Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 30

Spędziłam z Dorianem jeszcze dwie godziny, udoskonalając plan A i przy okazji obmyślając B oraz C, jakby coś poszło nie po naszej myśli. Warto było mieć coś w zanadrzu, szczególnie gdy walczyło się z kimś, kto zrobiłby wszystko, aby dojść do celu. A patrząc na to, że ostatnimi czasy wszystko nam się waliło, potrzebowaliśmy więcej niż jednej opcji.

Teraz siedziałam już w pokoju, zapisując w notesie wszystkie wydarzenia począwszy od śmierci Penelopy. W punktach wypisywałam każde zdarzenie, jakie miało miejsce, odkąd pojawiłam się w akademii. Pisząc o śmierci Artis oraz zdradzie Simona, zaatakowały mnie emocje, które tego dnia chciałam wypierać aż do końca wieczoru. Nie mogłam dać się rozproszyć, bo inaczej wybuchłabym wkrótce płaczem. A musiałam trzymać fason, dopóki plan Victorii się nie ziści. Dopiero gdy będzie po wszystkim, pozwolę sobie na załamanie.

Przeszłam do kolejnego punktu, który podpisałam: „przyszłość". Myślenie o tym, co nastąpi w ciągu najbliższych dni, tygodni czy miesięcy okazało się najtrudniejsze. Czy ludzie naprawdę podejmą z nami walkę? Pozbędą się nas tak, jak Iwanowie pragną pozbyć się ich? A może uda nam się wynegocjować rozejm? Dalej będziemy uczyć się pod ziemią, by nikt nie trafił na nasz trop, a gdy już nauczymy się kontrolować zdolności, może zaczniemy żyć wśród ludzi, tak jak wielu Odmiennych. Dzieciaki, które się tu znajdowały, nie miały jednak rodzin, nikogo bliskiego, kto mógłby im pomóc żyć od nowa. Nawet mi nikt już nie pozostał. Bo co, miałabym wrócić z rodzicami do Nowego Jorku? W życiu. Nie miałam nawet grosza przy duszy, by wynająć gdzieś mieszkanie. Już zawsze będę tkwiła w tym miejscu.

Z westchnieniem odłożyłam notatnik na bok, wpatrując się na wielki znak zapytania na środku strony. Nie było sensu planować przyszłości. Nie wiadomo nawet, czy uda mi się do niej dożyć. Zabawne, ale nawet mnie to nie przerażało. Chyba pogodziłam się z myślą, że śmierć czyhała na każdym kroku. Zbyt wiele śmierci widziałam na własne oczy, by się jej obawiać.

— Hej. — Podniosłam wzrok, natrafiając na Tristana stojącego w progu.

— Hej — odpowiedziałam zachrypniętym głosem, sięgając po kubek kawy. Upiłam kilka łyków, a przyspieszone bicie serca zwaliłam na zbyt dużą ilość kofeiny. — Dobrze wyglądasz — skomentowałam, obserwując, jak kącik ust drgnął mu w uśmiechu.

Pozwolił sobie wejść do środka. Usiadł na łóżku obok mnie, co spowodowało przyjemny podmuch ciepła.

— Wiem, że to nie twoja wina. Victoria jest szalona — powiedział, bawiąc się długimi, zgrabnymi palcami. Nie patrzył na mnie, wzrok utkwił w podłodze. — Wtedy w Meksyku chciałem ci o wszystkim powiedzieć. Ale byś tego nie zrozumiała.

— Postarałabym się. — Czy naprawdę bym nie zrozumiała? Tak, możliwe. Pewnie zrobiłabym o to niezłą awanturę. Wściekłabym się, że wpadł na tak idiotyczny pomysł. Teraz jednak było inaczej, wiedziałam, że chciał zrobić wszystko, by przeszkodzić rodzicom. Tak jak Victoria. Oboje się poświęcili, by uratować świat. Jeśli wszystko skończy się pomyślnie, to będzie ich zasługa.

Miałam nadzieję, że on również zrozumie, dlaczego nie powiedziałam mu o planie Victorii, gdy ten już dobiegnie końca. Znienawidzi mnie, ale może z czasem mi wybaczy. To możliwe, prawda? W końcu sam naraził się na niebezpieczeństwo w takim samym celu.

— Nigdy bym was nie zdradził. Szczególnie ciebie. — Spojrzeliśmy na siebie w tym samym czasie. Jego wzrok był łagodny, błądził nim po mojej twarzy, powodując w brzuchu wybuch motylków. — Byłaś wrzodem na tyłku, ale teraz zrobiłbym dla ciebie wszystko. — Zaśmiał się krótko pod nosem, jakby sam nie mógł w to uwierzyć. Jakiś czas temu sama bym miała co do tego wątpliwości, ale patrząc wstecz, do przewidzenia było, że prędzej czy później coś nas połączy. Za każdym razem czułam tę dziwną elektryczność między nami. Rosła i rosła podczas każdego spotkania, aż w końcu wybuchła.

— Ja dla ciebie też — wyznałam z gulą w gardle.

Splótł nasze dłonie, moją zimną ze stresu, a jego jak zawsze przyjemnie ciepłą. Och, ile bym dała, by przyszłość należała do nas. Póki co musiałam się jednak nacieszyć tą chwilą. Chłonęłam ją całą sobą, by zatrzymać ją w sercu już na zawsze. Palcami drugiej dłoni ujął mój podbródek, a ja próbowałam skupić się na tej pieszczocie, nie na myśli, że wkrótce jego świat legnie w gruzach.

— Coś przede mną ukrywasz, Chambler — wyszeptał wprost w moje usta, przez co całe ciało oblało się żarem. Czułam wszystko na raz: strach, że wkrótce nie wytrzymam i powiem mu całą prawdę, podniecenie, bo sama jego obecność doprowadzała mnie do szaleństwa, żal, ponieważ wiedziałam coś, co doszczętnie go zrani, rozpacz na myśl, że to ostatni raz, kiedy dotyka mnie w taki sposób. — Pozwolę ci na to, bo nie mogę cię stracić. — Po tych słowach złożył delikatny pocałunek, przez który odebrało mi dech. Jęknęłam, napierając mocniej na jego usta. Potrzebowałam go bardziej niż powietrza. Nie przerywając tej pieszczoty, wskoczyłam mu na kolana. Chwycił mnie mocno za pośladki, przyciągając do siebie jeszcze bardziej. Mogłabym tkwić w tej pozycji godzinami. Może powinnam go tu zatrzymać, by uchronić go przed dzisiejszym wieczorem. Składałabym tysiące pocałunków na jego ciele, szepcząc, że wszystko będzie dobrze.

— Obiecaj, że nigdy mnie nie znienawidzisz — wyszeptałam, wpatrując się w jego jasne, przeszywające oczy. Toczyła się w nich wewnętrzna walka, wiedziałam, że pragnął dowiedzieć się, co mogło sprawić, by mnie znienawidził. Och, jak bardzo cieszyłam się, że Tristan nie należał do Psychików. Nie miałby zahamowań przed wejściem mi do głowy.

— Jak mógłbym? — zapytał, palcami wyznaczając trasę na odkrytej skórze pleców. Oparł czoło o moje, na co przymknęłam oczy. Pozwoliłam sobie na tę chwilę normalności, oddaliłam wszystkie myśli, skupiając się na tym, jak idealny był świat, gdy Tristan mnie dotykał. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek zaznam takiego spokoju. Działało to na mnie jak narkotyk, pragnęłam więcej, więcej, więcej. Jednakże nie mogłam zatrzymać go u mojego boku, to nie ja się liczyłam. Jeszcze tego wieczoru jego siostra zginie, powinni spędzić wspólnie te ostatnie godziny, jakie im pozostały.

— Muszę jeszcze spotkać się z Dorianem — skłamałam, z trudem odsuwając głowę. — Do zobaczenia później. — Złożyłam na jego ustach ostatni, pożegnalny pocałunek i zsunęłam się z jego kolan. Odeszłam, nie odwracając się za siebie, bo gdybym to zrobiła, zapewne bym się załamała. To dziwne, ale czułam się, jakbym straciła wszystko.

Przemierzałam korytarze jak duch. Szłam powoli, unikałam spojrzeń, cichych rzucanych w moją stronę przywitań czy skinień głową. Po prostu parłam przed siebie, udając, że nie istniałam. Mijając pokój Victorii, ścisnęło mnie w żołądku. Przystanęłam na chwilę, wpatrując się w zamknięte drzwi, zza których dochodziły stłumione śmiechy. Gdybym weszła do środka, zapewne zastałabym rozbawione rodzeństwo oraz Indirę. Chciałabym móc spędzić z nimi więcej czasu, ale nie byłam na tyle ważna, by przeszkadzać im w ostatnich beztroskich godzinach. Ruszyłam dalej, nim Tristan zdążyłby mnie dogonić. Szłam tam, gdzie poniosły mnie nogi, aż w końcu zatrzymałam się przed gabinetem Doriana, jedynym miejscem, które napawało mnie spokojem. Odrzucając myśl, że ostatnio zbyt często zawracałam mu głowę, weszłam do środka, pukając uprzednio dwukrotnie. W środku świeciło jednak pustką, jedynie pusty kubek po kawie świadczył o tym, że jeszcze niedawno ktoś tu przebywał. Pozwoliłam sobie zająć swój ulubiony fotel, na którym ułożyłam się wygodnie. Czekałam i czekałam na powrót Doriana, aż w końcu dopadło mnie zmęczenie. Nie wiedząc kiedy, zasnęłam uspokojona zapachem książek oraz wciąż unoszącej się w powietrzu kawy.


Victoria

Nie przekonywałam braci, że wszystko będzie dobrze. Nie chciałam dawać im złudnej nadziei, dlatego odpowiadałam szczerze na wszystkie dręczące ich myśli. Na pytanie, czy wiedziałam, że być może umrę po wchłonięciu mocy kamienia, powiedziałam, że przeczuwałam, iż coś takiego się wydarzy. Przecież to logiczne, każdy by się domyślił, że tak wielka energia nie przetrwa w ludzkim ciele. Byłam silna, ale nie aż tak. Ten przedmiot przecież nie został stworzony do tego, by ktoś połasił się na jego energię.

Ciężko było mi patrzeć na cierpienie braci, gdy zrozumieli, że wkrótce nadejdzie mój koniec. Tym bardziej nie mogłam zdradzić im mojego planu. Jeśli dowiedzieliby się, że zginę za mniej niż godzinę, zrobiliby wszystko by mnie zatrzymać. Zabraliby mnie w jakieś odosobnione miejsce i spędzili u mego boku ostatnie dni, jakie mi pozostały. Próbowaliby znaleźć rozwiązanie, nie spaliby po nocach, czytając przeróżne książki i wściekaliby się, że nie są w stanie nic zrobić. Może nawet pokusiliby się na kradzież księgi rodziców, bo być może tam tkwiła odpowiedź. Ale to już bez znaczenia. Nie mieliśmy czasu, a to była nasza jedyna szansa. Musiałam to zrobić.

Wyszliśmy z mojego pokoju niecałe dziesięć minut temu i zebraliśmy się w gabinecie Doriana. Spędziłam niemal cały dzień w obecności Indiry, Tristana oraz Ivara, pierwszy raz od dawna dzieląc się z nimi moimi przemyśleniami. Żałowałam, że nie rozmawialiśmy częściej. Może to głupie, ale czułam się jak na ostatniej spowiedzi. Zostałam oczyszczona niemal ze wszystkich grzechów prócz tej jednej, ostatniej tajemnicy, która ciążyła mi na sercu.

Bracia stali po obu moich stronach jak ochroniarze, nie wiedząc, że sama dla siebie stanowiłam zagrożenie. Nie będą w stanie obronić mnie przed samą sobą, prawda?

Spojrzałam na Navinne, która wyprostowana jak struna trzymała się blisko Doriana. Gdy podniosła na mnie wzrok, nie dostrzegłam w jej oczach nic prócz bezdennej pustki. Żałowałam, że podzieliłam się z nią tym wszystkim. Nie dałabym jednak rady dźwigać tego ciężaru sama. Sądziłam też, że nie przejmie się moją ofiarą. Jak bardzo się myliłam. Zaglądając w głąb jej myśli, słyszałam jedynie przepełnione bólem przemyślenia na temat zbliżającego się wieczoru. Myślała nad tym, czy jest szansa na mój ratunek. Miałam ochotę podejść i mocno nią potrząsnąć, by się ogarnęła. Miała do wykonania zadanie — dopilnować, by Ivar z Tristanem bezpiecznie wrócili do akademii. Dlatego musiałam wtajemniczyć ją w plan. Inaczej bracia zginęliby razem ze mną, próbując oderwać mnie z pola walki, które sobie wybrałam.

— Portale będą otwierać się co pięć minut, nasi ludzie oraz ludzie Bastiena będą sprawdzać, czy mają wkroczyć, jeśli zacznie się walka. Gdy odnajdziemy Castiela, od razu wracamy. Jeśli się nie uda, a Albert z Irminą pojawią się ze swoją armią, wszyscy mają pozostać w gotowości. Żadnego rozpraszania się. Macie mieć oczy dookoła głowy, jasne? — Skinęłam głową razem z resztą. Zawsze zadziwiały mnie umiejętności Doriana. Potrafił kłamać z takim przekonaniem, że sama wierzyłam w każde jego słowo. Na ułamek sekundy skierował głowę w moją stronę. Dokładnie zapoznałam się z jego myślami, nie musiałam więc wchodzić do jego umysłu ponownie, by wiedzieć, jak wielki odczuwał żal. Traktował swoich uczniów jak dzieci. Nawet mnie, pomimo że od początku sprawiałam problemy. Był rozczarowany sobą, bo nie mógł nic zrobić. Choć w środku był rozdarty, z zewnątrz sprawiał wrażenie pewnego siebie.

— Nasza dziesięcio-osobowa grupa pójdzie jako pierwsza. Jeśli pojawią się komplikacje, wejdzie druga, a potem trzecia grupa. Trzymajcie się blisko siebie, chrońcie się nawzajem. Czy plan dla wszystkich jest jasny?

— Tak — odpowiedzieliśmy jednogłośnie.

— Świetnie. — Dorian klasnął głośno w dłonie, a rozkojarzona Navinne drgnęła obok niego. Nie mogłam znieść tego żałosnego widoku. Do cholery, miała mnie nie żałować! Nie miałam zamiaru jej dołować.

Uspokój się, będzie dobrze. Gdy tylko rodzice się pojawią, wepchnę was wszystkich do portalu. Nikt nie ucierpi.

Och, zamknij się. Ty ucierpisz, skończona idiotko. Nie wierzę, że za chwilę umrzesz i zachowujesz taki spokój.

Westchnęłam cicho, bębniąc palcem o udo. Co innego mi pozostało poza spokojem? Miałam panikować i wrzeszczeć, że nie chcę umierać? Kurwa, pewnie że chciałam żyć, ale niestety nie było mi to pisane. Czułam to cholerne bolesne pulsowanie wewnątrz ciała. To jak bomba, która pikała coraz szybciej i szybciej. Wolałam, by wybuchła prędzej niż później.

Skupiłam myśli na rodzicach, by odczytać ich myśli. Cholera, zjawili się za wcześnie. To my mieliśmy być pierwsi. Nie mogłam teraz sprowadzić wszystkich prosto w ich łapska, armia była zbyt duża. Musiałam zmienić plan. Ciekawe czy byłam w stanie sama utworzyć portal, w końcu kamień zapewniał nieograniczoną moc... Pieprzyć to.

Zmiana planów. Trzymaj moich braci.

Navinne wytrzeszczyła w przerażeniu oczy w momencie, w którym przywaliłam kobiecie odpowiedzialnej za tworzenie portali. W akompaniamencie krzyków wytworzyłam świetlisty, zielony portal, który zniknął razem ze mną. Zachwiałam się na nierównej powierzchni pola, na którym wylądowałam. Z przyspieszonym oddechem stanęłam na równe nogi, rozglądając się dokoła. Grupa kilkudziesięciu Odmiennych maszerowała w odległości kilkunastu metrów na czele z moimi rodzicami. Energia tląca się we mnie pulsowała coraz mocniej, niemal czułam jak przebija się przez skórę.

Nie ruszyłam się z miejsca. Czekałam, aż to oni przyjdą do mnie. W tym czasie zbierałam energię, próbowałam ją ujarzmić, choć to ona przejmowała kontrolę nade mną. Poczułam, że nogi oderwały mi się od ziemi i pozwoliłam na to. Lewitowałam kilka metrów nad powierzchnią, co zapewniało mi lepszy widok na armię, która zatrzymała się w gotowości. Rodzice przekrzywili głowy zaintrygowani, a matka wybuchła śmiechem.

— Naprawdę myślisz, że nas pokonasz w pojedynkę? — zapytała, powodując, że wraz z mocą rósł we mnie również gniew. — Najpierw rozprawimy się z tobą, później z twoimi braćmi.

— Możecie próbować. Ale zginiecie, nim postawicie pierwszy krok — warknęłam w złości, rozpierając ręce. Czułam stopniowo uwalniającą się energię. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Westchnęłam z bólu, poczuwszy pierwszą falę ulatniającej się mocy.

Spojrzałam prosto w oczy matki z satysfakcją dostrzegając w nich strach. Zrozumiała, co zrobiłam. I co ich wszystkich czekało. Zaśmiałam się przez łzy, gdy silne szarpnięcie wygięło moje plecy w łuk.

TIK-TAK, TIK-TAK, TIK-TAK, TIK-TAK, TIK-TAK!

— Uciekajcie! — wrzasnął ojciec, ale nim ktokolwiek zdążył postawić choć kilka kroków, cała kumulująca się we mnie energia w końcu wybuchła. Słyszałam krzyki przepełnione cierpieniem, wykrzykiwane polecenia, które nie miały już znaczenia. Zielony ogień uwalniał się zewsząd, dopadając każdą osobę w zasięgu kilkudziesięciu metrów. Widziałam stojące w płomieniach drzewa oraz biegające ludzkie pochodnie, aż w końcu przed oczami nastała czerń, której nie mógł rozproszyć nawet szalejący wokół ogień. Ostatnie szarpnięcie mocy posłało mnie na spopieloną ziemię. Płonęłam razem z nią.

Udało się. Zabiłam ich. Nareszcie wygrałam. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro