Rozdział 20
Miękką, pachnącą świeżością pościel miałam naciągniętą aż po samą brodę. Zimny podmuch wiatru wtargnął do pokoju, przez co opatuliłam się jeszcze ciaśniej. Spokojna muzyka w tle usypiała mnie, nie pozwalając na otwarcie oczu. Rozciągnęłam usta w błogim uśmiechu, wsłuchując się w rytmiczną piosenkę z zamiarem ponownego pójścia spać. Chwila... Dlaczego spałam? Przecież chwilę temu siedziałam z Tristanem w bibliotece. Nagle uderzyło we mnie wspomnienie bólu oraz widok moich rąk zmieniających się w twardą stal. Otworzyłam gwałtownie powieki, podnosząc się do siadu. Zakręciło mi się w głowie od tego nagłego ruchu.
Rozejrzałam się niespokojnie po pomieszczeniu, natrafiając wzrokiem na zmartwioną Carmel, która stała przy stoliku, mieszając ze sobą jakieś dziwne mikstury. Obok łóżka siedział Tristan ze skrzywioną miną, jego ubranie było porwane, w miejscach, gdzie widać było skórę, dostrzegłam zabliźniające się rozcięcia. Co się, do cholery, wydarzyło? Poprawiłam się na łóżku, a wtedy kołdra zjechała mi do bioder. Tristan przełknął ślinę, wzrokiem powoli zjeżdżając na moją klatkę piersiową. Dlaczego było mi tak chłodno? Zerknęłam w dół i zamarłam tylko na sekundę. Okryłam się kołdrą po samą szyję, przyciskając ją ramionami do ciała, by się nie zsunęła. Byłam, kurwa, naga. Iwanow właśnie widział moje cycki.
Z zaciśniętą szczęką wpatrywał się w swoje dłonie, unikając kontaktu wzrokowego. I dobrze, bo prawdopodobnie twarz płonęła mi ze wstydu.
— Co się stało? — wychrypiałam, a następnie odchrząknęłam. Okropnie mnie suszyło. — Co to? Okropnie cuchnie. — Zmarszczyłam w obrzydzeniu nos, kiedy nasza niezawodna uzdrowicielka podsunęła mi pod nos fiolkę z paskudnie wyglądającym płynem. W drugiej dłoni trzymała dwie małe tabletki.
— Weź to, zaraz ci wszystko wytłumaczę — poprosiła łagodnie, zachęcająco podsuwając fiolkę. Wstrzymałam oddech, gdy wzięłam ją w palce. Wypiłam ją bez zastanowienia. Później łyknęłam dwie tabletki, które popiłam dużą ilością wody, aby pozbyć się obrzydliwego posmaku lekarstwa.
Pani Derren przysunęła sobie drugie krzesło, zajmując miejsce obok Tristana. Wpatrywał się w swoje pocięte dłonie. Ani na chwilę nie podniósł wzroku.
— Twoje moce uaktywniły się bardzo późno, przez osiemnaście lat kłębiły się w środku, szukając ujścia — wyjaśniała powoli, uważnie badając moją twarz. Przytaknęłam, dając jej znać, że słuchałam. — Teraz, kiedy wreszcie nauczyłaś się wykorzystywać swoje zdolności, otworzyłaś, jakby to powiedzieć... — zastanowiła się, spuszczając zamyślony wzrok na kolana. — Pewnego rodzaju bramę. Kumulujące się przez te wszystkie lata moce zaczynają panować nad twoim ciałem. Wynika to z powodu silnego stresu, zmęczenia czy silnych emocji. Twój organizm wyczuwa zagrożenie i próbuje się chronić. Wkrótce nad tym zapanujesz, potrzebujesz więcej odpoczynku oraz nauki kontroli z Anastazją.
Silny stres, zmęczenie i silne emocje? Ta, to coś co nie odstępuje mnie na krok od wielu, wielu dni. Nic dziwnego, że moja moc w pełni wybuchła.
— Powinnaś odpocząć. I, Navinne, staraj się brać leki ode mnie jak najrzadziej. Im częściej je bierzesz, tym większe jest ryzyko wybuchu — poinstruowała, ściskając przelotnie moją dłoń. — Przyniosę ci jakieś ubrania i możecie wracać. Tristanie, dopilnuj, żeby Navinne nie wychodziła dzisiaj z łóżka.
Na wzmiankę o niewychodzeniu z łóżka, Tristan podniósł wzrok z psotnym błyskiem w oku. Ścisnęłam mocniej kołdrę w dłoniach. Carmel na pewno nie miała na myśli tego, co przeszło temu zbereźnikowi przez myśl. Patrzył na mnie takim wzrokiem, że teraz mi samej w głowie pojawił się obraz tego, jak pilnuje, bym nie opuszczała swojego materaca. Moją skórę pokryła gęsia skórka. To, co robił, było nieodpowiednie. Nie powinien tak na mnie patrzeć. Sam przecież kazał mi wymazać z pamięci ten cholernie warty zapamiętania pocałunek. Tym swoim lubieżnym uśmieszkiem nie uda mu się trzymać mnie od siebie z daleka.
Carmel wróciła z przygotowanymi dla mnie ubraniami, raz jeszcze poprosiła, bym odpoczywała i na siebie uważała, po czym wyszła do swojego małego laboratorium, w którym pracowała nad nowym lekarstwem.
— Tristan? — zaczęłam, przyglądając się równym różowym kreskom na jego ciele.
— Tak?
— Ja ci to zrobiłam, prawda? — Nachyliłam się, żeby móc sięgnąć jego dłoń. Palcem przejechałam po rozcięciu. Za godzinę, może mniej, ślady całkowicie znikną dzięki magicznym lekom Carmel, ale pamięć o nich pozostanie. Skrzywdziłam go. Widziałam to po jego spojrzeniu, nie musiał odpowiadać na pytanie.
— Okazuje się, że gdy zamieniasz się w żywy metal, ciskasz też małymi ostrzami wysuwającymi się z całego ciała. — Skrzywił się niezauważalnie na samo wspomnienie bólu, który mu zadałam. Przyniósł mnie tutaj, narażając się na... na śmierć. Bo, nie oszukujmy się, mogłam go wtedy zabić. Zamiast małych ostrzy, mogłam wycelować w jego serce wielki metalowy sztylet, nie będąc nawet tego świadomą. Pierwszy raz zaczęło przerażać mnie, czym naprawdę się stałam.
— Powinieneś mnie tam zostawić i sprowadzić Carmel na dół. Oszczędziłabym ci bólu. — Ledwo udało mi się wypowiedzieć słowa przez rosnącą gulę w gardle. Coś mokrego spłynęło mi po policzku i dopiero po czasie zrozumiałam, że to łza. Płakałam. Z powodu cholernego Tristana Iwanowa.
— Nie mógłbym cię zostawić, widząc, jak cierpisz — sprostował, obserwując spływającą mi po policzku łzę. Wytarłam ją szybkim ruchem. — Poza tym, nie zraniłaś mnie szczególnie mocno. Spotykałem się z gorszymi rzeczami.
Wiedziałam, że tak. Sam mi to powiedział. Za każdym jednak razem, gdy tylko myślałam o torturach, jakie mogli wymyślać jego rodzice, ściskało mnie boleśnie w żołądku. Żadne z nich nie zasłużyło na takie życie. Victoria, Ivar, Tristan... Byli niewinnymi, bezbronnymi dziećmi, które zostały skrzywdzone przez tych, którzy powinni ich darzyć bezgraniczną miłością. Współczucie, które ogarniało mnie raz za razem, rozpieprzało mnie od środka.
— Ubierz się, poczekam za drzwiami — zmienił temat, nim zdążyłam powiedzieć cokolwiek innego. Wyszedł, nie obrzucając mnie ani jednym spojrzeniem.
Wciągnęłam na nogi ciemne legginsy, a na górę włożyłam obszerną koszulkę. Na stopach wciąż miałam wielkie skarpety pożyczone od któregoś z Iwanowów, które jako jedyne nie ucierpiały podczas mojej transformacji w stal. Najwyraźniej z moich stóp nie wysuwały się ostrza. Jak miło.
Wyszłam na korytarz, gdzie podparty o ścianę czekał Tristan. Rzuciłam okiem na jego porozcinaną koszulkę, przez którą dało się dostrzec ślady po moich ostrzach i skrzywiłam się pod nosem. Co się wydarzy następnym razem, gdy stracę kontrolę? Wbiję przypadkowemu dziecku ostrze w głowę? Przebiję na wylot najlepszego przyjaciela? A może podczas zajęć skrzywdzę wszystkich w pomieszczeniu, eksplodując dziesiątkami ostrzy? Jak mogłam żyć spokojnie, wiedząc, że któraś z tych rzeczy mogła wydarzyć się w każdej chwili? Bóg naprawdę pragnął mnie pokarać. Nie dość, że zrobił ze mnie Odmienną, to jeszcze niestabilną. Bosko...
— Dawaj, Chambler — ponaglił mnie, kiedy stałam w bezpiecznej odległości od niego, gapiąc się na różowe kreski na ciele. Podszedł w dwóch szybkich krokach, a gdy położył rękę na dole moich pleców, popychając mnie lekko do przodu, prąd przeszył całe moje ciało. — Odprowadzę cię do pokoju. Powinnaś się przespać, jesteś wykończona.
— Tak, trochę tak — przyznałam, bo nie było sensu się spierać, czy obracać tego w żart. Wyglądałam jak siedem nieszczęść, a czułam się jeszcze gorzej. Nie dość, że niemal zdychałam ze zmęczenia już o świcie, to jeszcze dobił mnie wybuch mocy. Własne ciało działało przeciwko mnie.
W windzie czułam się jak w metalowej puszce, której ściany przybliżały się i przybliżały, jakby chciały mnie wchłonąć. Pierwszy raz uderzyła we mnie świadomość, jak wiele niebezpieczeństw mogłam wywołać. W tej chwili wyraźnie wyczuwałam otaczające nas tworzywo, mogłam stworzyć z niego więzienie, które uwięziłoby nas na zawsze. Mogłam wytworzyć setki ostrzy wysuwających się ze ścian. Mogłam... Mogłam nas zabić w każdej sekundzie, zupełnym przypadkiem, gdybym tylko znów straciła kontrolę. Palcami wystukiwałam rytm na poręczy, żeby skupić myśli na czymś innym, niż uśmiercaniu naszej dwójki.
Prawie że wybiegłam przez drzwi, kiedy te w końcu się otworzyły. Jeszcze kilka sekund w tej pieprzonej puszcze, a straciłabym zmysły. Tristan dołączył do mnie powolnym krokiem, przyglądając mi się z uniesioną w konsternacji brwią. Wzruszyłam obojętnie ramionami, bo nie miałam zamiaru opowiadać mu o moim nowym strachu, którym była winda. Nawet w mojej głowie brzmiało to żałośnie.
— Zaraz cię zaniosę, jeśli będziesz się tak wlokła — skomentował lekko poirytowanym tonem, a mówiąc to, popchnął mnie w stronę męskich sypialni. Fakt, wlokłam się, ale miałam ku temu dobre powody. Po pierwsze: bolało mnie całe ciało, bo jeszcze chwilę temu zamieniłam się w kawał metalu ciskający ostrzami, po drugie: nie spałam od naprawdę wielu godzin i po trzecie: nie chciałam znów lądować w pokoju Iwanowów. Ostatnio spędzałam w nim zdecydowanie za dużo czasu. Moja sytuacja z obojgiem braci była już wyjątkowo skomplikowana, a spanie w ich łózkach wcale nie pomagało w jej rozwiązaniu.
Spodziewałam się zobaczyć wciąż chrapiącego Simona rozwalonego w dziwacznej pozycji, ale gdy tylko weszliśmy do środka, pokój okazał się pusty. Ciekawe, gdzie się podział. Poszedł szykować się na śniadanie, czy wolał wrócić spać do własnego łóżka? Z drugiej strony przecież to Simon, równie dobrze mógł wpaść na jakiś chory pomysł jak pływanie w jeziorze, spacer po lesie czy spanie w stodole. Każda z tych rzeczy pasowała do niego jak ulał.
— Kładź się — rozkazał łagodnym, rzadko spotykanym u niego tonem. Usiadłam na jego łóżku, wpatrując się niepewnie w poduszkę. Obróciłam ją na drugą stronę, pamiętając, że jeszcze jakiś czas temu leżały na niej stopy Simona. Kiedy znalazłam się pod kołdrą, ściągnęłam skarpety oraz zsunęłam legginsy pod bacznym spojrzeniem Tristana. I choć nie mógł zobaczyć moich nóg, wpatrywał się we mnie w sposób, jakby był w stanie przebić się wzrokiem przez kołdrę. Jednym szybkim ruchem ściągnął z siebie podartą koszulkę i znów miałam przed oczami to szczupłe, wysportowane ciało. Feniks na żebrach poruszył się wraz z ruchem jego mięśni. Serce zabiło mi mocniej, a w ustach nagle zrobiło się sucho. Za to w innych miejscach...
Musiałam przestać. Natychmiast powinnam przerwać ten kontakt wzrokowy, przez który samoistnie podwijały mi się palce u stóp. Jeśli będzie tak na mnie patrzeć o kilka sekund za długo, oboje będziemy żałować tego, co zrobię. A mam ochotę zrobić naprawdę wiele nieprzyzwoitych rzeczy.
— Dobranoc, Navinne — wychrypiał z zadowolonym uśmieszkiem, przerzucając przez ramię nową koszulkę. Próbowałam ignorować fakt, jak dobrze moje imię zabrzmiało w jego ustach. To miód na moje uszy.
— Dobranoc, Tristanie — odparłam, ledwo powstrzymując formujący się na ustach uśmiech. Obserwowałam, jak wychodzi, a przy tym skupiłam się na niesamowicie szerokich plecach znikających za drzwiami. Odetchnęłam dopiero, kiedy drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem.
Opatuliłam się szczelnie kołdrą, a czując zapach Tristana na pościeli, oczy samoistnie zaczęły mi się zamykać. To naprawdę bardzo ładny zapach.
***
Coś łaskotało mnie w stopę. Obróciłam się na drugi bok, machając nogą, by odgonić to, co mnie dotykało. Łaskotanie jednak znów się powtórzyło. Powtórzyłam ruch, a wtedy natrafiłam na coś twardego. Nie otwierając oczu, stopą wymacałam rzecz, która przeszkodziła mi w spaniu. Nie, to nie była rzecz. Wyczuwałam jeansowy materiał, a kiedy podniosłam nogę wyżej, zdecydowanie natrafiłam na ciepłą skórę. Z trudem uchyliłam powieki, obraz mi się rozmazywał, ale z pewnością dostrzegłam siedzącą na łóżku postać. Nagle poczułam zapach kawy oraz jedzenia, od którego zaburczało mi w brzuchu. Przetarłam sklejone snem oczy, a następnie ziewnęłam głośno, zasłaniając usta dłonią.
— Dzień dobry, moja kochana. — Na miękki głos Ivara mimowolnie uśmiechnęłam się pod nosem. Z wysiłkiem podniosłam się na łokciach. Spojrzałam najpierw na niego, a potem na stolik przy łóżku, na którym rozstawiona była taca z parującym jedzeniem oraz wielkim kubkiem kawy. Przyniósł mi śniadanie. Do łóżka. To... miłe, naprawdę miłe. I niespodziewane. I wywołujące palące poczucie winy.
— Dzień dobry — przywitałam się z poranną chrypką. A raczej popołudniową. A może i wieczorną? Która w ogóle była godzina? Jak długo spałam? Czułam się, jakbym przespała wieki. — Przyniosłeś mi śniadanie. Dziękuję. — Sięgnęłam po parujący kubek z uśmiechem na ustach. Była dokładnie taka, jak lubię. Z mlekiem oraz sporą ilością cukru. Od razu zrobiło mi się lepiej.
— Kolację, ale to drobiazg. — Błysnął zębami w szerokim uśmiechu. — Tristan przygotował kawę. Na początku chciałem przynieść czarną, ale mnie opieprzył. — Przewrócił oczami, a mi serce zabiło szybciej, sprawiając, że całkiem się rozbudziłam. Nie powinno robić na mnie wrażenia to, że Tristan wiedział, jaką lubiłam kawę, ale... tak właśnie było.
— Mieliśmy spotkanie z Dorianem. Chcieliśmy cię obudzić, ale podobno miałaś odpoczywać. Wylatujemy jutro.
— Już jutro? — Prawie wtrąciłam mu się w zdanie. Cholera... Sądziłam, że to potrwa jeszcze kilka dni, że zdążę się psychicznie przygotować na powrót do Nowego Jorku. I na wielogodzinną podróż z Iwanowami. — Jaki jest plan? Bez zmian?
— Dorian upierał się, by lecieć z nami, ale Tristan się nie zgodził. Poszliśmy na kompromis, więc dwóch zaufanych ludzi ma nas mieć na oku — wyjaśnił pokrótce, na co przytakiwałam głową. Tak, tak zdecydowanie będzie lepiej. Dorian musi pilnować akademii w razie ewentualnego ataku, a my poradzimy sobie sami. A jeśli nam się nie uda i będą próbowali nas sprzątnąć, to przynajmniej nie narazimy akademii na atak. Będą zbyt zajęci mordowaniem naszej czwórki.
— To dobry plan — zgodziłam się między jednym łykiem kawy a drugim.
— Dobrze się czujesz? Tristan opowiedział mi, co się stało. Nieźle go poharatałaś — zaśmiał się lekko, ale pomimo tego, słyszałam w jego głosie wyraźne zmartwienie. Martwił się o mnie, a ja nie mogłam przestać myśleć o jego bracie. Tristan miał rację. Nie mogliśmy mu tego zrobić.
Gdy tylko to wszystko się skończy, a nam uda się przeżyć, wyjadę tak daleko, jak to tylko możliwe, zostawiając wszystkie problemy w tyle. Może znajdę schronienie w drugiej akademii? Albo zaszyję się w jakiejś małej wsi, gdzie zacznę życie od nowa? Obie opcje wydawały się kuszące.
— Już jest lepiej, serio, to było straszne, ale czuję się dobrze. — Po części powiedziałam prawdę, po części skłamałam. Fakt, nie byłam już obolała, czułam się normalnie i byłam wypoczęta, ale jeśli chodzi o kwestię psychiczną... Cóż, wcale nie było tak super, jak zakładałam. Wciąż martwiłam się, że w każdej chwili kogoś skrzywdzę, jak Tristana. Powinnam poprosić Anastazję o więcej lekcji, aby pomogła mi kontrolować „wybuchy". Przed moją ucieczką powinnam nauczyć się kontroli, by nie zabić przypadkowych ludzi i nie sprowadzić na siebie kłopotów.
— To dobrze — odparł szczerze, kładąc rękę na mojej odkrytej łydce. Pogładził skórę kciukiem, zataczając na niej małe kółeczka. Wpatrywałam się w jego dużą, szorstką dłoń. Chłodną. Nie ciepłą jak Tristana. Ugh, czy ja kiedykolwiek przestanę o nim myśleć? OGARNIJ SIĘ, OGARNIJ SIĘ, OGARNIJ SIĘ. — Dorian chciał, żebyś do niego zajrzała, jak wstaniesz.
— Okay.
— Zjedz. Nie wiedziałem, co lubisz, więc przyniosłem wszystkiego po trochę. Będziemy siedzieć u Vic, jakbyś później chciała do nas wpaść. Wpadniesz? — mówił szybko, a jego policzki pokryły się delikatnym rumieńcem. Pierwszy raz widziałam, by denerwował się w taki sposób. To było urocze. Nie, nie, nie... Nie myśl o nim w ten sposób. O żadnym nie możesz tak myśleć! Mącisz im w głowach! A przede wszystkim sobie!
— Dziękuję. Postaram się — skłamałam. Nie miałam zamiaru tam wpadać. Nie powinnam spędzać z nimi więcej czasu, niż to koniecznie. W końcu i tak spędzimy ze sobą najbliższe kilka dni, a to już wystarczająco namiesza.
— Dobra, to do później? — pożegnał się, bardziej pytając, niż odpowiadając.
— Do później — przytaknęłam z lekkim uśmiechem.
— Dobra — powtórzył pod nosem, po czym wstał, zabierając rękę z mojej łydki. Wyszedł, zostawiając mnie z tacą pełną jedzenia oraz głową pełną myśli.
Choć umierałam z głodu, ciężko było mi cokolwiek przełknąć. Na siłę wcisnęłam w siebie trochę zupy i pół talerza makaronu z sosem śmietanowym. Deser zostawiłam nietknięty, co do mnie niepodobne. Z westchnięciem odłożyłam tacę na stolik. Wypiłam duszkiem resztkę kawy, po czym odstawiłam pusty kubek. Ubrałam porzucone legginsy oraz skarpetki. Nawet nie chciałam patrzeć w lustro. Musiałam wyglądać do dupy. Tłuste włosy po długiej drzemce stały się jeszcze bardziej tłuste, a twarz miałam opuchniętą, czułam to po ciężkości powiek. Nie miałam jednak czasu na prysznic i strojenie się. Szłam tylko do Doriana. Gdy wyszłam, na korytarzu kręciło się kilka osób wracających z kolacji lub dopiero co na nią idących. Kiedy wsiadałam do windy, z oddali mignął mi widok Silver. Wcisnęłam się głęboko w kąt z nadzieją, że mnie nie zauważyła. Naprawdę nie miałam ochoty na kolejną rozmowę przesiąkniętą kłamstwami.
Na korytarzu Doriana panował wiecznie towarzyszący spokój oraz cisza. Nie spotkałam żadnego ucznia ani nauczyciela, w powietrzu unosił się zapach kawy oraz papierosów, które dyrektor palił coraz częściej.
Do gabinetu weszłam bez pukania. Na biurku jak zwykle walały się książki, porozrzucane papiery oraz notatki. Gdzieś w tym zamęcie odnalazłam zgarbioną postać Doriana. Unoszący się wokół niego dym był tak gęsty, że niemal go pochłaniał.
— Cześć — przywitałam się, podchodząc do fotela, na którym zwykle siadałam. Musiałam zdjąć z niego stos książek, by móc usiąść.
— Cześć, mała Chambler — przywitał się ze zmęczonym westchnięciem. Wyglądał lepiej, niż ostatnim razem, gdy z nim rozmawiałam, ale wciąż jego wygląd pozostawiał wiele do życzenia. Był wykończony, zmagał się z większymi problemami niż ja. To na jego barkach spoczywa odpowiedzialność za akademię. Musi chronić te wszystkie dzieciaki, nie mając nawet pojęcia jak. My tylko musimy odnaleźć księgę, to co stanie się potem zależy od niego. Do tego za wszelką cenę musi odkryć, jak zniszczyć kamień bądź samą księgę, a już wiemy, że jest to niemal niemożliwe.
— Wszystko dobrze? — zapytałam głupio, bo przecież nie było dobrze. Oboje byliśmy tego świadomi.
— Tak, tak — przytaknął, niedbale machając ręką. Z westchnięciem zatrzasnął księgę, której tekst właśnie śledził i na mnie spojrzał. — Chciałem tylko się z tobą zobaczyć, zanim wyjedziecie. Gdyby coś szło nie tak, musisz mi coś obiecać, Navinne. — Spoważniał nagle, pochylając się w moją stronę. Piwnymi oczami zaglądał mi prosto w duszę. Zmarszczył krzaczaste brwi.
— Co takiego?
— Jeśli ktoś was zaatakuje, obiecaj mi, że uciekniesz najdalej, jak tylko zdołasz. Masz wiać, gdzie pieprz rośnie. Zostaw to wszystko, zajmiemy się tym. Musisz przeżyć, mała Chambler. Nie zniósłbym śmierci drugiej z was. — Zakuło mnie w sercu na widok jego zmartwienia. Jednak to, o co mnie prosił, to... niemożliwe. Nie mogłam tak po prostu zwiać i zostawić Iwanowów samych. Jeśli będziemy zmuszeni walczyć, będę walczyć razem z nimi. Tak jak powiedziałam Tristanowi. Nie musiałam odpowiadać, Dorian wszystko ze mnie wyczytał. — W takim razie... uważaj na siebie, mała Chambler. Chociaż to mi obiecaj.
— Obiecuję. — Ścisnęłam jego dłoń wyciągniętą w moim kierunku. Była ogromna, szorstka, pełna odcisków, ale ciepła, przywoływała na myśl dom oraz bezpieczeństwo. Kojarzyła mi się z dłonią ojca. — Wszystko będzie dobrze — zapewniłam nas oboje.
— Zostaniesz ze mną chwilę? — poprosił, sięgając po dzbanek kawy.
— Zawsze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro