Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pianista

Hetalia writing challenge - human au (?)

W niewielkim pokoju panował półmrok. Zgarbiona postać o krótkich blond włosach siedziała w zupełnym bezruchu, wpatrzona w jedno miejsce. Oddychała powoli, lecz jej serce waliło jak młotem. Powoli ułożyła kościste palce na klawiaturze, jednak nie nacisnęła żadnego klawisza, blade dłonie drżały. Chłopak podniósł wzrok na leżący na statywie klarnet, na którego widok zielone oczy blondyna zaszkliły się. Wszystko tutaj przywoływało tyle wspomnień, nie rozumiał, po co tu przyszedł. Gdy patrzył na te dwa instrumenty, zawsze pragnął płakać, ale zazwyczaj nie pozwalał sobie na emocje. Trzymał uczucia na wodzy - uśmiechał się szeroko, podając rękę okolicznym dostojnikom, utrzymywał powagę, popijając herbatkę z damami, śmiał się głośno, bawiąc z dziećmi.

Nocami płakał. Takimi nocami jak ta.

Postać wstała z ogromnym wysiłkiem i podeszła do otwartego na oścież okna, z którego do pokoju dostawało się mroźne powietrze. Wyjrzała na zewnątrz jakby oczekując rozrywki, jednak park zdawał się być zupełnie martwy.

Podwórze było opuszczone, ciężkim, lub może niewykonalnym zadaniem, było dostrzeżenie na nim jakiegokolwiek ruchu poza dziobiącymi ostatki trawy wróblami. Jedynie drzewa kołysały się delikatnie pod wpływem lekkiego wiatru, a ostatnie, suche liście, co jakiś czas zlatywały z gołych gałęzi i z gracją kładły się na zimnej ziemi. W zasięgu wzroku nie widać było żadnych zwierząt czy kwiatów, nic - puste, usiane drzewami pole. Księżyc oświetlał przeplatające się ze sobą, utarte ścieżki, obok których stały poniszczone ławki i odrapane lampy, które jakby niechętnie rzucały wokół siebie słabe światło. Z boku przechodzących przez park szlaków płynęła spokojna rzeka, w której tafli odbijały się świecące wesoło gwiazdy. A wszystko to okryła srebrna poświata, która nadawała miejscu wręcz mistyczny wygląd. Nie dało się zaprzeczyć urokowi parku Garbolewskich, był przepiękny, przynajmniej dla osób, które umiały dostrzec piękno w kilku niepozornych, suchych liściach, szumie rzeki i wykonujących dziwny taniec świetlikach.

Blondyn przymknął okno i okrył wychudzone ramiona kraciastym kocem. Usiadł na obitym skórą stołku i ułożył szponiaste dłonie na klawiaturze. Dyszał przez chwilę, jakby zmęczony, choć nie było nic, co mogłoby przyprawić go o bezdech.

Siedział sam, ale czuł tremę, jak przed każdym danym w życiu koncertem. Oczami wyobraźni widział siadających na fotelach gości, prawdziwe tłumy gromadzących się na sali słuchaczy. Kobiety w pięknych sukniach, mężczyźni w garniturach, roześmiane dzieci, gdzieś z boku przebiegł rozgarnięty dyrygent, który na chwilę przed koncertem zapodział nuty. To wszystko miało swój urok, nawet męczący zaduch panujący w gorącej sali, przez który mdlały co wrażliwsze damy.

Tymczasem muzyk siedział nieruchomo i patrzył na czarno-białe klawisze. Jeszcze chwilę temu tak dobrze widoczny obraz zniknął, zastąpiła go zimna, skąpana w mroku sala. Wsłuchiwał się w ciszę, ta, niczym metronom, wystukiwała takt dwanaście ósmych. Poczekał jeszcze chwilę, aby wpasować się w moment. Przypomniał sobie tonację - Es-dur, oraz wszystkie należące do niej bemole.

Zobaczył się na scenie. Kątem oka spojrzał na widownię - była pełna, ludzie tłoczyli się nawet na balkonach i w przejściu. Czuł na sobie setki par oczu, które zgodnie wyczekiwały jak najszybszego rozpoczęcia koncertu. Szmery ucichły, wszyscy rozsiedli się wygodnie. Zaczynał.

Uderzył w klawisze lekko, acz gwałtownie, z pewnym niemal niewidocznym zamachnięciem. Niczym niezmąconą ciszę w sekundę wypełniła poruszająca serca milionów melodia. Czysty dźwięk fortepianu rozbrzmiewał w akustycznie idealnej sali koncertowej, w której to właśnie grano Nokturna Es-dur nr 2 - jedno z najwspanialszych dzieł prawdopodobnie najlepszego polskiego kompozytora.

Akord, trójdźwięk, septyma wielka. Na twarz blondyna wkradł się lekki uśmiech, grał dalej, takt po takcie. Melodia raz to zwalniała, raz przyspieszała, z sekundy na sekundę nadając utworowi wspanialszego blasku. Tak, blasku, bo pomimo bycia niematerialną, błyszczała. Błyszczała mocniej niż srebro czy złoto, bardziej niż rubiny i diamenty, lecz jej blask umieli dojrzeć nieliczni, których Bóg obdarzył zdolnością dostrzegania piękna tam, gdzie było ono niewidoczne.

Adagio, adagietto, oktawa. Andante, forte, barbaro! A teraz nagłe przejście w piano, calando, tak, idealnie. Legato, cały czas legato, pauza! Teraz kwinta czysta, trójdźwięk durowy. Wspaniale, niemal jak Chopin!

W jednej chwili melodia wydawała się silna i mocna, niczym krzyk zbuntowanego młodzieńca, w drugiej zaś spokojna i opanowana, zupełnie jak karmiąca niemowlę matka.

Kościste palce z gracją skakały po czarnych i białych klawiszach, nadając lekko pochylonym nutom rzeczywistą postać. Wybijały po kolei rzędy interwałów, z których to wydobywały dźwięki niezwykle piękne, doprowadzające do łez nawet najbardziej bezdusznych. Muzyka niosła się po czterech ścianach sali koncertowej, w której to ludzie z zachwytu wstrzymywali oddech. "Jakiż utalentowany człowiek!" - słyszał szepty młodych kobiet, które przypatrywały mu się zafascynowane. Nikt nie śmiał się odezwać, scena była jego.

Tercja, septyma, kwinta, dalej trójdźwięk zmniejszony, tak, świetnie. Teraz chwilę staccato, i znów legato, wprost idealnie. I znów deciso, forte! Cały czas forte! Niech usłyszy go nie tylko sala, ale cały park!

Blondyn czuł, jak z czoła ścieka mu kropla potu. Nie mógł jednak przerwać, to zniszczyłoby koncert, ludzie byliby zawiedzeni. Grał dalej starając się odepchnąć zmęczenie choćby na kilka minut.

Ponownie okrzyk zachwytu, szepty, kolejna fala gorąca. Przypadkiem zauważył serdeczny uśmiech siedzącej na balkonie panny, której towarzyszyło czterech mężczyzn w różnym wieku i jeszcze jedna kobieta. Tak lubił, wręcz uwielbiał być w centrum uwagi! Teraz, przez te kilka minut, cały świat patrzył na niego! Nie, to on był całym światem! Dlatego także nic nie mogło go powstrzymać, koncert to koncert!

Zwolnił, czas na feroce, piano. Teraz cicho, romantycznie i zmysłowo. Kwinta, seksta, akord. Pauza, teraz ósemki. Powoli zbliżał się do końca. Mocna woń perfum którejś ze słuchaczek doleciała do niego, i uderzyła z całą mocą. Aż go zemdliło, kropla potu uderzyła o klawisz. Miał dość, chciał przestać i odpocząć, ale nie mógł. Niewiele zostało, grał dalej.

Ponownie zerknął na balkon. Obok uroczej dziewczyny siedział dystyngowany brunet z włosami związanymi w kitkę. Patrzył na scenę z uwagą, bardzo ozięble i bezemocjonalnie. Jakże to tak?! Nikt nie umiał przejść obojętnie obok tej muzyki, a jemu wydawało się, że się uda?! Niedoczekanie!

Czas na impetuoso, teraz forte, więc będzie forte! Chude palce z całą mocą wbiły się w klawisze, co wprawiło widownię w przerażenie. I szybciej, seksta, kwinta, septyma, akord! Allegro, więcej allegro! Barbaro, ale nie zapomnij o legato! A teraz ponownie pokaż co ten instrument potrafi!

Śmigał po klawiaturze z taką rozwagą, jak jeszcze nigdy dotąd. Jego oczy świdrowały niczym u człowieka niespełnego umysłu, włosy wzlatywały w momencie przekręcania głową. Czuł otaczające go, gorące powietrze, wzrok widzów oraz słaby aromat tanich papierosów.

Znów rozległo się forte, jakiego tamta sala koncertowa nigdy wcześniej nie słyszała. Na klawisz ponownie spadła kropelka potu, a za nią następna. Eroico, utrzymaj legato! I akord!

Jakaś kobieta nie wytrzymała duchoty i wyszła z pomocą męża, pozostawiając po sobie puste miejsca. Zamknęła drzwi, czym odcięła dopływ świeżego powietrza do sali. Kilka kropel spłynęło z karku muzyka i dostało się za białą koszulę.

Pianista zerknął na siedzącego na balkonie bruneta. Ten przypatrywały się mu oszołomiony, po chwili wstał i podszedłszy do barierki wychylił się za nią. Twarz blondyna rozświetliła uśmiech, cel osiągnięty.

Ostatnie takty, pryma, sekunda, oktawa. Kropla potu spłynęła po skroni aż do policzka. Zmęczony pochylił się nad instrumentem, to już koniec, wytrzymał. Ostatni trójdźwięk i interwał. Koniec z forte, nadeszło utęsknione piano. Kilka nut z zakończonego grubą kreską taktu. Pauza, opuszczenie pedału, ciężki dech. Zamknął oczy. Nastała cisza.

Gdy na nowo rozchylił powieki ponownie znalazł się w niewielkim, ciemnym pokoju. Spojrzał na klawisze, a potem na drżące dłonie, chude i blade. Zawsze był szczupły, ale nigdy do takiego stopnia. Czemu aż tak przeżywał ich rozstanie? Dlaczego się przywiązał, i nie umiał zapomnieć?

Z trudem wstał ze stołka i mocniej okręcił się drapiącym kocem. Z dużym wysiłkiem otworzył ciężkie, obite materiałem drzwi, i wyszedł na korytarz. Na drewnianej podłodze leżał długi, czerwony dywan, który prowadził z szatni wprost do sali koncertowej. Feliks niepewnie zerknął na pogrążony w ciemności zaułek, na którego widok aż przeszły go ciarki. Zszedł po kilku schodkach i pociągnął za klamkę drzwi wejściowych. Wydostał się na zewnątrz. Wyszedł przed dworek, i zatrzymał się dopiero stanąwszy na środku otoczonej drzewami łąki.

Nabrawszy do płuc świeżego powietrza spojrzał w niebo, na którym wesoło świeciły gwiazdy. Czuł się nimi wręcz osaczony, otaczały go ze wszystkich stron, jak widzowie podczas koncertu...

Ponownie zamknął oczy, i gwałtownym ruchem zrzucił koc z ramion. Ciężki materiał poleciał metr dalej, niesiony lekkim podmuchem chłodnego wiatru. Wzniósł ręce w triumfalnym geście, chwilę później poczuł słodką woń francuskich perfum. Gdy otworzył powieki znów znajdował się na sali.

Patrzyło na niego setki osób, koneserów sztuki, jego fanów. Ukłonił się nisko, ku ogromnemu zadowoleniu publiczności. Spojrzał w górę. Na balkonie stał brunet, po którego twarzy ciekły łzy wzruszenia, zresztą nie tylko po jego. Wyrwał on bukiet czerwonych tulipanów z rąk jednej z kobiet i rzucił go na scenę ku niezadowoleniu jego właścicielki. Blondyn ponownie ukłonił się nisko, na co rozległy się huczne brawa, które na nowo wypełniły głuchą ciszę. W ruch poszły różnokolorowe kwiaty, które co i raz lądowały na scenie. Kobiety stawały na balkonach i przy scenie, a rzuciwszy bukiety klaskały jak oszalałe, wszystko w dowód uznania niezwykle uzdolnionego artysty.

Muzyk nie patrzył na zgromadzone tłumnie damy, a na stojącego w bezruchu nieznajomego. Brunet wpatrywał się w winowajcę swojego wzruszenia, a blondyn uśmiechał się w duchu. Pokłonił się jeszcze raz, na co brawa ponownie się nasiliły, na scenę poleciały kolejne róże i tulipany, koncert był udany.

Zapach słodkich perfum jeszcze nie zdążył osłabnąć, a chłodne powietrze wywietrzyć sali, gdy usłyszał pukanie do garderoby. Otworzył ją z niepewnością, po drugiej stronie zobaczył tłum fanek. Niektóre znał z widzenia, inne były zupełnie nowe, jednak każda pragnęła zamienić z nim choćby słowo. Ogarnęło go zmęczenie, pragnął spokoju, jednak dał tyle autografów, ile kartek mu podsunięto. Wszystkie damy czarował rześkim uśmiechem, który jednak nie miał przełożenia na realne uczucia.

Gdy ostatnia panna pożegnała go wianuszkiem komplementów i odeszła do wyjścia, zauważył ruch w korytarzu. Pod ścianą stała postać, która zdawała się go obserwować. Gdy kobieta zniknęła przybysz podszedł w jego stronę, i gdy tylko stanął w pobliżu lampy pianista już wiedział kim był ów osobnik.

- Pańska gra mnie poruszyła - powiedział mężczyzna z dziwnym akcentem. Blondyn przyjrzał się mu, był młody, o surowym wyrazie twarzy, jednak w pewien sposób biło od niego dobro. Nie wiedział skąd wzięło się to przeczucie, jednak od pierwszej chwili widział w nim porządnego człowieka.

- Zauważyłem, że przypadła panu do gustu - muzyk uśmiechnął się lekko, i wyciągnął szczupłą dłoń w stronę nieznajomego. - Feliks Łukasiewicz.

Brunet spojrzał na pianistę podejrzliwie, jednak formalnie oddał uścisk dłoni.

- Miło mi pana poznać, nazywam się Toris Laurinaitis. Przybywam spod Wilna, jestem Litwinem polskiego pochodzenia, przy okazji klarnecistą - odparł z powagą, i zmierzył blondyna spojrzeniem - Inaczej wyobrażałem sobie tego słynnego Łukasiewicza, jest pan w moich okolicach tematem rozmów i plotek. Ludzie mówią, że to niemożliwe, aby ktoś tak młody grał na tak wysokim poziomie.

Blondyn na słowa przybysza roześmiał się niekontrolowanie i przeczesał włosy palcami. Atmosfera z napiętej i formalnej zmieniła się w zupełnie swobodną, na co obaj w pewien sposób odetchnęli z ulgą.

- Czy nie chciałby pan może czegoś ze mną zagrać? - zapytał brunet z powagą. - Mam kilka utworów, do których potrzebuję akompaniamentu, a ciężko o tak dobrego pianiste.

Feliks zamyślił się. Był co prawda zmęczony, ale nie na tyle, aby nie dać rady wykonać kilku utworów. Zgodził się bez dłuższego zastanawiania.

Nagle wizja urwała się, a obraz dystyngowanego młodzieńca zastąpiło powalone drzewo. Stojące przed garderobą, obite czerwoną tkaniną fotele, okazały się być ławką i kilkoma klombami kwiatów. Nie otaczały go już wybielone ściany, a jedynie pusta przestrzeń parku.

Poczuł chłód na ramionach, przez który aż przeszły go dreszcze. Zimny powiew musnął jego policzek, a następnie naznaczył swą obecność na plecach blondyna w postaci lodowatych ciarek. Zdezorientowany rozejrzał się za kocem który leżał kilka metrów za nim, nie pamiętał, kiedy odszedł od niego tak daleko.
Z ledwością podniósł szorstki materiał z pożółkłej trawy, i okrył nim kościste ramiona.

Rozejrzał się po okolicy, lecz nagle zakręciło mu się w głowie. Niemal stracił równowagę, i byłby upadł na ziemię, gdyby w porę nie powrócił do zmysłów. Stał przez chwilę zupełnie skołowany, patrząc raz w prawo, raz w lewo, niczym przy przechodzeniu przez ruchliwą jezdnię. Z wolna zszedł z otwartej łąki i usiadł na pobliskiej ławce.

Gdy tylko poczuł przy ciele na wskroś zimne drewno ponownie przeszły go dreszcze. Mimo oporów pochylił się do tyłu i ułożył głowę na metalowym oparciu ławki. Oddychał nierówno, a im szybciej to robił, tym bardziej przyspieszało jego serce. Był niemal pewien, że słyszał szum płynącej w nim wartko krwi. Wypuszczając powietrze z ust obserwował jak białoprzeźroczysta para wzlatywała znad bladych ust, i rozpływała się tuż nad jego twarzą. Przez chwilę czuł przypływ gorąca, za moment znowu doznawał przeczucia, że zamarza. Wpatrywał się w gwiazdy, zaiste piękne, niesamowite. Przypominały mu błękitne niczym dwa jeziora Litewskie oczy, które patrzyły na niego przyjaźnie, lecz z powagą. Tęsknił za nim, tak bardzo tęsknił.

Poderwał się z ławki niechętnie, jakby z konieczności. Patrzenie na biały, okryty ciemnością dworek sprawiało mu niewyobrażalną radość, tak bardzo się cieszył, że wojna nie dała mu rady, że jako jeden z niewielu obiektów w Sochaczewie i jego okolicach zdołał przetrwać niemiecką inwazję. Świadomość, że mógłby nigdy go nie zobaczyć, przerażała pianiste.

Wrócił do środka i zamknął za sobą drzwi. Zdjął koc z ramion i odłożył go na stojącym nieopodal, niewielkim stoliku. Przemknął obok szatni, i po chwili znalazł się w pobliżu ukochanej sali. Pociągnął za klamkę, która poruszyła się z oporem, tym razem musiał użyć jeszcze więcej siły, aby wprawić ją w ruch. Dostawszy się do środka usiadł na stołku, i wyczerpany oparł się o fortepian. Wzrok chłopaka przyciągnął niewielki instrument dęty, który leżał dosłownie kilka kroków od niego.

Wpatrując się w niego nagle usłyszał głos znajomego ptaka - w parku śpiewał słowik, który raczył go swoimi rozkosznymi trelami znacznie wcześniej niż byłby przypuszczał.
Nie patrząc pod nogi rzucił się do okna, które otworzył na oścież jednym pociągnięciem. Odrzuciwszy poszarzałą firankę poczuł na swojej twarzy powiew przyjemny, acz mroźny. Z lekkim uśmiechem na ustach wpuścił go do płuc delektując się jego zbawienny wpływem. Oparłszy się łokciami o marmurowy parapet wystawił głowę na zewnątrz, i zaczął szukać ptaka wzrokiem. Ten rozpoczął swój koncert, i ćwierkał rozkosznie ku jego zadowoleniu.

Zatraciwszy się w śpiewie słowika, zamknął oczy, lecz za jego powiekami pojawił się obraz brązowowłosego klarnecisty. Poderwał się i odskoczył od parapetu, ptak nadal ćwierkał. Serce chłopaka biło mocno, z  nieadekwatną wręcz siłą, biorąc pod uwagę jego ogólny stan zdrowia. Obrócił się w stronę fortepianu i usiadł na obitym skórą stołku. Westchnął głęboko, a następnie ułożył dłonie na klawiaturze. Spojrzał niepewnie na klarnet, który spokojnie leżał na swoim miejscu. Poczuł za sobą chłodny powiew zza okna, wsłuchał się w pieśń nocnego ptaka.

- To dla Ciebie - Toris. - powiedział do siebie, i delikatnie uderzył w klawisze.

Momentalnie usłyszał dobrze mu znane akordy, interwały i trójdźwięki, całe sekwencje nut tworzące jedną, spójną całość. Naciskał klawisze, a te co i raz cofały się i podskakiwały pod naciskiem szponiastych palców, które powoli tańczyły po kilku oktawach.

Feliks zamknął oczy. Ponownie znajdował się w sali, tym razem niemal pustej. Nie czuł w niej żadnych zapachów, ni perfum, ni papierosów. Pojedyncze fotele pozostawiono niedbale, z czego wywnioskował, że było już po koncercie. Siedział przy fortepianie i grał swobodnie, jednocześnie z uwagą czytając nuty. Obie niewielkie dłonie skakały po klawiszach niczym koniki polne, które co i raz zmieniają miejsce wypoczynku uciekając przed ciekawością miejscowych dzieci. Nieopodal niego stał ubrany formalnie mężczyzna, który chłodno patrzył w pustą przestrzeń. Trzymał w dłoniach klarnet, a widok na jego twarz częściowo przesłaniał znajdujący się przed nim, metalowy stojak. W odpowiednim momencie brunet zadął w ustnik, a instrument dźwięcznie zagrał skomplikowane sekwencje pasujących do siebie dźwięków. Fortepian i klarnet śpiewały jednocześnie, a ich pieśni idealnie współgrały ze sobą nakładając się na siebie.

Feliks był pełen podziwu. Nikt inny, a Litwin był autorem granego przez nich utworu. W pewien sposób  mu zazdrościł, sam był bowiem tylko muzykiem, nie kompozytorem, a to dwie zupełnie inne ścieżki kariery. I chociaż łatwiejsze było wybicie się jako zwykły pianista, o kompozytorach pamiętano nawet setki lat po ich śmierci...

Zerkał na jego skupioną twarz, która sama w sobie mogła stanowić inspiracje. Podziwiał go niemal tak bardzo jak swojego mistrza - Chopina, w którego dworku spędzał każdą niedzielę. Jeździł do Żelazowej Woli autobusem numer sześć, a pracownicy znali go tak dobrze, że zdarzało mu się pilnować zagranicznych turystów, bardzo mu ufali. Nigdy nie odpuszczał sobie co tygodniowej wizyty w miejscu urodzenia jednego z największych polskich geniuszy, zawsze pierwszy stał pod bramą parku, przynajmniej dopóki zdrowie mu na to pozwalało.

Otworzył oczy. Szczupłe palce już nie skakały po klawiaturze, klarnet milczał leżąc w martwym bezruchu. Jedynie ptak za oknem oznajmiał mu, że świat nie stanął w miejscu. Westchnąwszy ciężko wstał ze stołka i podszedł do stojącego nieopodal biurka, z którego szuflady wyjął nuty. Nie były drukowane, a pisane ręcznie, oryginalne. W stosie kartek schowane było kilka listów, które muzyk wyjął. Ponownie podszedł do okna i oparłszy się o parapet, spojrzał w niebo. Obok gwiazd świecił częściowo przykryty chmurami księżyc, który patrzył na niego z wyższością i pogardą, z jaką zapewne kiedyś na zwykłych chłopów patrzyli szlachcice. A on, tak jak owi wieśniacy, sam nie wiedział czy go kochał, czy nienawidził. (...)

Blondyn w świetle stojącej nieopodal lampy przeczytał przelotnie kilka listów, na widok których musiał ocierać płynące ukradkiem łzy. Policzki zwilżyły się, a oczy przekrwiły, coraz bardzej możył go sen.

Wszystkie przeczytane przez niego wiadomości pozostawały wesołe, jedynie niektóre informowały go o nieznacznych niepowodzeniach w dążeniu Litwina do spełnienia marzeń. Łączyły w sobie nie tylko ten sam styl, nastrój, ale także charakter pisma, czego nie można było powiedzieć o ostatnim.

Ten był inny, niezbyt obszerny, dziwnie obcy. Granatowy atrament zdążył się już nieco rozmazać od jego ciepłych, lekko wilgotnych dłoni, mimo tego pozostając najczytelniejszym ze wszystkich.

Blondyn odłożył kartki na biurko, i chwycił leżący na statywie klarnet. Z całą siłą zacisnął na nim obie dłonie, prawdopodobnie próbując bezskutecznie wyładować frustracje.

- Jesteś kłamcą, kłamcą! - mówił do siebie jednocześnie łkając. Pełen emocji krzyk uderzył w ściany, które jednak nie wypuściły go dalej w głąb dworu, usilnie zduszając dźwięk w zarodku. Desperacko powtarzał dwa słowa tak długo, aż zaczęły one stanowić niezbyt przyjemnie brzmiący interwał.

W końcu odpuścił sobie, odłożył klarnet i otarł oczy ramieniem. Zrezygnowany usiadł na stołku, i wlepił wzrok w wielki instrument. Uspokoił drżenie dłoni, które położył na zimnej klawiaturze. Wymacał palcami odpowiednie tony, nacisnął na pedał. Już ze stoickim spokojem zaczął grać cichą, spokojną melodie, która wypełniła przestrzeń, a potem wyleciała za okno stając się prezentem dla rzeki, drzew i śpiących w okolicy zwierząt oraz ptaków.

Zamknął oczy.

Przypomniał sobie uśmiech na swojej twarzy, gdy otrzymał list wprost spod Wilna. Wiadomość pełną umiłowania i szczęścia, które biły blaskiem ambicji i entuzjazmu na wszystkie strony świata, i które przekonałyby do działania nawet najbardziej opornych.

Przypomniał sobie równe, pochylone w prawo litery, które odczytywał z największą przyjemnością. Jeśli nie ćwiczył - czytał, zwłaszcza ukochane wiadomości z zagranicy. Toris rozpisywał mu się o wszystkim, zarówno o twórczości, inspiracji, jak i o życiu prywatnym. Niejednokrotnie blondyn pękał ze śmiechu odczytując kolejną zabawną sytuację z jego kumplem w roli głównej.

Przypomniał sobie śmiałe plany, które snuł z Litwinem - o zostaniu kompozytorami, o koncertach, o trasie. Ćwiczył jego utwory codziennie, a nuty trzymał w najlepszych skrytkach, aby nikt nie mógł przywłaszczyć sobie jego geniuszu.

Przypominał sobie śmiech i dumę, pełnię życia i swobody, poczucie wolności w muzyce. Uwielbiał to, mimo, że nie dane mu było przeżywać go zbyt często. Jeśli już ta chwila nadchodziła, zawsze powodował ją Toris.

Przypomniał sobie przyjaźń, która między nimi zaistniała. Przyjaźń intelektualna, jaka zrodziła się w momencie wspólnego grania, która powstała niezależnie od nich, przez miłość do piękna klasycznej muzyki. Przyjaźń listowna, której namacalnym dowodem były jedynie zapisane na kartkach słowa, a która istniała naprawdę będąc stanem obu dusz, w rzeczy samej pozostając niematerialną. Przyjaźń piękna, przyjaźń magiczna, przyjaźń niezwykła, a przede wszystkim nad wyraz silna. Nierozerwalna aż do śmierci, lecz nawet ta nie dała rady jej zakończyć.

Przed oczami stanęło mu kilka ostatnich, otrzymanych od przyjaciela listów. Toris wspominał w nich o chwilowej słabości i chorobie, ale głęboko wierzył, że jego stan się poprawi. Później było gorzej, słabł z dnia na dzień, ale mimo tego grał dalej. Żona zajmowała się nim, pomagała ile mogła. Często odwiedzał go medyk, który przepisywał mocne leki. Nawet silne medykamenty go nie zniechęcały, z gorączką wstawał z łóżka tylko, aby komponować.

W momencie pisania następnych wiadomości ponownie nie dostrzeżono poprawy, było wręcz gorzej, ale brunet nie poddawał się. Bardzo chciał spełnić marzenie o zostaniu kompozytorem, wypytywał o akompaniament i ewentualną zmianę klucza na barytonowy. Na sukcesie zależało mu jak nikomu innemu na świecie.

Z każdym kolejnym listem było gorzej, lecz przedostatni dał Feliksowi nadzieję. Przyjaciel pisał w nim, że czuje się znacznie lepiej, i że wkrótce wszystko powróci do normy. Blondyn cieszył się niesłychanie, trenował więcej, aby zdążyć na czas opanować materiał niezbędny w czasie zaplanowanej z góry trasy koncertowej. Pytał o przewóz, wynajem sal, hotele, bilety. Nadzieja odżyła w nim jak jeszcze nigdy, lecz niestety, ostatnia wiadomość odebrała mu wszystko...

Jej autorką była Natalia - żona Torisa. Już sam fakt, że przyjaciel dał komuś innemu napisać list w jego imieniu był dla Feliksa przerażający, lecz jego treść miała być jeszcze gorsza.

Litwin zmarł. Odszedł kilka dni po wysłaniu ostatniego listu. Stan zdrowia młodego kompozytora pogorszył się w kilka godzin, aż ten odszedł we śnie, w środku nocy. Podobno jego ostatnimi słowami była prośba, aby przyjaciel przejął jego intelektualny dobytek. Zdążył poprosić żonę, aby ta przesłała napisane przez niego utwory oraz klarnet Feliksowi, z czego kobieta od razu się wywiązała.

Całość doszła do blondyna kilka dni później.

Od tamtej pory nienawidził świata, nienawidził życia, nienawidził również muzyki. Grał jednak ku chwale i pamięci przyjaciela, którego pokochał bardziej niż kogokolwiek w swoim życiu, i który dalej stanowił dla niego coś tak niezbędnego do funkcjonowania jak woda czy tlen. Niestety, człowiek pozbawiony tlenu umiera, czego muzyk był w pełni świadomy. Nie walczył jednak z koleją rzeczy, a swój los przyjął ze spokojem i godnością.

Wieczorami przesiadywał przy instrumencie i grał wszystko, co przychodziło mu do głowy, potem już tylko muzykę skomponowaną przez Torisa.
Przygrywał tak długo, aż na palcach nie pojawiły się odciski, a stawy nie odmówiły posłuszeństwa. Oczy zaczęły zamazywać nuty i klawisze, stopa za lekko opadała na pedał. Grał do momentu w którym stał się zbyt słaby, aby stanąć przy fortepianie i podźwignąć jego ciężką klapę.
Akompaniował tak długo, aż nie zaczął dyszeć ledwo rozpoczynając uwerturę.

Grając ostatni raz podobno uśmiechał się szeroko, patrząc w niewielką przestrzeń za statywem. Szczerzył się i niczym nieuważne dziecko co i raz zerkał w jego stronę. Palce wesoło skakały po klawiaturze, stopa swobodnie opadała na pedały. Kiwał głową w takt cztery-czwarte, jakby samemu sobie robiąc za metronom.

Według niektórych komuś wtedy akompaniował. Pod nosem niemal szepcząc mówił coś o sławie i czekających ich koncertach, opowiadał o Krakowie i ludziach miłujących dobrą muzykę. Kończąc utwór roześmiał się dźwięcznie, a jego oczy zamarły nieprzytomnie, wypatrując czegoś niedostrzegalnego dla zwykłego śmiertelnika w przestrzeni za fortepianem.

Jednak czy to prawda, wiedzą już tylko mury Czerwonkowskiego dworku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro