Rozdział XXXIII. Rozdzieleni
~ Gregor ~
Z pięknego snu zostaję wyrwany wraz z przekroczeniem progu szatni. Nie ma przy mnie Thomasa, jestem sam wśród kilku wyjątkowo głośnych skoczków. Jak zwykle Michi, jego Krasnal, Manu i jakiś dwóch juniorów, których imion zapominam, jak tylko puszczam wyciągniętą do mnie rękę. Rzucam swoje rzeczy w kącie pomieszczenia. Nie mam potrzeby integrowania się z grupą. Jest to nieuniknione, ale pragnę zminimalizować to, do absolutnego minimum. Lubię szykować się w ciszy i spokoju. Tego drugiego brakuje, głównie dlatego, że myślami powracam do upojnej nocy i całkiem przyjemnego poranka. Może Thomas ma rację, że to tylko rozprasza?
Słyszę jak drzwi ciągle skrzypią. Niektórzy wychodzą, nowi włażą, na szczęście, najczęściej nawet nie patrząc w moim kierunku. W końcu jednak muszę wyjść ze swojej kryjówki. Mimo że nie widzę, to słyszę głos trenera. Niechętnie podchodzę do reszty. Jestem zaskoczony została nas tylko czwórka starych wyjadaczy. Staję między Kraftem i Fettnetem, czując na sobie oziębły wzrok Michaela.
- Panowie, dzisiaj pracujecie w parach. Na zmianę na siłowni, skoczni oraz sali gimnastycznej. Będą takie mini zawody. Oczywiście najwięcej punktów możecie za skoki, ale oceniamy jeszcze waszą pracę w duecia, rozciąganie i uniesione dzisiaj kilogramy na siłowni - informuje nas Kuttin - a jak zawody to i nagroda. Jedno okrążenie mniej podczas wieczornego biegania.
- Widzę, że jest o co walczyć - Manuel poprawia rękawy bluzy - mamy się dobrać w pary?
- Już to zrobiłem. Ty dzisiaj współpracujesz z Kraftim. No, a panowie ze sobą - Hainz patrzy na mnie i Hayboeka wymownie. Wie o tym, że między nami panuje napięta atmosfera, ale nie zdaje sobie sprawy dlaczego. Stara się to rozgryźć i liczy, że sami to załatwimy.
- Od czego mamy zacząć? - pytam, ignorując nienawistne spojrzenie naszej drużynowej wiewiórki.
- Siłownia, sala, skocznia - Kuttinowi wystarczy rzut oka na kartkę.
Kiedy go mijam, łapie mnie za rękaw.
- Ktoś obiecał, że będzie czekał na ciebie na trybunach. Niestety będziecie mieli tylko godzinę - szepcze mi do ucha.
Nie potrafię powstrzymać uśmiechu. Nam godzina wystarczy, komu jak nie nam...
***
Między mną a Michim panuje dziwne milczenie. Dogadujemy się bez słów, cisza przy każdym zadaniu jest nieodłącznym elementem, za co trenerzy posyłają ku nam wdzięczne spojrzenia. Miła odmiana po kilkunastu rozchichotanych nastolatkach ledwo po mutacji.
Jedyne, co powinno mi przeszkadzać, to jego nieustawiczny dotyk, ale tak nie jest. Kiedy przy rozciąganiu Michi pomaga mi, napierając na moje plecy, przechodzą mnie przyjemne dreszcze. Role się zamieniają, teraz to ja przejmuje kontrolę nad jego ciałem. Moja ręką zsuwa się na jego nogę w miejscu, gdzie kończą się jego spodenki. Mężczyzna patrzy na mnie zaskoczony, ale tego nie komentuje. Uśmiecha się lekko i wraca do ćwiczeń.
- Przed skokami będziemy mieć pół godziny - szepcze do mnie, gdy pochylam się nad nim - musimy się ubrać i dostać do wyciągu. Dwadzieścia minut tylko dla siebie.
- Mamy partnerów - mówię, ale tylko tak dla odrobiny przyzwoitości.
- Chesz mi powiedzieć, że twoja ręka na mojej nodze, to przypadek? - mruga swoimi, ledwo widocznymi rzęsami - jeżeli tak, to muszę ci powiedzieć, że trochę kłopotliwy.
Uśmiecham się i odgarniam mu włosy znad czoła.
- Tak? - pytam, wstając i wyciągając ku niemu rękę.
- Tak - prostuje się i patrzy mi prosto w oczy - i wolałbym go rozwiązać w innym miejscu.
- Przez dwadzieścia minut?
- No może trochę inaczej niż bym miał ochotę, ale jednak... - mruga do mnie i ciągnie mnie do szatni.
***
Jego pocałunki są jak gorący, wilgotny deszcz. Jednak ciało mam rozgrzane tylko w połowie, bo ściągnęliśmy tylko koszulki.
- Nienawidzę cię - szepcze mi - miałem stworzyć prawdziwy związek. Bez zdrad tajemnic.
- Mogę ci tylko odpowiedzieć tym samym - Przygryzam jego warkę. Nasycam się jego zapachem. Czy on do cholery ma w sobie magnez?
***
Michi oddał już skok. Nadspodziewanie dobry. Jak to ujął któryś a trenerów ,,coś" go uskrzydliło. Uśmiecham się. Ciekawe czy moją próbę skomentują w ten sam sposób. Jestem dobrej myśli w momencie siadania na belce.
Jednak dobry humor ulatuje ze mnie w momencie, gdy moje narty stykają się z powierzchnią igielita. Czuję okropny ból w nodze. Upadam. Przekręcam się na bok. Nie wiem ile tak zjeżdżam. Kiedy przyskakują do mnie ratownicy w głowie mam jedną myśl, że właśnie marnuję wyczekiwaną godzinę z Thomasem. Chociaż, czy teraz potrafiłbym spojrzeć mu w oczy?
~ Thomas ~
Powinienem jechać teraz na skocznie, aby spotkać się z Gregorem, jednak zamiast tego parkuję przed prywatną kliniką w Innsbrucku. Jeden telefon Miriam wystarczy, abym wiedział, że z Andim jest naprawdę źle. Pogorsza mu się z godziny na godzinę a lekarze nie wiedzą co z tym robić. I to wszystko zaczęło się tego ranka. Kofi zamierzał zrobić wszystkim niespodziankę i pojawić się na treningu, jednak jego organizm zbuntował się. Był tak słaby, że nie był w stanie usiąść na łóżku.
Jeden telefon Miriam wystarczył, aby odwołać spotkanie z Gregorem i prawie biec, teraz, do sali, gdzie leży Andi. Czuję się w obowiązku zmienić czuwającą nad nim, od paru godzin, żonę skoczka. Ona potrzebuje przynajmniej paru godzin snu...
Mijam kolejne drzwi, szukających odpowiedniego numerku, podanego przez Miriam, w końcu je znajduję.
Widzę, że związek stanął, przynajmniej tym razem, na wysokości zadania i postarał się o przestronną izolatkę. Żaluzje i grube, ale jasne zasłony, wypuszczają do pomieszczenia zdawkową ilość światła, pozostawiając chorego w półmroku.
Duże łóżku i aparatura zajmują większą część sali. Sprawiają wrażenie naprawdę olbrzymich. Dlatego skulona Miriam wydaje się jeszcze mniejsza niż jest w rzeczywistości. Podchodzę do niej po chwili, starając się robić to jak najciszej.
- Cześć - kładę dłoń na jej ramieniu, delikatnie je ściskając - już jestem.
- Dziękuję - odpowiada cicho - nie chcę, aby był teraz sam, ale muszę na chwilę wyskoczyć. Pozałatwiać parę spraw. Pojechać do domu po nasze rzeczy, bo jest w zbyt kiepskim stanie i...
- Się wyspać - kończę za nią - mogę zostać nawet do rana, Miriam.
- Ale...
- Przyda ci się to - uśmiecham się do niej pocieszająco.
- Dziękuję - powtarza i wstaje.
Ściska na pożegnanie bezwładną dłoń Kofiego, potem głaszcze go po przerzedzonych ciemnych włosach i zjeżdża palcami na wychudzoną przez chorobę twarz.
Przytula się do mnie na pożegnanie i wychodzi z sali. Zostajemy z nieprzytomnym mężczyzną sami. Siadam przy nim i zaciskam dłoń w pięść. Jestem wściekły na własną bezsilność, na to że nie mogę pomóc najlepszemu przyjacielowi. Mogę tylko siedzieć obok, patrzeć jak pomału odchodzi. Robić coś, czego nie praktykowałem od dawna. Po prostu modlić się o to, aby mężczyzna wrócił do siebie, do skoków, przecież w sezonie po olimpijskim miało się spełnić jego największe marzenie, startowanie na Mistrzostwach Świata w roli gospodarza.
Jednak teraz z bladego czoła spływały kropelki potu, klatka piersiowa unosił się tylko nieznacznie, oddychanie przychodziło mu z trudem. Robił to sam, ale niedaleko stała maszyna, gotowa, aby w razie konieczności ułatwić mu, tę niezbędną czynność. Zaciskam wargi. To nie powinno go spotkać. Tylu ludzi zgrzeszyło bardziej od niego. Dlaczego to on, leżał teraz na tym nieszczęsny łóżku, walcząc o kolejne godziny?
***
Po bezsenej nocy jestem wykończony psychicznie. Niezmącona niczym cisza, ten sam widok. Aby nie zdrętwiały mi kończyny przechadzam się po sali. Czuwanie przy chorym. Przeżywałem to przy upadkach Gregora, ale nigdy nie była to walka o życie. Tylko modlenie się o brak trwałej kontuzji. Tutaj stawka jest większa.
- Przepraszam, musi pan opuścić salę - słyszę obok siebie głos pielęgniarki - lekarz musi zbadać pacjenta.
Półprzytomny kiwam głową i wstaję. Odpuszczam pomieszczenie, czując na sobie zwrok kobiety. Zastanawiam się, co sobie pomyślała.
Wychodzę na korytarz i kieruję się w stronę wyjścia. Czuję, że muszę zaczęrpnąć trochę świeżego powietrza. Potrzebuję na chwilę opuścić miejsce, w które śmierdzi chorobą i chorymi, wprawiając w dosyć przygnębiający nastrój.
Mijam parę otwartych drzwi. Widzę krzątające się pielęgniarki, pochylających się nad łóżkami pacjentów lekarzy, notujących coś w grubych brulionach. Wszędzie to samo. Cisza przerywania jest jedynie dźwiękami szpitalnej aparatury i wydawanymi poleceniami. Przyspieszam.
Schodzę schodami. Piętro niżej zauważam Michaela, rozmawiającego przy jednym z okien przez telefon. Po chwili rozłącza się i wchodzi do jednej z sal, zostawiając otwarte drzwi. Idę za nim, zastanawiając się, co tutaj robi.
Kiedy staję w progu pomieszczenia, widzę jak Michi siada na łóżku pacjenta i łapie go za rękę. Czyżby Kraftemu coś się stało? Chcę podejść bliżej, przywitać się zapytać, ale wtedy dostrzegam, że jest tam ktoś inny. Już z tej odległości poznaję spuszczone jasne oczy, gęste włosy i wysokie czoło. Przygryzam wargę, widząc jak uśmiecha się i patrzy na blondyna.
W jednym momencie podejmuję decyzję, wchodzę do pomieszczenia pewnym krokiem. Gregor zauważa mnie niemal natychmiast. Odskakuje od Michiego a ja udaję, że tego nie widzę.
- Kochanie, co się stało, co ty tu robisz? - pytam i staję za plecami Michaela.
- Upadłem podczas skoku - odpowiada zaskoczony - a ty?
- Andi się gorzej poczuł, musiałem zmienić Miriam - odpowiadam z uśmiechem.
Kiwa głową, nie patrzy mi się w oczy. Ucieka przed moim wzrokiem. Co się stało przez te kilkanaście godzin, że tyle się zmieniło.
- Gregor, a już wiadomo co ci jest? Mam nadzieję, że nie chodzi o kolano - zaczynam mówić coraz szybciej.
Michael schodzi z łóżka mojego chłopaka i wymija mnie. Zajmuję jego miejsce.
- Skoro już tu jestem to chyba możesz mi opowiedzieć, jak to się stało - wskazuję na jego nogi, patrząc na małą malinkę przy szyi.
I proszę bardzo kolejny rozdział za nami, zbliżamy się do nieuchronnego końca. Myślę, że jeszcze dwa, trzy rozdziały, epilog i podziękowania. Przecież nie można tego ciągnąć w nieskończoność. Buziaczki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro