Rozdział 8
Wiatr targał jej włosy, kaleczył policzki i wyciskał łzy z oczu. Zima przyszła szybko. Za szybko, nikt nie spodziewał się, że śnieg spadnie tak szybko. Odebrano to jako zły znak, omen nadciągającego nieszczęścia.
Ziemia pokryła się jasnym puchem. Drzewa, krzewy wszystko zostało zakryte. Drogi były ledwo przejezdne, a ulice miast zadziwiająco pełne ludzi. Pogoda nie mogła w końcu przeszkodzić im w codziennych obowiązkach. Natomiast dzieci bawiły się w najlepsze. Jak to przy śniegu bywa odbywały się ogromne bitwy na śnieżki, lepienie bałwanów, zjeżdżano na sankach lub jak to często bywało w pałacowych ogrodach ukrawano się w nowych kryjówkach.
Skrzypienie śniegu znaczyło, że ktoś szedł w jej stronę. Mimo to dziewczyna nie martwiła się, było bardzo wątpliwe by ktoś ją zauważył. Śnieg dawał jej nowe pole do popisu jeśli chodziło o ukrywanie się przed lekcjami. Skrzypienie zaczęło powoli cichnąć. Gdy ucichło całkowicie, dziewczyna odczekała tak dla pewności jeszcze kilka minut i wyszła z ukrycia. Rozejrzała się czy nikogo nie ma i pilnując by nie zostawić żadnego śladu ruszyła w stronę sosen. Przy nich skręciła do szklarni, a następnie weszła na ścieżkę prowadzącą do kwiecistego ogrodu, zamkniętego na zimę. Nie chodziło jej jednak o ogród, a o pewne miejsce niedaleko niego. Krzewy oraz rozłożyste drzewa zostały tak gęsto zasiane, że stworzyły swego rodzaju pustą przestrzeń niewidoczną dla nikogo. Aby się do niej przedostać trzeba było przejść przez krzaki, dorosłym takie rzeczy nawet nie przychodziły do głowy dlatego miejsce było kryjówką idealną.
Nagle dziewczyna poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Podskoczyła i odwróciła się przestraszona.
- Charlotte!
Księżniczka podskoczyła pod kocem. Zbudziła się gwałtownie. Przetarła zmęczone oczy i jęknęła. Nie rozpalali ogniska, a słońce nie myślało żeby jeszcze wstać. Mimo to gdy blondynka podniosła się zobaczyła jak Filip przygotowuje się do dalszej drogi. Był to ich pierwszy postój od dłuższego czasu więc Charlotte liczyła na przynajmniej ośmiogodzinny sen. Niestety przeliczyła się. Nie mogła nawet znów się położyć i podrzemać przez kilka minutek ponieważ chłopak zdążył ją już zauważyć.
- Właśnie miałem cię budzić. Zjedz coś zanim ruszymy – wskazał na miskę.
Charlotte nawet nie chciała wiedzieć co jest jej śniadaniem. Burczenie w brzuchu jednak skutecznie przekonało ją do zjedzenia dziwnej, brązowej, grudkowatej mazi. Papka okazała się być twardą, zimną fasolą z... Cóż, tego też nie chciała wiedzieć. Zjadła śniadanie kilkoma dużymi łyżkami starając się nie przeżuwać tylko od razu połykać. W pewnej chwili wydawało jej się, że zwymiotuje gdy dopiero co połknięta porcja podeszła jej do gardła. Powstrzymała się jednak. Z obrzydzeniem otarła usta dłonią i wstała. Złożyła koc i podała go Filipowi. Chłopak zaczął przygotowywać jej konia. Charlotte było żal zwierzęcia za każdym razem gdy na nie patrzyła. Niestety potrzebowali go, w innym wypadku po prostu by go wypuściła na wolność. Obiecała sobie, że gdy tylko dojadą do plemienia nie pozwoli by koń się więcej męczył.
- Śniła mi się zima - odezwała się niespodziewanie. Właściwie sama nie była pewna czemu zaczęła ten temat. Chodziło tylko o to, by nie było między nimi ciszy. Gdy taka nastawała oboje zaczynali za dużo myśleć co prowadziło do kłótni.
- Mi nic się nie śniło – skłamał.
- Śnią tylko dzieci i kobiety – powiedziała zgryźliwie pod nosem.
- Mówiłaś coś?
- To nie był sen. Znaczy był, ale nie do końca. To co w nim widziałam już się wydarzyło. To była ta zima. Pamiętasz? Gdy zmarła mama. Uciekłam z lekcji i ukryłam się w ogrodzie. Znalazłeś mnie, ale nie zaprowadziłeś do zamku tylko siedziałeś ze mną w naszej kryjówce. Ciekawe czy dalej tam jest.
- Przyśniło ci się wszystko? – w odpowiedzi pokręciła głową.
- Doszłam do momentu, w którym mnie złapałeś. Potem się obudziłam. To była miła zima po mimo wszystko. Dobrze ją wspominam – ciągnęła dalej. – Niby to straszne, że mama w tedy, no wiesz... Ale wydarzyło się też kilka miłych rzeczy. Jakoś tak po tylu latach nie umiem już płakać z tego powodu. Zabawne, po ojcu nie płakałam w ogóle. – Uśmiechała się mówiąc mimo to w kącikach oczu pojawiły się łzy. Nie wiedziała czemu to mówi. To trochę tak jak by sen odblokował w niej cały skrywany smutek, który zbierał się latami. Momentalnie jednak wszystko minęło. W ułamku sekundy znów była tą samą Charlotte. Śmierć rodziców nie była już rozpaczą, walka nie była już koniecznością, a łzy nigdy nie płynęły jej po policzkach. – Kiedy dotrzemy do miasta?
- Za jakiś czas. Pytasz o to codziennie.
Filip czół się zmieszany, ale co mógł poradzić. Charlotte była kobietą, a kobiety są zmienne. Przywykł do jej chybotliwych nastrojów. Nie robiło to już na nim wrażenia. Śniła jej się przeszłość, ale jemu podobnie. Przecież nie powie jej, że ma sny i to takie, które mu się podobają. Zwłaszcza jeśli w tych snach Charlotte ma grać główną rolę, a tak było właśnie w tym dzisiejszym.
Śniła mu się dobra przeszłość. Ostatnie letnie święto na zamku obleganym już trzy lata. Mimo to ludzie śmiali się i bawili. Płoną ogień, grała muzyka, a stoły uginały się od ciężaru jedzenia. Oboje tańczyli na środku sali. Charlotte w swojej pięknej, czerwonej sukni kradła zazdrosne spojrzenia kobiet oraz maślane oczy mężczyzn. Jednak tylko jemu było dane z nią tańczyć. Nikt inny nie miał prawa do tego zaszczytu. Jej uśmiech, zapach słodkich perfum, cień rzucany przez włosy oraz miękkość jej skóry. Pamiętał to wszystko, a w śnie wszystkie te bodźce przyszły ze zdwojoną siłą.
Niestety, chłodny poranny wiatr odebrał mu to wszystko. Nie przejmował się jednak zbytnio. Obok niego jechała ta prawdziwa Charlotte, nie wymysł jego fantazji. Po chwili zdał sobie sprawę, że dziewczyna ciągle mówi. Nie wiedział jednak o czym, za bardzo pogrążył się w myślach. Kilka razy zamrugał. Naprawdę nie wiedział o czym mówiła.
- Słuchasz mnie w ogóle?
- Oczywiście.
- Jasne, już ci wierzę! Odpłynąłeś mój przyjacielu – zaśmiała się.
Posłała mu gorący uśmiech, ten sam, który widział w nocy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro