Rozdział 5
Westchnęłam ciężko i usiadłam pod pniem wielkiego drzewa na szkolnym dziedzińcu, podkulając pod siebie nogi i oparłam czoło o kolana. Pomimo że dzień był całkiem ciepły, a promienie słońca przyjemnie grzały, przebijając się przez drobne listki szumiące na lekkim wietrze, od kiedy się obudziłam, drżałam z zimna. Non stop, nieważne jak grube ciuchy na siebie zakładałam, czułam ten przeszywający chłód. Jakby mróz wbijał w skórę miliardy drobnych, zamrożonych igieł, zapierających dech w piersiach i odbierających kontrolę nad własnym ciałem. Dodatkowo odnosiłam wrażenie, jakby coś w głębi mnie nagle się przebudziło i próbowało wyrwać na zewnątrz, co powodowało mdłości i chwilowe zasłabnięcia. Już na poprzedniej lekcji prawie zemdlałam, a co tu dopiero przetrwać jeszcze kilka godzin w tym okropnym miejscu, jakim była szkoła.
- Hej, wszystko okej? Słabo wyglądasz. - Garett zauważył moją skuloną postać i podszedł bliżej, klękając obok oraz przyjrzał mi się. - René? Jezu, ty na serio wyglądasz jak żywy trup.
- Biorąc pod uwagę, czym jestem, to nawet nie zaprzeczę - wymamrotałam pod nosem, powoli unosząc spojrzenie na chłopaka. Jego niebieskie oczy wpatrywały się z zaskoczeniem w mą dłoń, która od rana poznaczona była czarnymi wzorami, gdy krew po ponad pięciuset latach w końcu zaczęła ulegać zepsuciu. - Zabierz mnie stąd. Proszę.
- Niby gdzie? - zapytał ostrożnie, ale nie doczekał się odpowiedzi.
Nieoczekiwanie powiał silny wiatr, unosząc niektóre kosmyki mych włosów, a te w ułamku sekundy uległy zniszczeniu i rozwiały się na tysiące drobinek pyłu. Gwałtowny ból rozlał się w okolicach serca, jakby to miało nagle stanąć, a lód jeszcze silniej zaatakował, tym samym jakby zamrażając każdą komórkę ciała. Nabrałam ze świstem powietrza, gdy ucisk na płucach nie pozwolił mi na choćby słabe odetchnięcie, a coś wewnątrz szarpnęło mną tak gwałtownie, że jeszcze mocniej docisnęłam się do drzewa, nie zważając na ostre kawałki kory i gałązki wbijające mi się w plecy. Jedyne co się teraz liczyło, to zachowanie zdrowego rozsądku i przezwyciężenie pierwszych oznak słabości.
- Znajdź Aspen i przekaż jej, że ma powiadomić swoich rodziców, by tu przyjechali - wyszeptałam po chwili, gdy tortury na krótki moment ustały. - Z każdym dniem jestem coraz słabsza, Garett. A to, co właśnie widziałeś, to nic w porównaniu do tego, co wkrótce będzie się dziać. Muszę jechać do Bractwa. Muszą mnie uwolnić. Bo inaczej utknę w niematerialnym świecie, ale pozbawiona mocy. Muszę je odzyskać, rozumiesz? Muszę!
- Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł zostawiać cię tu teraz samą. - W oczach nastolatka dostrzegłam wahanie, przez co spiorunowałam go wzrokiem i bardziej się skuliłam. - René, wyglądasz jak wrak człowieka. Nie wspominając już o tym, że twoje żyły wyglądają na zainfekowane jakąś dziwną substancją. Trzeba cię stąd zabrać. Nim nauczyciele i dyrektor się zainteresują.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - spytałam oschle, nieco się krzywiąc. - To interes Strażników, by zająć się moim obecnym stanem, a ty tylko masz ich o tym zawiadomić. Jasne?
- Skoro to ciebie tak wielbią, to czemu sama żadnego nie powiadomisz, co? - prychnął z irytacją, podnosząc się z klęczek i nerwowo rozejrzał dookoła. - Robię to tylko dlatego, że jakimś cudem ci wierzę i ufam, że po odzyskaniu sił uratujesz świat przed swoim rodzeństwem - oznajmił jeszcze, po czym szybkim krokiem ruszył ku wejściu do szkoły, by poszukać mą przyjaciółkę.
- Niedowiarek się znalazł - burknęłam niezadowolona, a następnie zmuszając się do ruchu, wstałam.
Instynktownie zdawałam sobie sprawę, iż dzień, w którym miałam odzyskać prawdziwą postać, zbliżał się nieuchronnie. Zbyt wiele rzeczy o tym świadczyło. Te osłabienia organizmu, jego wyniszczenie i ostateczny rozpad, czy choćby to, że gdziekolwiek szłam, atakował mnie przenikliwy głód. Ale nie zwykły. To był TEN głód. Którego nienawidziłam i w pewnym sensie nawet się bałam. Który zmuszał do robienia rzeczy, jakich nie chciałam czynić. Który doprowadzał do szału i powodował, że traciłam nad sobą panowanie i zabijałam kogo popadnie. Stanowił on jasny znak, iż nadszedł czas do działania.
- René?! - Zerknęłam za siebie, patrząc na biegnącą ku mnie szatynkę. Widać było, że cała sytuacja mocno ją zdenerwowała, przez co jej ręce zaczęły drżeć. - Co się dzieje?
- Bractwo będzie wiedzieć co robić. Przekaż im, że nie mogą mi dać nowego ciała. Bo inaczej tylko pogorszą sytuację, a co gorsza, wezwą resztę - odpowiedziałam cicho, po czym upadłam na kolana, gdy nogi się pode mną ugięły.
- Hej, tylko mi nie mdlej! - Przyjaciółka natychmiast pochyliła się nad moją skuloną postacią i pomogła wrócić do pionu. - Idziemy stąd. Trzeba cię zdjąć z widoku.
- Do łazienki, Aspen - poprosiłam i powoli z jej pomocą skierowałam się do toalet, czując coraz silniejsze mdłości.
Czy właśnie tak wyglądała śmierć ludzi? Cierpienie, gwałtowne poczucie osamotnienia i przenikliwe zimno, które aż odbierało dech w piersiach? Czy tylko mnie nagle atakowało to wrażenie? Wszystko się zamazywało. Granice między rzeczywistością a wyobraźnią się zacierały. Widziałam rzeczy, które nie istniały, tak wyraźnie, że byłabym w stanie ich dotknąć. Skąd nagle te halucynacje? Aż tak byłam osłabiona, że umysł płatał mi figle?
- Trzymaj się, René. Już prawie jesteśmy. - Usłyszałam głos dziewczyny i nagle przystanęłyśmy.
Choć przed oczami wciąż migały mroczki, zorientowałam się, że byłyśmy już w jednej z kabin. Z pomocą śmiertelniczki przyklękłam przy ubikacji i pochyliłam się nad nią akurat w chwili, gdy wstrząsnęły mną pierwsze torsje. Czując silny ból brzucha i gardła, opróżniłam żołądek ze śniadania, które z trudem w siebie wcisnęłam przed wyjściem z domu. Mimo nieprzyjemnego posmaku w ustach, który niepokojąco przypominał ten krwi, zwidy i osłabienie ustąpiły, przez co byłam już w stanie uchylić oczy i się podnieść na drżących nogach.
- René... Wymiotowałaś krwią - zauważyła prawie że szeptem i dopiero wtedy zobaczyłam, iż to, co zwróciłam, nie było niczym innym, a po prostu zepsutą już krwią i chyba nawet strzępami mięśni. Cóż, to by tłumaczyło, dlaczego mnie wszystko wewnątrz bolało. - Moja mama właśnie przyjechała, czeka na nas na parkingu.
- Okej. Chodźmy do niej. - Lekko skinęłam głową i wstałam, choć nogi odmówiły mi posłuszeństwa i prawie się przewróciłam.
- Dasz radę iść? - zapytała troskliwie nastolatka, podtrzymując mnie w pasie, bym nie upadła.
- Tak - przytaknęłam lekko głową i odnajdując w sobie resztki sił oraz energii, ruszyłam z Aspen do wyjścia ze szkoły, modląc się w duchu, aby starczyło mi jeszcze sił, by przejść rytuał Strażników.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro