczęście, nie doleciała do jego prac.

Hehe.

Chwilę później usłyszał wołanie.

- John! Co się stało?

- Zbiłem szklankę! – odkrzyknął.

- Znowu?!

- Przestawiłem sztalugę, jeszcze się nie przyzwyczaiłem do nowego układu w moim pokoju! – zawołał. - Bywa, no - mruknął pod nosem.

Jego ojciec nie odpowiedział. Prawdopodobnie poszedł do kuchni.

John odczekał parę chwil, a potem zabrał się za sprzątanie. Przez ostatnie parę dni codziennie zbijał szklanki z wodą, bo w pewnym sensie to polubił – ten namiastek kontroli w swoim życiu. A irytacja, jaką wywoływał w jego ojcu ten gest, była warta nawet przypadkowego skaleczenia się w rękę.

To nie tak, że lubił denerwować swojego ojca. Nikogo nie lubił denerwować, prawdę mówiąc, a zwłaszcza go. Był jego jedyną (prawie) rodziną i choć między nimi dawno przestało być tak, jak powinno, wiedział, że tak naprawdę jest dobrym człowiekiem.

John lubił moment uderzenia szkła o podłogę, bo czasami miał wrażenie, że jego własny umysł wypełnia się czymś szalonym.

I tylko dlatego od czasu do czasu z jego ręki ciekła krew, bo gdy był sam ze sobą, tylko ból pokazywał mu, że wciąż jest.

Chryste Jezu, co ja robię ze swoim życiem.

Naprawdę nie chciał wszystkiego ciągnąć.

Posprzątał szkło i wytarł podłogę, a gdy wyrzucił śmieci do kosza, wrócił, by znów usiąść przy biurku. Dopiero wtedy zorientował się, że nie zauważył, że nie spakował jeszcze notesu.

Pisał w nim naprawdę sporo. O różnych sprawach, dlatego z jednej strony nie chciał, żeby ktoś go czytał, ale z drugiej, gdyby ten ktoś to zrobił, mógłby dostać niezłego mindfucka.

Za trzy dni stąd wyjedzie.

***
Te trzy dni przepłynęły jednocześnie przerażająco wolno i zatrważająco szybko.

Jego ojciec wyjechał w sprawach służbowych i chyba nie miał zamiaru wracać przez najbliższy czas. Co prawda, niezbyt długi, ale w sumie wszystko jedno, bo John będzie w drodze, nim się zorientuje. Co innego Elizabeth, ona też nie wiedziała, co planuje, więc pewnie część winy spadnie na nią, i z tego powodu miał ogromne wyrzuty sumienia. Tak samo, gdy myślał o swojej siostrze, ale ona przecież była w swojej szkole, może nie do końca szczęśliwa, ale z całą pewnością bezpieczna.

Zrobił wszystko, co miał zrobić, a teraz czekał, aż zrobi się późno. Aż zrobi się pora, w której zwykle spał (a przynajmniej tak sądzili inni, tak naprawdę robił wiele innych rzeczy). Gdy zapadł zmrok, tym razem nie zapalił światła. Rozejrzał się po swoim pokoju, pogrążonym teraz w ciemniejszych odcieniach niż zwykle.

Lubił go. Wcześniej to było tylko pomieszczenie, w którym spędzał noce, ale w końcu stało się czymś więcej. Mimo, że stało tu lubiane przez niego łóżko, fajne biurko i całkiem spoko szafki, najwięcej miejsca zajmowały jego rysunki (tak, urządził sobie pracownię, choć mógł mieć ją w osobnym pomieszczeniu) i to je najbardziej adorował. Trochę narcystyczne, ale własne.

Wziął torbę, otworzył okno, pozwalając, by nocne powietrze omiotło mu twarz, a potem pewnie wdrapał się na gałąź i ostrożnie zszedł na ziemię, czując pod palcami szorstką korę. 

Odetchnął cicho, kiedy stanął na trawie. Poprawił pasek od torby i przeciągnął się odrobinę. 

Noc była spokojna i ciemna, taka, jaką lubił. Gwiazdy nie za bardzo pokazały się na niebie, ale trudno, to przecież nie koniec świata.

Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wyrzucić telefonu, ale po namyśle stwierdził, że to bez różnicy, czy go zatrzyma, czy nie. Znaczy, przepadał za nim. Po prostu.

Zrobił zaledwie dwa kroki przed siebie, nim usłyszał za swoimi plecami delikatne chrząknięcie.

Obrócił się z zainteresowaniem, mając nadzieję, że na jego twarzy nie pojawiła się bezgraniczna panika.

- Angelica? - zapytał głupio, jakby przed nim stał jego ulubiony celebryta, a nie doskonale znana mu przyjaciółka.

 - Wyglądam ci na kogoś innego? - zapytała kobieta, odpychając się od drzewa i idąc w jego stronę.

Wow, ile ona tam stała? Wow, był ślepy. Wow, okej.

Powoli przetworzył informację.

- Nie?

- Powiedziałeś to bardzo niepewnie. - Zaśmiała się. - Miło cię widzieć - dodała, rozkładając ramiona.

Bez wahania odłożył torbę na ziemię i poszedł przytulić przyjaciółkę.

- Co tu robisz? - zapytał, nie wyswobadzając się z ich uścisku. - Nie widziałem cię, odkąd... odkąd...

- Odkąd rzuciłeś Alexa.

- Nie byliśmy razem.

- Ale tak wygląda cała sytuacja - stwierdziła, odsuwając go na odległość ramienia. Spojrzał na nią niechętnie.

- Jak on się ma? - zapytał, udając, że go to nie interesuje. 

Nie widział go dobre półtora tygodnia. Gdyby miał jakieś doświadczenie, mógłby porównać odstawienie Alexa do odstawienia narkotyków, ale...

- Nadal jest załamany - odparła, rzucając mu znaczące spojrzenie. - A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale od jakiegoś tygodnia dodatkowo coś knuje. Na to wygląda, bo chociaż prowadzimy sprawę Marii, on nie skupia się na niej w stu procentach.

 - Jak wam idzie? - zapytał, ignorując ścisk w żołądku.

- Jesteśmy blisko.

- Mam nadzieję - powiedział. 

- My też - rzekła Angelica, odgarniając za ucha kosmyk kręconych włosów. - Ale nie przyszłam tu po to, żeby rozmawiać o Alexie.

- Tylko o mnie?

- Tak. Gdzie się wybierasz?

- Nigdzie - burknął.

Uśmiechnęła się kącikiem ust, ale jej oczy pozostały takie, jak wcześniej.

- Czyli ta torba to tylko ozdoba?

Wzruszył ramionami.

- Ktoś wie, że odjeżdżasz? - zapytała.

- Tylko ty - odparł. Zmarszczył brwi, znowu czując wyrzuty sumienia. - Nie mów Alexowi.

- Jeśli nie zapyta, nie powiem.

Pokiwał głową, usatysfakcjonowany. Po takim czasie Alex na pewno nie zapyta Angelici, gdzie jest.

To było smutne... ale prawdziwe.

- Dzięki - dodał, uświadamiając sobie, że jeszcze jej nie podziękował.

Przytuliła go. Przez chwilę się nie ruszał, ale w końcu odwzajemnił gest. Prosto i serdecznie. 

- Powodzenia, John - powiedziała w końcu. - Mam nadzieję, że to nie jest pożegnanie. - Przez chwilę patrzyła mu w oczy. - Uciekaj szybko, bo ktoś może wysłać za tobą psy.

Zrobił krok do tyłu i kiwnął głową.

Chciał zapytać jeszcze o wiele. Jak się tu dostała, jak go znalazła, co tu robi, co zamierza. 

Ale odwrócił się i poszedł najszybciej, jak mógł, nie patrząc za siebie.

                                                                                     ~~*~~ 

Gdy kilka dni później umierał na korytarzu, nie wiedział, o czym myśleć.
Maria Reynolds Marią Reynolds. Nie obchodziła go tak, jak powinna. Złe, ale prawdziwe. Niespokojnie przechodził z nogi na nogę, niecierpliwe czekając na koniec tego durnego przesłuchania. 

Boże, gonili za nią jak psy za jakimś rannym czymś. 

Ale och, wow, hej, super. Co go obchodzi pieprzona Reynolds, skoro nie mówi im nic konkretnego? Czy raczej, skoro nie mówi im nic?

Ma lepsze rzeczy do roboty. Śledził ruchy Henry'ego tak dokładnie, że zarywał przez to noce, nie sypiał. Martwił się i podejrzewał. Sam nie wiedział, czego chce. Ale to wszystko robił dla Johna.

Jefferson stał obok niego i nie wydawał się zachwycony tym, że Alex powoli staje się coraz bardziej nerwowy, ale mało go to obchodziło. Był środek nocy, Angelica dopiero co przyszła i teraz prowadziła rozmowę. Bezsensowną rozmowę.

Maria Reynolds sprawiała wrażenie interesującej kobiety i Alex nie odrywał od niej wzroku.

Choć siedziała teraz na krześle, ubrana w czarną bluzkę i krótkie, dżinsowe spodenki, wiedział, jest przeciętnego wzrostu. Jej skóra miała zdrowy, lekko miedziany odcień, włosy były długie, kręcone, o czekoladowym odcieniu, a oczy przenikliwie brązowe, podkreślone czarną maskarą i kredką. Pełne usta pomalowała czerwoną, wręcz wyzywającą pomadką. Co dla Alexa było chore, jej makijaż ogólnie wyglądał, jakby co dopiero wyszedł spod igły. 

W sumie zastanawiające, czy kobiety często poprawiają to, co nałożyły na twarz. No, jakoś po prostu nie wierzył, że wystarczy pomalować coś raz, by trzymało się to przez resztę dnia, zwłaszcza po długim pościgu, jak w wypadku Reynolds. W sumie, po cholerę im to? Po cholerę im pomadki na usta? Po cholerę spędzają godziny w łazience, żeby na następny dzień i tak...

Potrząsnął głową i dopiero wtedy zorientował się, że Maria Reynolds patrzy prosto na niego. Podobnie jak Angelica, Eliza, Lafayette, Hercules, Burr i Jefferson.

- Co? - zapytał, mając wrażenie, że coś przegapił.

- Reynolds chce rozmawiać, ale z tobą - odparł Lafayette, patrząc na niego z niedowierzaniem. - Czy ty w ogóle wiesz, co się dzieje?

- Tak - skłamał Alex. - Świetnie, pogawędzę z nią sobie, dlaczego by w sumie nie.

- Życzy sobie prywatności - dodał Burr. Zmrużył oczy. - Słuchaj, czy ty przypadkiem nie wchodzisz w układy z przestępcami? Co jest w tobie takiego, że chcą z tobą gadać, co?

- Wkurzająca twarz - podsunął cierpko Jefferson. 

Alex nie skomentował tego, choć miał ochotę wspomnieć o tym, że to nie on na ich ostatniej wspólnej sprawie oberwał kajdankami w głowę od jakiegoś rąbniętego magika.

- Porozmawiam z nią, Angelica - powiedział Alex do mikrofonu. - Wychodź. 

Angelica kiwnęła głową i wstała od stołu, rzucając Marii krótkie spojrzenie.

Alex czekał, aż otworzy drzwi i stanie w progu. Dopiero wtedy westchnął i spojrzał na nią podejrzliwie.

Nie zapytał jednak, dlaczego tej nocy była poza agencją, choć umówili się, że będą wszyscy w jednym miejscu. Minął ją z lekkim uśmiechem i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi.

Bez słowa przeszedł przez salę i zajął miejsce naprzeciwko Marii Reynolds, wzdychając i nie patrząc na nią. Nie chciał myśleć o Johnie, ale zawsze, gdy teraz wchodził na sale przesłuchań, chłopak od razu pojawiał się w jego umyśle.

W końcu uniósł wzrok, natychmiast napotykając jej spojrzenie.

Uśmiechnęła się do niego. Niemal niezauważalne podniesienie kącika ust, rozjaśniające mroczne oczy. Dopiero teraz widział, że jej piękna twarz jest lekko blada. I bardzo zmęczona.

Zmarszczył brwi i założył ręce na piersi.

- Cześć - powiedział. - Podobno chciałaś pogadać.

Nie wiedział, dlaczego odezwał się do niej w taki sposób. Coś było w niej takiego, co kazało mu to zrobić. Nie traktować jej jak brutalnego przestępcy.

Zabawne. Gdy spotkał Johna pierwszy raz, potraktował go o wiele gorzej, chociaż biedak nic mu nie zrobił.

- Tak - odparła, pochylając się w jego stronę, a od jej głosu ciarki powędrowały w dół jego kręgosłupa. Chryste.

- O czym? - zapytał, przejeżdżając wzrokiem po ścianach i suficie, byle tylko na nią nie patrzeć.

- O czymś, co mogłoby cię zainteresować.

Ożywił się.

- Masz na myśli mafię i zabójstwa? - zapytał z zainteresowaniem.

Przewróciła oczami.

- Nie.

- Nic innego mnie nie interesuje - powiedział zawiedziony. Na jej twarzy odmalowała się głęboka irytacja.

- Znam cię - rzekła.

- Wszyscy mnie znają.

- Nie wszyscy.

- Ci, którym przydają się takie informacje.

- Tak. - Postukała paznokciem w stół. - Przestań mnie wkurwiać, dobrze?

Spojrzał na nią z zaskoczeniem.

- Dlaczego?

- Wkurwiasz mnie - powtórzyła. - Przestań mnie wkurwiać.

- Dobra, dobra. - Rzucił jej naburmuszone spojrzenie. - Mów, co chcesz mówić.

- Nie chodzi mi  o to, co chcę powiedzieć, ale o to, co ty chcesz wiedzieć - odparła gładko.

- Już powiedziałem, co chcę wiedzieć - powiedział. - Dla kogo pracujesz?

- Jesteś pewien, że to jest to, co chcesz wiedzieć naprawdę? - zapytała.

- Oczywiście, że tak.

- Mhm. - Wyprostowała się, opierając plecy i zakładając ręce na piersi. Uniosła brew. - Dlatego właśnie irytują mnie mężczyźni.

- Ach, tak?

- Ach, tak - powiedziała, przedrzeźniając go. - Jakby przyznanie oczywistej rzeczy mogło zrobić wam krzywdę.

Zmarszczył brwi.

- Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, do czego dążysz.

- Za to twoja podświadomość ma. Widzę to na twojej twarzy. Powinieneś przejrzeć się w lustrze, naprawdę. To takie zabawne, że aż mi cię żal.

- Zaczynam cię...

- Nienawidzić, jasne. - Machnęła lekko ręką. - Chcesz dowiedzieć się, kto zabił przyjaciela Johna, tak?

- No... to już wiem. Ty.

- A, sorry. - Wybuchnęła śmiechem i zaraz z przerażeniem zatkała usta zakajdankowymi dłońmi. - Zapomniałam.

- Skąd znasz Johna? 

- Byłam jego pielęgniarką, skarbie. - Roześmiała się melodycznie. - Doskonale to wiesz. Poza tym, nie znam go jedynie ze szpitala. Znaliśmy się wcześniej.

 Zaschło mu w ustach.

- Że co? - zdołał wypowiedzieć.

- Tak, Alex. - Wydawało mu się, że z przyjemnością wymawiała te słowa. - John Laurens i ja znaliśmy się już wcześniej. 

- Czekaj, czy możesz... - chciał powiedzieć: przez chwilę nic nie mówić, bo mam udar mózgu, ale Maria kontynuowała.

- I tak, John Laurens też w tym siedzi.

Okej, przestał rozumieć.

- I jeśli chcesz wiedzieć, opowiem ci wszystko. Jak to się zaczęło. I jak się skończy.

Nie odpowiedział.

- Ale to zależy tylko od ciebie. To jest nasza rozmowa. I moje warunki. 

A on po prostu pokiwał głową.

*
- Co ci powiedziała? - zapytał Hercules, chwytając go za ramię, gdy tylko opuścił pokój przesłuchań.

- Nic - odpowiedział Alex.

- Co ty pierdolisz? Rozmawialiście prawie dwie go...

- Powiedziałem, że nic - syknął, wyrywając ramię z jego uścisku.

Nie zwlekał dłużej.

***
Trudno było mu stwierdzić, czy jest bardziej rozżalony, zdenerwowany, czy po prostu wkurwiony.

Tak, zdecydowanie to ostatnie.

Choć wcześniej sądził inaczej, od niedawna domyślał się, że John nie jest zbyt odpowiedzialnym człowiekiem, ale co innego nad tym dumać, a co innego zobaczyć to na własne oczy.

Tak, miłość jego życia postanowiła zrobić sobie przystanek w klubie o nazwie „Żółty Mak". Niby nic złego nie można powiedzieć o ludziach, którzy postanawiają zatrzymać się na odpoczynek i coś wypić (alkoholowego lub nie - nie wnikał), ale... Alex nie miał zamiaru szczędzić słów na Johna, bo chłopak musiał wiedzieć, że wszedł do największego siedliska typów spod ciemnej gwiazdy między Marylandem a Wirginią.

Głupi to on nie był. A przynajmniej nie aż tak. A nawet jeśli, powinien zorientować się po pięciu minutach siedzenia tam. W takim razie, dlaczego nie wyszedł?

Jeśli mu się coś, kurwa, stało...

Z powodu tego, że Alex w przeszłości mógł pozbawić właściciela kilku dobrych klientów, przez co nie był zbyt mile widziany, normalnie ominąłby budynek szerokim łukiem, ale teraz nie zwlekał nawet sekundy. Gdy tylko z pełną prędkością wjechał na pobocze i zahamował z piskiem opon, wyskoczył z samochodu i, nie parając się nawet zamknięciem drzwi, pobiegł do otoczonego blaskiem neonów klubu.

Wpadł do środka tak gwałtownie, że drzwi huknęły o ścianę. Zapadła cisza, ale Alex nie zwrócił na nią uwagi, wyszukując wzrokiem Johna. 

Zobaczył go po paru sekundach, siedzącego przy barku na wysokim krześle. 

Na jego widok jego uczucia stały się jeszcze bardziej pokręcone. Zmartwienie mieszało się z ulgą i żalem, miał ochotę krzyczeć, płakać i skakać ze szczęścia. Bo John z wyglądu nie zmienił się ani trochę od poprzedniego razu, gdy go widział (trzy tygodnie i dwa dni temu), a jednak w oczach Alexa zyskał jeszcze więcej niż wcześniej. Zyskał historię. Może nie była wielka, ale sprawiała, że Alexander miał ochotę cofnąć czas, by wszystko to zmienić.

- John, wychodzimy - powiedział z furią.

Nie miał zamiaru się witać. Miał zamiar go stąd zabrać.

                                                                                       ~~*~~

Huk był tak głośny, że całe to śmieszne towarzystwo aż umilkło. Z ciekawością odwrócił głowę w stronę drzwi, pociągając przez słomkę trochę coli (nie pijał alkoholu). 

Gdy zobaczył to, co zobaczył, zmroziło go. I to nie przez zimny napój. Czas jakby stanął w miejscu.

Jego serce zatrzymało się na chwilę, a potem zaczęło bić z nową siłą. Mimowolnie otworzył usta, wypuszczając z nich słomkę, bo nie wierzył własnym oczom. 

W drzwiach stał Alex.

Mężczyzna spojrzał na niego niemal natychmiast, jakby doskonale wiedział, w jakim miejscu go znaleźć. 

Od jego ciała wręcz promieniowała jadowita wściekłość. Proporcjonalna, przystojna twarz Alexa była lekko zarumieniona, prawdopodobnie właśnie od niej. Pojedyncze kosmyki jego kruczoczarnych włosów przykleiły się do jego policzków i czoła, ale reszta grzecznie tkwiła w niskim, krótkim kucyku. Na jego szczęce widoczny był lekki zarost, więc John w duchu podziękował Bogu, że jego mężczyzna (jak bywało, że nazywał Alexa) go nie zgolił ani też nie zapuścił sobie brody dzikusa. Ubrał się w czarną, skórzaną kurtkę, białą bluzkę i czarne, wyblakłe dżinsy, które przeplótł porządnym pasem. 

Mimo powagi sytuacji, John z przyjemnością stwierdził, że Alex wygląda fenomenalnie jak zwykle. Szkoda tylko, że przy okazji dosyć... cholernie groźnie. 

Gdy ich oczy się spotkały, a w pięknych, fiołkowoniebieskich Alexa dostrzegł kataklizm emocji, wśród których dominowała wściekłość, John poczuł, jak opuszczają go siły życiowe, a gdy jego przyjaciel-albo-kurde-kto-wie-kto ruszył w jego stronę krokiem zawodowego aktora specjalizującego się we wściekłych marszach, zrozumiał, że ma przerąbane.

Jego mózg nie zdążył przeanalizować nawet jednej myśli - o tym, co on tu robi, a już poczuł, jak na jego ramieniu zaciskają się silne palce.

Został zwleczony z krzesła, a potem siłą poprowadzony do drzwi. Miał wrażenie, że ze strachu zaraz się udusi. Nie dlatego, że bał się Alexa, ale... nie, nie potrafił tego wyjaśnić, nawet sobie.

Nie zorientował się, kiedy wyszli na dwór, ale Alex już prowadził go obok siebie przez jezdnię, a John z przerażeniem uświadomił sobie, że idą do należącego do przyjaciela samochodu.

Kurde, nie, stop. Jego własny stał za klubem. Miał tam wszystko! 

To znaczy, wszystko, co było mu potrzebne na ten moment...

Myśli urwały się, gdy Alex wepchnął go do samochodu i zatrzasnął za nim drzwi. John zbyt się bał, żeby się ruszyć, więc tym bardziej nie było mowy o tym, by bohatersko wyślizgnąć się z pojazdu i nawiać. Ze swojego miejsca obserwował, jak brunet szybko obchodzi auto.

Chwilę później Alex wsiadł do środka, wściekłym ruchem zamykając za sobą drzwi i odpalając silnik kluczykami, które zostały w stacyjce. 

- Zapnij pasy - warknął w jego stronę, ruszając ostro z miejsca.

Johna wbiło w siedzenie, ale posłusznie zrobił to, co Alex mu kazał.

Jezdnia była ciemna, a samochód pędził tak szybko, że za oknem widział jedynie rozmazane plamy. 

- Alex, co ty-ty tu robisz? - wydusił z siebie, bo tylko to zdołał, bo cholera...

- A jak myślisz?! - wybuchnął Alex. - Czy ty oszalałeś, John? Jak myślisz, co tu kurwa robię? Mogło  ci się coś stać! Czy to w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, gdzie wlazłeś?

- Tak - odparł.

I to była zła odpowiedź. 

- ŚWIETNIE! - krzyknął Alex, a sekundę potem przyśpieszył i pokręcił głową.

- Martwiłem się o ciebie, John, tak bardzo się martwiłem - mówił wściekle, zaciskając dłonie na kierownicy i wbijając wzrok w ulicę. - Jesteś tak nieodpowiedzialny.

- Nic mi się nie stało - powiedział nieśmiało John, zerkając na niego ostrożnie.

O, tak, na sąsiednim fotelu siedziała furia w czystej postaci.

I prychnęła tak głośno, że można by ją pewnie usłyszeć na drugim końcu Stanów Zjednoczonych.

- Ale mogło!

- Ale się nie stało - powiedział, chociaż nie powinien go bardziej denerwować.

Alex znowu pokręcił głową. Nie odezwał się, tylko mocniej wcisnął gaz.

John chwycił krawędź miękkiego fotela, wbijając w nią palce. Serce biło mu jak oszalałe, w zdecydowanie niezdrowym tempie. Tak samo niezdrowym, jak to, w którym jechali.

- Zwolnij - poprosił.

Alex zignorował go.

- Alex.

Znowu.

Pędzili coraz szybciej, a John coraz bardziej się bał. 

Czuł, że stanie się coś złego. Boże, w każdej chwili może wyskoczyć jakieś zwierzę, Alex ulegał emocjom, mogą wpaść w poślizg, wypadną z zakrętu, coś się stanie, zginą, coś się stanie, coś się stanie...

Miał wrażenie, że ze stresu zaraz zemdleje. Białe paski na wylanej asfaltem drodze migały tak szybko, że zlewały się w jedną długą linię. 

- Zatrzymaj się - powiedział, ale jego głos nie był już dłużej stanowczy. - Alex. Zatrzymaj się natychmiast.

Czarnowłosy ponownie go zignorował, był jak w transie. 

Nie, proszę.

Boże, niech ktoś go zatrzyma.

John zacisnął oczy, nie mogąc tego znieść. 

Nie chciał, by coś się stało, nie chciał, nie...

Pisk był tak przenikliwy, że zakręciło mu się w głowie.

Od wylecenia przez przednią szybę zatrzymały go tylko pasy, przez moment boleśnie wciskające mu się w żebra.

Przez chwilę sądził, że umarł.

Zamrugał i powoli otworzył oczy.

Wśród ciemności zorientował się, że wszystko się zatrzymało.

Oni się zatrzymali.

Żyją.

Nic się nie stało.

Samochód stał na poboczu.

W ciszy rozległ się cichy szloch. 

Alex chował twarz w dłoniach, opierając łokcie na kierownicy. I płakał.

John poczuł ulgę. Strach. I coś, co ścisnęło jego gardło i uspokajające się powoli serce.

- Przepraszam - powiedział Alex zduszonym głosem. - Tak bardzo się o ciebie martwiłem. Tak bardzo myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę. Tak bardzo bałem się, że cię stracę.

Och, Alex...

Sam miał ochotę się rozpłakać, ale nie mógł. Nie był w stanie.

Tak bardzo go kochał. Też za nim tęsknił. Też nie chciał go stracić. Nie chciał go zostawiać. Ale nie mógł tak dłużej. Z tym wszystkim, co znosił codziennie.

Alex uniósł głowę znad kierownicy. Ich spojrzenia skrzyżowały się, a John aż stracił dech na widok tego, co ukazywały oczy Alexandra.

- Ja wiem, John - dodał mężczyzna zdławionym tonem.

Poczuł się tak, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł lodowatej wody.

- Co wiesz? - zapytał, chociaż nie do końca chciał znać odpowiedź, chociaż nie wiedział, dlaczego, bo to nie było możliwe. 

Alex nie mógł wiedzieć. Nie to. Nie mógł. Bo skąd? 

I wtedy padły te słowa.

- Dlaczego uciekłeś. Dlaczego mnie zostawiłeś. Co dzieje się między tobą a twoim ojcem.

O dziwo, tym razem...

Tym razem odczuł... ulgę?

Jakby z jego serca spadł wielki ciężar? 

Alex wiedział. I nadal go chciał.

- Alex...

- Tak mi przykro, John. Byłem taki ślepy. Ślepy jak cholera, kurwa mać. A ty nigdy nic nie mówiłeś, a ja nie śledziłem cię, nic nie zrobiłem, nie dociekałem, byłem ślepy, a ty taki skryty, jakbyś nie miał sekretów, o które podejrzewałem cię od samego początku. Przepraszam, John, ja ko...

John nie chciał więcej tego słuchać. Zrobił to, co uznał za słuszne, co powinien był zrobić od samego początku.

Pochylił się w stronę drugiego siedzenia, delikatnie chwycił podbródek Alexa, obrócił twarz mężczyzny w swoją stronę i pocałował go.

                                                                                   ~~*~~

Alex urwał. Ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Przez chwilę nie reagował, kompletnie nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Nie reagował na ostrożny dotyk po bokach swojej twarzy. Nie reagował na miękkie usta poruszające się na jego własnych.

John tu jest.

John go całuje. 

Dopiero po paru sekundach odwzajemnił pocałunek, a świat nabrał ostrości, świat nabrał wszystkiego. John przesunął dłonie na jego kark, przyciągając go do siebie za niego, a Alex delikatnie ujął podbródek chłopaka.

Całowali się delikatnie, ale jednocześnie tak, że brakło im tchu. Liczyły się tylko odczucia, wszystkie myśli ustały. Był jak pijany...

W końcu odsunęli się od siebie, a raczej Alex odsunął się od Johna, chcąc widzieć jego twarz, jego oczy, jego włosy.

- John...

- Nie mów nic - poprosił John, całując go znowu, miękko i delikatnie. - Po prostu bądź.

- John, ja - spróbował ponownie Alex, musiał dokończyć to, co chciał powiedzieć wcześniej, bo było mu tak źle, a jednocześnie tak dobrze, i John... - Kocham cię.

Oczy Johna rozszerzyły się lekko i zalśniły złotym blaskiem.

- Ja ciebie też kocham - powiedział.

- Kocham cię. 

W jego sercu rozlało się ciepło. Silne i niezniszczalne. 

W jego sercu od dawno płonął ogień. Potrzebował tylko czasu, żeby to zrozumieć.

Najpiękniejszy ogień, który nie czynił mu żadnej krzywdy.

- Zabierz mnie stąd, Alex - wyszeptał John w jego usta. Jego głos stał się cichszy od szeptu. - Zapomnijmy o tym, co wiesz, co wiem, co wiemy, zapomnijmy naszych imion. Zapomnijmy o całym świecie, chociaż raz. Proszę. Zabierz mnie do domu, Alex. 

I to właśnie zrobił.

***


Mam wrażenie, że wycięłam z tej części (prawie) wszystkie znaczące rozmowy, więc mam nadzieję, że wszyscy są przygotowani psychicznie na 26. 

~rysunki opętanych artystów~

1. czesterfildy

Moim zdaniem, autorka trzech poniższych szkiców (przedstawiających Alexa, Angelicę i Elizę) może być z siebie dumna, bo są bardzo udane. Alex ćpający kofeinę, inteligentnie wyglądająca Angelica i Eliza-psycholog prezentują się bardzo majestatycznie.

2. barbek_zu

Narysowała nam Alexa! Wygląda na załamanego, ciekawe, dlaczego hMMMMM.

3. Ktoś, kto powinien być wsadzony w rozdział 26, ale (po pierwsze) pasuje mi do Alexa wyżej, a poza tym akurat śmiesznie wyszło, bo miałam nie sprawdzać poczty przez następny tydzień, ale musiałam dowiedzieć się, do kogo należą rysunki z punktu 1, i tak oto mamy Johna.

Aktualizacja
A więc to:
malyksiaze_

Jak rzekła twórczyni dzieła, John jest... w płomieniach. *dobreeeeeee*

4. PandazMeksyku12

,,Nie umiem rysować krwi, don't judge me" (jakby co to wattpad zbanował to zdjęcie) (*sobs*)


[Dziękuję, dziewczyny! 🌻]

Wszystkim chodzącym do szkoły życzę siły na przeżycie ostatnich jej dni - i miłego odpoczynku, bo następny wtorek to już wakacje!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro