Prolog
Miesiąc wcześniej, Nowy Jork
— Navinne, błagam, musisz mnie wysłuchać — tłumaczyła Penelopa rozpaczliwym tonem. Jej zazwyczaj blade policzki teraz były lekko zaczerwienione, a zielone oczy wypełniała rezygnacja.
Stałam przed siostrą z założonymi rękami i naprawdę chciałam jej uwierzyć. Z całych swoich sił, których ostatnio nie miałam za wiele. Jednak to co mówiła Pen, to istny obłęd. Jedno wielkie, niedorzeczne kłamstwo. No bo, cholera, jak mogłam ufać osobie, która nagle znika na prawie rok, zostawiając mnie całkowicie samą w pustym, smutnym mieszkaniu? Po śmierci rodziców to siostra od niemal półtora roku była moim prawnym opiekunem. Spoiler — nie wychodziło jej to.
— To szaleństwo. Brałaś dzisiaj leki? — zapytałam zaciekawiona, ze zmrużonymi oczami przekrzywiając lekko głowę.
Starałam się jakoś usprawiedliwić zachowanie Pen. Po stracie rodziców nieco jej odbiło, zmieniła się, ciągle była zdenerwowana, często znikała i mówiła niestworzone rzeczy. Zmusiłam ją do chodzenia na terapie i zgodziła się tylko po to, bym dała jej święty spokój. Choć tęskniłam za mamą i tatą, znacznie lepiej poradziłam sobie z ich śmiercią. Głównie dlatego, że większość czasu spędzali wyjeżdżając w delegacje, które traktowali jak swój największy sekret. Nigdy nie dzielili się informacją, dokąd oraz w jakiej sprawie jadą. Zostawiali nas zupełnie same, wierząc, że sobie poradzimy. Byłyśmy zdane tylko na siebie. A od wielu miesięcy, byłam zdana sama na siebie.
— Jesteś jedną z nich, Navinne, jesteś Odmienną! — wykrzyczała, a po niedawnej rezygnacji nie zostało ani śladu. Wpatrywała się teraz we mnie wielkimi, błyszczącymi oczyskami, w których motywacja mieszała się ze złością.
Odmienni, ludzie obdarzeni niezwykłymi zdolnościami. Potwory żyjące wśród normalnych, takich jak ja. Przez wiele lat żyli w ukryciu, a pierwszy raz usłyszałam o nich, jak byłam małą dziewczynką. Kiedyś mnie fascynowali, im starsza jednak byłam, tym bardziej mnie przerażali oraz brzydzili. Nie było ich wielu, a zwyczajni ludzie nienawidzili odmienności. A ja, Navinne Chambler, nie byłam jedną z nich. Nie byłam dziwadłem. Nie posiadałam żadnych nadzwyczajnych zdolności, które — jak podawali w wiadomościach — ujawniały się już od najmłodszych lat. Moja siostra po prostu zwariowała. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, wzrokiem błądząc po drewnianej podłodze.
Pokręciłam zrezygnowana głową. Nie miałam już do niej sił. Jej zachowanie czasami było takie... męczące i dziecinne. Z naszej dwójki to ona zawsze była tą rozsądniejszą, a teraz role się odwróciły. To ja opiekowałam się Pen, pomimo tego, że była ode mnie starsza o pięć lat.
— Ogarnij się! Nie jesteśmy potworami, przestań to sobie wmawiać! — wykrzyknęłam sfrustrowana, bo miałam już po dziurki w nosie tej rozmowy. Zostałam porzucona na niecały rok, dostając raz na jakiś czas jakieś niejasne maile, tylko po to, by teraz wmawiała mi, że jestem Odmienną. Dobre sobie. Nie mam pojęcia, gdzie siedziała przez ten czas, ale ewidentnie ktoś namieszał jej w głowie. Może wstąpiła do jakiejś dziwacznej sekty?
Penelopa usiadła na kanapie, chowając twarz w delikatnie drżących dłoniach. Westchnęła cicho, odchylając głowę. Wyglądała na wściekłą i zdesperowaną, a mnie tylko przez chwilę zrobiło się jej szkoda. Nie wierzyłam jej i nie uwierzę, dopóki nie zobaczę jakichś dowodów. Przez całe siedemnaście lat ani ja, ani siostra nie wykazywałyśmy żadnych oznak odmienności. Byłyśmy normalnymi dziewczynami z Nowego Jorku, nigdy nie zdarzyło nam się siłą umysłu podnieść żadnego przedmiotu, nie miałyśmy nadzwyczajnej siły, nie władałyśmy ogniem. Byłyśmy, do cholery, ludźmi.
— Weź leki, to ci się polepszy — zaproponowałam z kąśliwym uśmieszkiem. — Potem możesz wracać skąd wróciłaś. Dobrze mi się żyje samej.
— Nic nie rozumiesz. — Głos Pen zabrzmiał, jakby lada moment miała się rozpłakać. — Mówię prawdę, musisz mi uwierzyć. Musisz...
Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić. To wszystko jest chore! Jedno, wielkie nieporozumienie. Penelopa oszalała, kompletnie oszalała. Podeszłam do kanapy, żeby zabrać torebkę i jak najszybciej uciec z tego domu wariatów. Pen jednak szczupłymi palcami mocno chwyciła mnie za nadgarstek. Cisnęłam w jej stronę wściekłe spojrzenie. Jeśli za chwilę mnie nie puści, przysięgam, że uderzę własną siostrę.
— Błagam cię... — błagalny jęk wyrwał się z ust Penelopy.
— Spójrz na nas! Jesteśmy ludzkie w stu procentach. Nie mamy żadnych zdolności jak Odmienni. Jesteśmy zwykłymi, nudnymi laskami z Nowego Jorku, wbij to sobie w końcu do łba — wykrzyknęłam, bo naprawdę zaczęła mi się kończyć cierpliwość. Przez rok przywykłam do myśli, że porzuciła mnie własna siostra. Teraz czułam się, jakbym rozmawiała z obcą osobą.
Zielone oczy Pen zmierzyły mnie rozzłoszczonym spojrzeniem, a dłonie zacisnęła w pieści. Za moment poważnie dojdzie do rękoczynów, jak ta wariatka się nie uspokoi.
— Nie rób ze mnie szaleńca! Wiem, co mówię! Grozi nam niebezpieczeństwo, dlatego po ciebie wróciłam. Musimy uciekać, okay? W Grivenstel, w małym miasteczku w Danii jest akademia dla takich jak my. Tam się chowałam przez cały ten czas, uczyli mnie i pomagali. — Mówiąc to, wstała gwałtownie, niemal popychając mnie na podłogę. Determinacja w jej oczach sprawiła, że się odsunęłam. Czy ona, coś na litość boską, brała? Tak nie mówił zdrowy człowiek!
— Ćpałaś? — zapytałam zszokowana.
— Ugh, przestań! — głos Pen drżał z emocji. — Oni po mnie idą. Opuszczając akademię, sprowadziłam na siebie kłopoty. Śledzili mnie, może już wpadli na mój trop. O tobie jeszcze nie wiedzą, więc posłuchaj mnie chociaż raz i uciekaj. Gdy już znajdziesz akademię, pytaj o Błękitnego Smoka, to hasło bez którego cię nie wpuszczą. — Chwyciła mnie mocno za ramiona, potrząsając gwałtownie, jakby tym samym próbowała mi wbić swoje słowa do głowy. Jej policzki płonęły czerwienią, a oczy błyszczały. Obie oddychałyśmy z trudem. — Rozumiesz?!
— Tak, rozumiem — odpowiedziałam spokojnie, kiwając głową. — Rozumiem, że ci odbiło!
— Grivenstel w Danii, w jej południowej części. Jest tam las, w jego środku budują małe osiedle. Kilka metrów od niego jest budynek, wejdź tam i powiedz hasło. Akademia znajduje się pod ziemią — mówiła dalej, ignorując moje poprzednie słowa.
— Jasne. — W odpowiedzi kiwnęłam bez przekonania głową. Nie wierzyłam w ani jedno słowo. — Opowiedz te bajki komuś innemu. Ja mam to w dupie.
— Cholera, Navinne! Czy ktoś musi umrzeć, żebyś w końcu wszystko zrozumiała?! — wrzasnęła, energicznie poruszając rękoma.
— Jesteś szurnięta — przyznałam, zarzucając torebkę na ramię. — Jak wrócę ma cię tu nie być.
— Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam! — krzyknęła jeszcze, gdy otwierałam drzwi. Zatrzasnęłam je z hukiem, pokazując, jak bardzo miałam gdzieś jej słowa.
Idiotka, skończona idiotka. Naprawdę uważała, że uwierzę w jej brednie? Kto nagadał jej takich rzeczy?! Gdybyśmy były Odmiennymi, wiedziałybyśmy o tym już dawno temu. Podobno zdolności były dziedziczone, często przez kilka pokoleń nie było po nich śladu, aż nagle u któregoś dziecka się ukazywały. W naszej rodzinie nigdy nie było żadnego dziwadła.
Zbiegając po klatce schodowej minęłam się z dwoma mężczyznami. Ubrani w jeansowe spodnie i skórzane kurtki, wyglądali jak z filmu akcji. Szczególnie, że zimną nosili okulary. Nie zwracali na nikogo uwagi, parli przed siebie, a jeden z nich trącił mnie ramieniem. Dupek. Spojrzałam w ich stronę ostatni raz, wyjmując z torebki telefon. Wybrałam numer przyjaciółki — Arits Kyung, cudownej Koreanki, która zdaniem znajomych była słodka jedynie z wyglądu. Cóż, wiele w tym prawdy, to diabeł w ciele anioła.
— Nie mam czasu — zaśmiała się na wstępie, wydając z siebie cichy jęk. Skrzywiłam się z obrzydzenia. Tak, Artis to ten typ przyjaciółki, który odbiera podczas szybkich numerków z chłopakiem.
— Jesteś okropna — przyznaję, śmiejąc się cicho. — Nie uwierzysz, co mi powiedziała Penelopa. Padniesz, jak to usłyszysz — powiedziałam wciąż wściekła, bo emocje nie opadły ani na chwilę. Na samą myśl cała się gotowałam. — Już do ciebie... — przerwałam, słysząc nagle odgłos wystrzału. Przystanęłam w połowie schodów, obracając głowę. — Oddzwonię.
Rozłączyłam się, w pośpiechu schowałam telefon i biegiem wróciłam na górę. Pewnie mi się przesłyszało, słuch płatał mi figle, a złe przeczucie, które nagle mnie obeszło, było jedynie wytworem mojej wyobraźni. Nie mogłam jednak odtrącić słów Penelopy krążących mi po głowie. Twierdziła, że ktoś ją śledził. Adrenalina buzowała mi w żyłach, kiedy zbliżałam się do mieszkania. Przystanęłam, zobaczywszy wyważone drzwi a za nimi Pen leżącą na podłodze w kałuży krwi. O Boże... O mój Boże...
— Pen? — odezwałam się ściszonym tonem, wchodząc po cichu do mieszkania. Rozejrzałam się ostrożnie po salonie, sprawdzając czy napastnicy wciąż tu byli. Serce waliło mi jak młotem, gdy podchodziłam do siostry o miękkich nogach. Zakryłam usta drżącą dłonią, widząc fioletowe tęczówki wpatrujące się w sufit.
— Uciekaj — wychrypiała słabo, a krew wylewała jej się z ust.
Nie mogłam się ruszyć. Sparaliżował mnie strach tak mocny, że aż zakręciło mi się w głowie. Coś huknęło w moim pokoju i towarzyszyły temu ciężkie kroki. Zerknęłam w tamtym kierunku. Drzwi były lekko uchylone, widziałam poruszający się cień.
— I pamiętaj, nie ufaj... — Nie dokończyła. Zamarła nagle z nieco rozwartymi ustami, z których wysączyło się więcej krwi. Kroki z pokoju zdawały się coraz głośniejsze. Cofnęłam się, niemal wywalając się na kałuży. Ostatni raz spojrzałam na siostrę, a potem wybiegłam, ślizgając się na podeszwach poplamionych krwią. Biegłam ile sił w nogach z sercem bijącym jak oszalałe. Nie mogłam złapać tchu, ale nie przystanęłam ani na chwilę. Dobiegłam do samochodu Pen, zawsze zaparkowanego ulicę dalej.
Pen miała rację. Ktoś musiał umrzeć, abym w końcu zrozumiała.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro