Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 5

Westchnęłam ciężko i usiadłam pod pniem wielkiego drzewa na szkolnym dziedzińcu, podkulając pod siebie nogi i oparłam czoło o kolana. Pomimo że dzień był całkiem ciepły, a promienie słońca przyjemnie grzały, przebijając się przez drobne listki szumiące na lekkim wietrze, od kiedy się obudziłam, drżałam z zimna. Non stop, nieważne jak grube ciuchy na siebie zakładałam, czułam ten przeszywający chłód. Jakby mróz wbijał w skórę miliardy drobnych, zamrożonych igieł, zapierających dech w piersiach i odbierających kontrolę nad własnym ciałem. Dodatkowo odnosiłam wrażenie, jakby coś w głębi mnie nagle się przebudziło i próbowało wyrwać na zewnątrz, co powodowało mdłości i chwilowe zasłabnięcia. Już na poprzedniej lekcji prawie zemdlałam, a co tu dopiero przetrwać jeszcze kilka godzin w tym okropnym miejscu, jakim była szkoła.

- Hej, wszystko okej? Słabo wyglądasz. - Garett zauważył moją skuloną postać i podszedł bliżej, klękając obok oraz przyjrzał mi się. - René? Jezu, ty na serio wyglądasz jak żywy trup.

- Biorąc pod uwagę, czym jestem, to nawet nie zaprzeczę - wymamrotałam pod nosem, powoli unosząc spojrzenie na chłopaka. Jego niebieskie oczy wpatrywały się z zaskoczeniem w mą dłoń, która od rana poznaczona była czarnymi wzorami, gdy krew po ponad pięciuset latach w końcu zaczęła ulegać zepsuciu. - Zabierz mnie stąd. Proszę.

- Niby gdzie? - zapytał ostrożnie, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Nieoczekiwanie powiał silny wiatr, unosząc niektóre kosmyki mych włosów, a te w ułamku sekundy uległy zniszczeniu i rozwiały się na tysiące drobinek pyłu. Gwałtowny ból rozlał się w okolicach serca, jakby to miało nagle stanąć, a lód jeszcze silniej zaatakował, tym samym jakby zamrażając każdą komórkę ciała. Nabrałam ze świstem powietrza, gdy ucisk na płucach nie pozwolił mi na choćby słabe odetchnięcie, a coś wewnątrz szarpnęło mną tak gwałtownie, że jeszcze mocniej docisnęłam się do drzewa, nie zważając na ostre kawałki kory i gałązki wbijające mi się w plecy. Jedyne co się teraz liczyło, to zachowanie zdrowego rozsądku i przezwyciężenie pierwszych oznak słabości.

- Znajdź Aspen i przekaż jej, że ma powiadomić swoich rodziców, by tu przyjechali - wyszeptałam po chwili, gdy tortury na krótki moment ustały. - Z każdym dniem jestem coraz słabsza, Garett. A to, co właśnie widziałeś, to nic w porównaniu do tego, co wkrótce będzie się dziać. Muszę jechać do Bractwa. Muszą mnie uwolnić. Bo inaczej utknę w niematerialnym świecie, ale pozbawiona mocy. Muszę je odzyskać, rozumiesz? Muszę!

- Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł zostawiać cię tu teraz samą. - W oczach nastolatka dostrzegłam wahanie, przez co spiorunowałam go wzrokiem i bardziej się skuliłam. - René, wyglądasz jak wrak człowieka. Nie wspominając już o tym, że twoje żyły wyglądają na zainfekowane jakąś dziwną substancją. Trzeba cię stąd zabrać. Nim nauczyciele i dyrektor się zainteresują.

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spytałam oschle, nieco się krzywiąc. - To interes Strażników, by zająć się moim obecnym stanem, a ty tylko masz ich o tym zawiadomić. Jasne?

- Skoro to ciebie tak wielbią, to czemu sama żadnego nie powiadomisz, co? - prychnął z irytacją, podnosząc się z klęczek i nerwowo rozejrzał dookoła. - Robię to tylko dlatego, że jakimś cudem ci wierzę i ufam, że po odzyskaniu sił uratujesz świat przed swoim rodzeństwem - oznajmił jeszcze, po czym szybkim krokiem ruszył ku wejściu do szkoły, by poszukać mą przyjaciółkę.

- Niedowiarek się znalazł - burknęłam niezadowolona, a następnie zmuszając się do ruchu, wstałam.

Instynktownie zdawałam sobie sprawę, iż dzień, w którym miałam odzyskać prawdziwą postać, zbliżał się nieuchronnie. Zbyt wiele rzeczy o tym świadczyło. Te osłabienia organizmu, jego wyniszczenie i ostateczny rozpad, czy choćby to, że gdziekolwiek szłam, atakował mnie przenikliwy głód. Ale nie zwykły. To był TEN głód. Którego nienawidziłam i w pewnym sensie nawet się bałam. Który zmuszał do robienia rzeczy, jakich nie chciałam czynić. Który doprowadzał do szału i powodował, że traciłam nad sobą panowanie i zabijałam kogo popadnie. Stanowił on jasny znak, iż nadszedł czas do działania.

- René?! - Zerknęłam za siebie, patrząc na biegnącą ku mnie szatynkę. Widać było, że cała sytuacja mocno ją zdenerwowała, przez co jej ręce zaczęły drżeć. - Co się dzieje?

- Bractwo będzie wiedzieć co robić. Przekaż im, że nie mogą mi dać nowego ciała. Bo inaczej tylko pogorszą sytuację, a co gorsza, wezwą resztę - odpowiedziałam cicho, po czym upadłam na kolana, gdy nogi się pode mną ugięły.

- Hej, tylko mi nie mdlej! - Przyjaciółka natychmiast pochyliła się nad moją skuloną postacią i pomogła wrócić do pionu. - Idziemy stąd. Trzeba cię zdjąć z widoku.

- Do łazienki, Aspen - poprosiłam i powoli z jej pomocą skierowałam się do toalet, czując coraz silniejsze mdłości.

Czy właśnie tak wyglądała śmierć ludzi? Cierpienie, gwałtowne poczucie osamotnienia i przenikliwe zimno, które aż odbierało dech w piersiach? Czy tylko mnie nagle atakowało to wrażenie? Wszystko się zamazywało. Granice między rzeczywistością a wyobraźnią się zacierały. Widziałam rzeczy, które nie istniały, tak wyraźnie, że byłabym w stanie ich dotknąć. Skąd nagle te halucynacje? Aż tak byłam osłabiona, że umysł płatał mi figle?

- Trzymaj się, René. Już prawie jesteśmy. - Usłyszałam głos dziewczyny i nagle przystanęłyśmy.

Choć przed oczami wciąż migały mroczki, zorientowałam się, że byłyśmy już w jednej z kabin. Z pomocą śmiertelniczki przyklękłam przy ubikacji i pochyliłam się nad nią akurat w chwili, gdy wstrząsnęły mną pierwsze torsje. Czując silny ból brzucha i gardła, opróżniłam żołądek ze śniadania, które z trudem w siebie wcisnęłam przed wyjściem z domu. Mimo nieprzyjemnego posmaku w ustach, który niepokojąco przypominał ten krwi, zwidy i osłabienie ustąpiły, przez co byłam już w stanie uchylić oczy i się podnieść na drżących nogach.

- René... Wymiotowałaś krwią - zauważyła prawie że szeptem i dopiero wtedy zobaczyłam, iż to, co zwróciłam, nie było niczym innym, a po prostu zepsutą już krwią i chyba nawet strzępami mięśni. Cóż, to by tłumaczyło, dlaczego mnie wszystko wewnątrz bolało. - Moja mama właśnie przyjechała, czeka na nas na parkingu.

- Okej. Chodźmy do niej. - Lekko skinęłam głową i wstałam, choć nogi odmówiły mi posłuszeństwa i prawie się przewróciłam.

- Dasz radę iść? - zapytała troskliwie nastolatka, podtrzymując mnie w pasie, bym nie upadła.

- Tak - przytaknęłam lekko głową i odnajdując w sobie resztki sił oraz energii, ruszyłam z Aspen do wyjścia ze szkoły, modląc się w duchu, aby starczyło mi jeszcze sił, by przejść rytuał Strażników.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro