Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Prolog - Pozdrowienia

Dunwall, 23 dzień Miesiąca Żniw 1827 rok

Była ciemna, deszczowa noc. Północny wiatr cicho wył w kominach, niosąc zapachy owoców i ryb, zmieszanych z obrzydliwie słodką zgnilizną rozkładających się ciał. Na ulicach Dunwall powoli tworzyły się błotniste kałuże. Wysokie budynki górowały nad wąskimi chodnikami, którymi, mimo niezbyt nadającej się na spacer pogody, poruszało się zaskakująco wiele osób. Woda deszczowa zmieszana z suchym pyłem tworzyły substancję, która przylepiając się do butów była prawdziwym utrapieniem szlachcianek i postawnych dżentelmenów udających się na coniedzielne bankiety. Tego dnia odbywał się również bal u sióstr Boyle. Śmietanka towarzyska z całego Cesarstwa zleciała się do Dunwall aby świętować, lub w przypadku męskiej części przyjęcia zasmakować "gościny" trzech bliźniaczek.

Zaproszony był również lord Albert Casoire. Nie zmierzał jednak w kierunku pałacu rozświetlonego sztucznymi ogniami i lewitującymi lampionami. Zaproszenie dające zezwolenie do uczestnictwa w zabawie gniotło się w kieszeni jego płaszcza. Szedł szybkim krokiem w kierunku portu, gdzie czekał na niego zaprzyjaźniony rybak. Jego zadaniem miało być ukrycie lorda na pokładzie kutra i bezpieczne przetransportowanie go do Serkonos. Nie mógł pozostać w Dunwall ani chwili dłużej. Nie po tym, gdy dwa dni temu zaczął dostrzegać kątem oka coraz więcej mężczyzn w podłużnych maskach, stojących na dachach. Czuł, że jeśli nie trafi do portu w ciągu kilku minut, jego życie nie potrwa już długo.

Idąc zasłaniał sobie chustką usta i nos. Czytał w gazecie, że nie dawało to żadnej ochrony przed zarazą, ale wolał dmuchać na zimne. W jego wieku należało chwytać się wszelkich sposobów na zachowanie zdrowia. Podczas pobytu w stolicy zdążył się przyzwyczaić do widoku ciał pozawijanych w całuny na ulicy, plam krwi na ścianach budynków i przemykających od czasu do czasu gromad szczurów. Zdarzało się, że spotykał w małych uliczkach bladych, półmartwych płaczków, ale wystarczyło się od nich odpowiednio szybko oddalić, aby darowali sobie pościg. 

Cesarstwo się sypało. Wiedział to. Uważał, że ta zaraza była początkiem końca całego państwa. Strażnicy nie nadążali z paleniem ciał, chorych przybywało, a nie opracowano jeszcze żadnego leku. Był też politykiem więc widział co dzieje się za zamkniętymi drzwiami senatu. Wyuzdanie, pijaństwo i trwające po kilka dni uczty były na porządku dziennym. Korupcja zjadała Straż Miejską od środka, a Rewidenci wciskali nieoświeconemu ludowi bzdury, by nie interesowali się sprawami wyższej wagi i potulnie pracowali na rzecz pociągających sznurki. Nie o takie Cesarstwo Wysp Albert walczył.

Właśnie o to pokłócił się z Morganem Pendletonem, jednym z senatorów. Podczas kolejnej libacji nie wytrzymał i wygarnął mu co myśli o sposobie życia polityków, że wpędzają kraj w przepaść, że opisze wszystkie skandale i cały ten teatr w gazecie i że albo te spelunki zostaną zakończone, albo on zrobi to raz na zawsze. Cały swój monolog zakończył ostentacyjnym rozbiciem butelki likieru o posadzkę sali obrad, po czym prawie że wybiegł z budynku senatu. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, ani od Pendletona, ani od innych polityków. Spodziewał się jednak, że groźby ujawnienia tajemnic państwowych nie pozostawią samej sobie i spróbują sprawę rozwiązać. Mniej lub bardziej pokojowo.

Jednak kiedy podczas pobytu w Dunwall zaczął widywać śledzące go postacie, obserwujących każdy jego ruch, ukrytych na dachach tajemniczych osobników, zrozumiał że senatorowie postanowili uciszyć go siłą. Zdecydował się uciekać i poczekać aż cała sprawa przycichnie. Umówił się ze swoim przyjacielem, że przemyci go do miasta Cullero w Serkonos. Tam miał zamiar przeczekać zarówno polowanie na niego, jak i całą zarazę. A po pewnym czasie wrócić i spróbować osobiście udobruchać swoich kolegów.

Plusk głębokiej kałuży, w którą wszedł wyrwała go z przemyśleń. Rozejrzał się. Znał tę okolicę. Tutaj mieszkał przez tydzień gdy czekał na zameldowanie w mieście. Był już coraz bliżej portu. Latarnie świeciły żółtym, migającym światłem, a chłodny deszcz kropił na skąpane w ciemności ulice. Spojrzał w górę, na dachy, ale nigdzie nie zauważył nikogo, kto mógłby chcieć jego zguby. Z budynku, obok którego przechodził, śmiejąc się wyszło dwóch strażników miejskich. Jeden z nich ukradkiem wyjął zza pazuchy piersiówkę i pociągnął łyk. Podał naczynie towarzyszowi, po czym ten też napił się substancji rozluźniającej. Kiedy zobaczyli lorda, natychmiast schowali alkohol. Jeden z nich chciał stanąć na baczność i zasalutować, ale promile we krwi skutecznie utrudniały mu to zadanie. Albert minął dwójkę starając się nie patrzeć na ich czerwone, zmęczone twarze.

"Idioci" - pomyślał Casoire. Próbował whiskey z miejscowej destylarni, ale nie smakowało mu. Zapewne zdążył się przez całe życie przyzwyczaić do trunków popularnych na północy, takich jak Tequila czy Grog z owocami granatu. Mimo to mieszkańcy Dunwall zapijali się ich wyrobami do nieprzytomności. Widok pijących mundurowców przywołał wspomnienie jego prywatnego baru w Alexin. Boże, ile dałby teraz za szklankę tywiańskiego rumu. Po takim napoju nerwy zniknęły by jak ręką odjął.

Z daleka widać już było statki wielorybnicze. Zbliżał się do portu. Przyśpieszył więc kroku, żeby jak najszybciej udać się na miejsce ucieczki. W tym odcinku ulicy nie było już latarni. Musiał orientować się, gdzie stawiać nogi, żeby nie potknąć się i nie narobić hałasu. W pewnym momencie usłyszał za sobą, dźwięk podobny do odgłosu cięcia powietrza mieczem. Obejrzał się, ale deszcz i wszechobecna ciemność nie pozwalała zobaczyć na odległość dalszą niż pół łokcia. Zaczął iść jeszcze szybciej. Po chwili usłyszał ten sam dźwięk tym razem już bliżej jego pleców. Przerażony zerwał się do biegu. Klapy jego płaszcza powiewały na wietrze, a woda leciała spod skórzanych butów rozchlapujących kałuże w szaleńczym biegu. Jego twarz smagały krople deszczu, a chusteczka, którą trzymał przy ustach była przemoczona do nitki. Odrzucił ją. Ewentualna choroba była teraz jego najmniejszym zmartwieniem. "Byle do portu!" - myślał - "Byle do kutra!". Obrócił głowę, jednak nadal nie był w stanie niczego zobaczyć. Nagle znikąd wyrosła przed nim wysoka i szczupła sylwetka mężczyzny.

Zatrzymał się z poślizgiem od mokrego bruku. Z szeroko otwartymi oczami spojrzał na ciemny kształt. W tym momencie błyskawica oświetliła tajemniczą postać. Odziany był w krótki, skórzany płaszcz z narzuconym kapturem. Miał na sobie dwa pasy, do których poprzypinane były różnorakie sakiewki i pozwiązywane bełty do kuszy. Na rękach miał rękawice, a na nogach wysokie buty. Największe wrażenie robiła jednak maska. Podłużna, prawdopodobnie wykonana z utwardzonej gumy. Razem z mętnymi szkłami na oczy dawały przerażający efekt. Mężczyzna wyglądał jak demon, a nie jak człowiek. Poczucie niebezpieczeństwa zwiększał charakterystyczny miecz znajdujący się w jego ręce. Albert zrozumiał, że ma przed sobą Wielorybnika. Członka grupy najlepszych zabójców do wynajęcia w całym kraju. Mawiano, że weszli w układy z Odmieńcem, dzięki czemu otrzymali nadnaturalne moce. Co gorsza, zrozumiał, że to on jest aktualnie ich celem.

Zamachnął się i z całej siły uderzył zabójcę w brzuch. Mężczyzna nie spodziewał się zapewne żadnego oporu od swojej ofiary, więc nie zdążył się uchylić przed ciosem. Dało to Albertowi cenne sekundy, które mogą zadecydować o tym czy przeżyje, czy nie.

Puścił się biegiem w stronę portu. Słyszał równe odgłosy stóp biegnącego za nim zabójcy, jego potknięcia o wystające kamienie i rzucane przekleństwa. Miał ogromne szczęście, widocznie przywódcy grupy myśleli, że zabójstwo będzie na tyle łatwe, iż mogą oddać je jakiemuś nowicjuszowi. Do molo zostało mu około stu metrów. Miał już w zasięgu wzroku kuter rybacki, upragnione wybawienie. Przyśpieszył jeszcze bardziej. W płucach zaczęło brakować mu tlenu, ale niezmordowanie uciekał przed siebie. Ku jego radości słyszał, że Wielorybnik zostaje w tyle.

Wskoczył jednym susem na pokład statku, otworzył drzwi na mostek, wbiegł do środka i natychmiast je zaryglował. Usłyszał jak mężczyzna dopada drzwi i szarpiąc próbuje je otworzyć. Po kilku próbach jednak zniechęcił się i uciekł w mrok. Casoire oparł się o ścianę próbując złapać oddech. Udało mu się. Jest bezpieczny. Uśmiechnął się na myśl o słonecznym Serkonos i spokojnym życiu przez najbliższe lata. Stwierdził, że najbezpieczniej będzie, jeśli noc spędzi na mostku, a rankiem uzbroi się i dokładnie przeczesze pokład. Podniósł się, poprawił swój płaszcz, przygładził zmierzwione, siwe włosy i ruszył w kierunku mostku kapitana.

Wszedł do małego pomieszczenia ze sterem i konsolą sterującą żurawiami na pokładzie. Cały główny pokład był widoczny przez duże okno. Na fotelu siedział jego przyjaciel, który miał go przewieść do miasta, gdzie miał rozpocząć nowe życie.

- Witaj, wszystko już gotowe, możemy... - zaczął, ale urwał przerażony.

Kapitan siedzący na krześle miał podcięte gardło. Świeża jeszcze krew powoli sączyła się z otwartej rany. Po martwych, zwróconych w górę oczach powoli chodziła mucha. Blada twarz zastygła w grymasie bólu.

W tej chwili sparaliżowany ze strachu Albert usłyszał za plecami charakterystyczne, ciche cyknięcie metalu. Powoli obrócił się i ujrzał lufę pistoletu czarnoprochowego celującego w jego twarz. Za pistoletem stał lekko dysząc Wielorybnik.

- Pendleton przesyła pozdrowienia. - powiedział głosem zniekształconym przez maskę, po czym nacisnął spust.

***

Kubie Malinowskiemu

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro