Rozdział 1
Roboczy tytuł brzmiał "Choppiri" - mam nadzieję, że gdy później poznacie powód nie zatłuczecie mnie.
O ile ktoś odważy się czytać 😂 wiecie...
Rozdział 1
Chłodne usta przywierały do jego warg mocno, napierając na nie coraz mocniej, gdy chciwe ręce wścibsko badały umięśniony trochę brzuch i miękką skórę pod ubraniem.
Głos. Znajomy, lubieżny głos należący do kogoś, komu zawsze myślał, że może ufać, mówił wprost do jego ucha słowa tak słodkie jak i wulgarne... Tak urocze jak i okrutne...
Z gardła Nakahary Chuuyi wydobył się gardłowy okrzyk łączący w sobie wściekłość, bezradność i frustrację.
Zawsze był odpowiedzialny.
Może porywczy, ale dbał o siebie i pilnował swoich interesów. Jeśli na czymś mu zależało - walczył o to, jeśli coś go wkurwiało - usuwał to albo ignorował tak długo jak się dało. Był z siebie dumny. Może poza tymi chwilami kiedy czuł się żałosny i mały, a przy tym nie zawsze dostatecznie silny z umiejętnościami, które przydawały się, ale stosowane stwarzały prawdziwe zagrożenie dla jego życia.
Był z siebie dumny... A jednak siedział skulony w cieniu pod mostem i wpatrywał się w wodną taflę, nie mając pojęcia co ze sobą zrobić. Napad histerii minął, ale to właściwie w niczym mu nie pomogło. W swojej sytuacji nie widział większej różnicy między apatycznym patrzeniem na wodę, a wrzeszczeniem na niebo.
Nie mógł wrócić do Mafii, nie zamierzał też poniżać się i prosić o pomoc Detektywów po tym, co się wydarzyło dwa miesiące wcześniej między nim i Dazaiem.
Przymykając powieki przesunął palcami po brzuchu. Na razie wyglądał naturalnie i dosyć normalnie.
Na razie...
Nie był głupi!
Wiedział, że to się szybko zmieni. Miesiąc, drugi, trzeci... Lada moment wszyscy zorientują się, że jest osłabiony i łatwiej niż kiedykolwiek go skrzywdzić. Straci pozycję, wpływy... I co dalej?!
- Co niby mogę ci zaoferować? - zagryzł wargi, czując jak jego ręka zaczyna drżeć.
Dziecko.
Jego dziecko.
Rosło w środku, rozwijało się... Za kilka miesięcy miało się urodzić.
Nie mógł w swoim stanie wrócić do Mafii, nie zamierzał prosić Dazaia o litość. Był przecież mimo wszystko bardzo dumny z siebie. Zawsze. Wcześniej. Dotychczas.
Pozwolił się omamić i wykorzystać...
jak naiwny dzieciak!
- Nie podoba mi się, że płaczesz - oznajmił niespodziewanie głęboki, przyprawiający o dreszcze głos. Otworzył oczy, cofając się gwałtownie do tyłu. Na wyciągnięcie ręki stał wysoki ciemnowłosy mężczyzna, który wyglądał trochę jak...
- D-dazai? - wyjąkał z niedowierzaniem, odsuwając się jeszcze trochę.
- Nie - uśmiechnął się drapieżnie, odgarniając za ucho ciemne włosy. - Chociaż muszę przyznać, że tak długo jak większość mijających mnie osób tak myśli - zupełnie łatwo poruszać się po tej części miasta. Zadziwiające, że naprawdę nas mylicie. Jednakże; nie jestem tu rozmawiać o sobie - wyraźnie rozbawiony lekko jakby się skłonił.
- A o czym? - spytał nieufnie, sięgając po pierwszą ciężką rzecz w zasięgu ręki, bo rzucenie w faceta czymś złapanym w ostatniej chwili brzmiało lepiej niż wystawianie się na jakiś ruch z jego strony. Miał nadzieję szybko wymacać w piasku jakiś większy kamień albo kawał cegły.
- O tym jak bardzo mi smutno, gdy patrzę na twoją zapłakaną twarz, Nakahara Chuuya - ciemnowłosy zbliżył się powoli, ale jednak nie przesadnie ostrożnym krokiem. Chuuya patrzył na niego coraz bardziej zbity z tropu i spłoszony.
Ręka mężczyzny dotknęła jego policzka delikatnie i przez chwilę rudzielec zastanawiał się czy nie zachowuje się jak skończony idiota (znowu), ale przymknął powieki, skupiając się na przyjemnym cieple płynącym z tego zadziwiająco delikatnego dotyku. Tak bardzo potrzebował poczuć coś takiego...
- Lubię patrzeć gdy się uśmiechasz - powiedział powoli, niskim głosem, kucając tak, aby patrzeć mu dokładnie w oczy.
- Wyjaśnij mi... K-kim ty u diabła jesteś? - wyszeptał, przełykając ciężko ślinę. - Skąd mnie znasz... Czemu mówisz tak jakbyś doskonale wiedział o mnie wszystko...?
- Bo wiem - mężczyzna uśmiechnął się. - Jestem Fiodor Dostojewski - przedstawił się aksamitnym głosem. - I doskonale wiem o tobie wszystko, Nakahara Chuuya. Także o tym - sciszył głos, zsuwając dłoń niżej, prosto na jego brzuch. Rudzielec natychmiast zapomniał o swojej potrzebie kontaktu i czułości. Spiął się, chwytając go za przegub jedną ręką, a drugą mocno zaciskając na wymacanym przez drżące palce przedmiocie, który prawdopodobnie był kawałkiem drewna.
- Nie dotykaj. To... To mój... Moje... - przełknął ciężko ślinę, łykając przy okazji kolejne łzy.
- To twój skarb, prawda? - Dostojewski, przed którym na pewno powinien uciec, przechylił lekko głowę w bok, uśmiechając się do niego życzliwie. Tak... dziwnie życzliwie. - A tak się składa, że ty jesteś moim skarbem - dodał jak najbardziej poważnie, patrząc mu prosto w oczy. - Oni wszyscy to żałośni głupcy, ale ja zaopiekuje się tobą... wami. Mogę to zrobić - jego głęboki głos złagodzony do takiego miękkiego tonu brzmiał zachęcająco.
-Możesz? - zapytał szeptem, nie potrafiąc stłumić rodzącej się w sercu nadziei. - Naprawdę?
- Nie rzucam słów na wiatr - zapewnił. Był alfą. Co do tego rudzielec nie miał żadnych wątpliwości.
Silnym alfą…
W swojej sytuacji Chuuya czuł, jakby nie miał większego wyboru. Chociaż nie… oczywiście, że miał. Miał ich nawet kilka, ale wszystkie opcje łączyło jedno; mogły się skończyć krzywdą jego dziecka. W Mafii nie było miejsca na pół sierotę ani nieprzydatną zaciążoną omegę, a Dazai prawdopodobnie wyparł by się tego, że jest ojcem gdyby Chuuya spróbował mu to powiedzieć. Osamu nie chciał mieć rodziny, nie chciał niczego, co mogłoby go trzymać przy życiu przy jego cholernej samobójczej obsesji.
Dostojewski nie brzmiał wiele lepiej, jedyne co Nakahara o nim wiedział to to, że koleś był niebezpieczny, posiadał tajemnicze, przerażające umiejętności i wszyscy, którzy mówili coś na ten temat ostrzegali innych, aby się nie zbliżali dla własnego dobra.
Czy jemu też coś groziło?
Czy mężczyzna próbował go tylko zwabić w pułapkę?
Może liczył na wykorzystanie naiwnej skrzywdzonej omegi desperacko potrzebującej czyjejś pomocy?
Cokolwiek nim kierowało - Nakahara musiał coś zrobić, podjąć jakąś decyzję. Dla siebie i swojego dziecka.
Był przecież zawsze bardzo odpowiedzialny, nawet jeśli trochę porywczy. A Dostojewski wyglądał z bliska na tak samo strasznego jak i... zauroczonego? Albo... Właściwie Chuuya nie wiedział jak to nazwać, ale jakoś instynktownie wiedział, że dotyczy bezpośrednio jego i może odpowiednio wykorzystane zapewnić ochronę jego maleństwu.
Oczywiście oznaczało to jedynie tyle że musiał dobrze rozegrać sytuację.
- Jak chcesz... Zaopiekować się mną? - zapytał ostrożnie, potrzebując więcej czasu na zebranie myśli i opanowanie piętrzącej się lawiny wątpliwości i ostrzeżeń zasypującej jego umysł. - Jestem... Bardzo charakterystyczny - przypomniał słabo. - A nie... Na pewno mnie nigdzie nie zamkniesz! - dodał, bardziej hardo, chociaż lśniące spojrzenie sprawiało, że czuł się nieznacznie przytłoczony. Jakby za plecami Dostojewskiego kryła się potęga. Prawdziwa potęga, której nawet on nie był w stanie zignorować mimo własnego uporu i hardości. - Ja... Ja...
- Cichutko - mężczyzna położył mu palec na ustach. - Zobaczysz. Sprawię, że będziesz szczęśliwy. Umiem to zrobić. W przeciwieństwie do Dazaia, który zostawił cię samego z całym światem...
Na wspomnienie detektywa Nakahara przełknął ciężko ślinę, a potem impulsywnie podniósł się na równe nogi upuszczając niewykorzystaną broń w piach, z którego ją wcześniej zdołał wydobyć. Był gotów zrobić wszystko, aby udowodnić sobie, że wcale nie potrzebuje prosić się Dazaia o cokolwiek.
- To... dokąd idziemy? - zapytał, czerwieniąc się, gdy zrozumiał jak dziecinnie musiało wyglądać to co zrobił.
Dom, do którego Fiodor zaprowadził Nakahare nie był upiorną mroczną kwaterą, nie składał się z ludzkich kości i właściwie przez kwiatki w wazonach oraz duże okna był pełen przyjemnego światła. Fiodor lubił swoje mieszkanie na uboczu, w ładnej, ale cichej dzielnicy szarej strefy miasta, gdzie mógł w spokoju knuć i planować, a dopiero potem te plany ewentualnie przedstawiać wspólnikom (podwładnym) w kwaterze, którą odwiedzał tylko kiedy musiał, bo była ciemna, zatęchła i pełna pajęczyn. Oraz innego bałaganu, w który mężczyzna wliczał także część swoich podwładnych. Ponadto w szarej strefie nikt nie szukał Fiodora Dostojewskiego - w podziemiach wręcz przeciwnie.
Chuuya rozglądał się dookoła siebie niepewnie, tak samo zaciekawiony, jak i onieśmielony.
- Pewnie nie całkiem mi ufasz - oznajmił, ewidentnie przygnębiony lub lekko rozdrażniony z tego powodu Dostojewski. - Zdaję sobie sprawę, że będziesz się czuł swobodniej w osobnym pokoju. Mam nadzieję, że nie będą cię drażnić kremowe ściany? - mówiąc to poprowadził go do jednych z trojga drzwi w korytarzyku poprzedzających wejście do salonu. Pierwszych z prawej, bliżej głównego wyjścia. To była sypialnia. Z kremowymi ścianami. Przyjemna. Bardzo przyjemna, stonowana i... Z duszą. Tylko tak Chuuya potrafił wyjaśnić to, że od razu poczuł się jakby był u siebie. Jakoś tak... Chciany.
- Panie Dostojewski - odezwał się ostrożnie, zerkając na gospodarza i alfę, której postanowił powierzyć los swój oraz swojego maleństwa.
- Tak?
- Czego pan ode mnie chce za swoją opiekę? - zapytał, bo wiedział przecież, że nic nie jest za darmo. Powinien pomyśleć o tym, że nie ma nic cennego wcześniej… mniej więcej zanim znaleźli się w tym mieszkaniu. Spytać o to jeszcze pod mostem albo wpaść na to już w drodze...
- Czego od ciebie chcę? - Fiodor uniósł jego podbródek lekko, aby znów spojrzeć mu w oczy. - Nie podoba mi się to, że patrzysz na moją ofertę jak na biznes, mój skarbie - powiedział jak najbardziej poważnie, bardzo niezadowolonym głosem. - Ale skoro potrzebujesz znać jakąś cenę - pogładził nagle kciukiem jego wargę delikatnie.
Chuuya poczuł się jak łup wielkiego drapieżnika i z dużym trudem stłumił w sobie ochotę na oblizanie ust. Wszystkie instynkty w nim wariowały. Jakby podzieliły się na pół - jedna część była urzeczona Fiodorem, jego wyczuwalną siłą, wyraźnym zainteresowaniem i otwartym ogłaszaniem tego, a druga robiła coś w rodzaju krzyczenia, że powinien uciekać, a nie dawać się oczarować jak bardzo głupi i zdesperowany dzieciak bez doświadczenia. - Czuj się tu jak u siebie, Chuuya - powiedział ciemnowłosy. - Żyj ze mną. Uśmiechaj się do mnie, zwierzaj się mi, pokochaj do szaleństwa... tak jak ja kocham ciebie.
- A co z moim maleństwem? - spytał, bo obawiał się, że oferta może w każdej chwili zmaleć w zasięgu. Drastycznie.
Fiodor uśmiechnął się uspokajająco. - Będę je kochał tak jakby było moje, Nakahara Chuuya. Obiecuję.
- A jeśli złamiesz słowo? - zmrużył powieki.
- Jesteś bardzo silnym młodzieńcem - Dostojewski nachylił się trochę niżej, jego ciepły oddech owiał kawałek szyi i brodę Nakahary. - Gdybym coś takiego zrobił... zmiażdżyłbyś mnie jak śmiecia. Wiem, że mógłbyś zrobić to z łatwością.
Rumieniec wpłynął na policzki rudzielca i zabrakło mu głosu.
Setki razy słyszał, że nie ma szansy na wygraną z alfą bo jest tylko omegą i tak naprawdę jest bezużyteczny, ale żeby ktoś powiedział, że wierzy w jego zwycięstwo? I to tak uparcie...? Prosto w oczy?
- Muszę odpocząć - powiedział cicho. - Miałem bardzo ciężki dzień. Potrzebuje odetchnąć…
-Oczywiście! - zgodził się natychmiast, gorliwie, Fiodor, puszczając go i cofając się pospiesznie, aby oddać mu poczucie swobody i spokoju. - Jest już późno… łazienka jest tuż obok. Odśwież się i śpij słodko, Chuuya - dodał zanim oddalił się korytarzem jak gdyby nie chciał go dręczyć swoją obecnością.
Czy to możliwe, że pomimo bycia alfą i posiadania nad Nakaharą ogromu
Przewagi... Nie chciał mu się fizycznie narzucać ani nic takiego?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro