Rozdział 7
Charlotte omiotła spojrzeniem pokój. Wyglądał dokładnie tak jak zobaczyła go pierwszy raz. Z jednym ciężkim wyjątkiem, ale to akurat nie miało znaczenia. Czysta podłoga, równo zaścielone łóżko, odsłonięte okna. Pusty pokój, który odzyskał swoją duszę. Charlotte chciała zapamiętać go właśnie takim.
Podniosła z ziemi worek. Drzwi nawet nie skrzypnęły gdy je zamykała. Jedynym dźwiękiem był stukot obcasów jej wysokich butów. Zarzuciła swoimi blond lokami, szła z dumnie podniesioną głową. Dziewczyny na korytarzu i schodach schodziły jej z drogi. Charlotte się to podobało. Pilnowała by nagle nie zacząć iść szybciej. Gdy tylko znalazła się na dole, a od drzwi wyjściowych dzieliło ją kilka metrów niespodziewanie zmaterializowała się przed nią właścicielka. Charlotte zatrzymała się gwałtownie, a obcas buta przejechał po posadzce. Madame nie patrzyła jej w oczy. Miała na sobie satynową suknię koloru morza. Włosy miała idealnie spięte, żaden zagubiony włosek nie opuścił koka. Oczy zakrywała jej woalka. Twarz jak zawsze miała surową, ale dziś było w niej coś jeszcze.
- Madame.
- Pani – kobieta zrobiła krok do tyłu i skłoniła się.
Charlotte była pewna, że całe powietrze, którym do tej pory oddychała zniknęło. Zrobiło jej się gorąco, czuła jak blednie. Spojrzała na kobietę i uśmiechnęła się jak najszczerzej potrafiła. Następnie z uniesioną głową opuściła kryjówkę.
Ten ostatni gest był ostatnim najpodlejszym czynem jaki kobieta mogła zrobić w jej stronę. Jednym słowem, jednym zachowaniem rozdrapała rany, które Charlott pielęgnowała w sobie. Do oczu naszły jej łzy, gdy tylko stanęła na ulicy. Przełknęła je. Widziała zbliżającego się Filipa z końmi. Chciała zastanawiać się skąd jej przyjaciel je wytrzasną. Niestety nie potrafiła. W uszach ciągle dudnił jej głos właścicielki.
Madame stała w oknie. Odprowadzała wzrokiem swoich byłych lokatorów. Nie czuła się źle z tym co zrobiła, miała jednak świadomość, że zraniła dziewczynę. Doskonale wiedziała kim ona jest i przed czym ucieka. A swoim czynem zagwarantowała, że całe podziemie stolicy będzie na jedno skinienie prawowitego władcy.
Nikt nie krzyczał, nikt nie machał, twarze ludzi nie były wykrzywione w uśmiechach. Dzień jak co dzień w stolicy. Trudno było doszukiwać się jakichkolwiek mężczyzn w śród ludności. Było ich naprawdę niewielu w mieście, większość z nich została wysłana na front gdy tylko wypowiedziano wojnę. Dlatego też na ulicach dominowały kobiety oraz dzieci. Najczęściej można było napotkać strażników pilnujących porządku. Chociaż takowy był.
Charlotte wiedziała, że wzbudzają ciekawość. Posiadali konie, a w dzisiejszych czasach trudno było je zdobyć. Dodatkowo Filip był mężczyzną, a jak wcześniej zauważono było ich raczej niewielu. Blondynka skupiała się na czym mogła by nie wspominać zachowania właścicielki. Jej głos jednak co chwilę rozbrzmiewał w jej głowie. Postanowiła skupić się na koniu, którego prowadziła. Był to zwykły brązowy koń. Dosyć stary, Charlotte zrobiło się go żal. Musieli przejechać spory kawałek drogi, zapewne jechać będą też w nocy, a postoje będą raczej rzadkością. Nie chciała by koń w połowie drogi zwyczajnie w świecie padł. Odgarnęła mu grzywę z oka. Wydawało jej się, że koń rozumie jej smutek oraz domyśla się co go czeka.
- To Wirzbyk – odezwał się Filip gdy spostrzegł zainteresowanie dziewczyny.
- Dziwne imię dla konia.
- Nie ważne jak się nazywa byle by nas dowiózł do celu.
W odpowiedzi Charlotte pokiwała głową. Mieli do przejścia jeszcze spory kawałek miasta. Na jego terenie nie mogli dosiąść koni. Ciekawiło ją jak uda im się ominąć straże pilnujące bramy. Niezbyt się martwiła, była pewna, że chłopak coś wymyślił. Obawiała się tylko momentu przeszukania. Miała nadzieję, że do niego nie dojdzie. W prawdzie płaszcz ukrywał jej broń, ale wystarczył powiew wiatru by materiał odsłonił błyszczącą stal. Za coś takiego będąc zwykłym żebrakiem można było pójść na stryczek.
Po godzinnym marszu doszli do bramy. Była wysoka, zbudowana z szarego kamienia. Na blankach stali kusznicy. W bramie stało pięciu rycerzy w pełnych zbrojach z lancami zakończonymi kamieniami. Charlotte przeszedł dreszcz. Od zaczęcia wojny nie było kolejek do opuszczenia miasta lub do jego wejścia. Od trzech lat jedyny transport jaki wychodził z miasta to zaopatrzenie jadące na front. Trudno było zdobyć pozwolenie na opuszczenie miasta zarówno w legalny jak i nielegalny sposób.
Spokojnie zbliżyli się do żołnierzy. Filip wyciągnął zza pasa kartkę zwiniętą w rulon z wielką purpurową pieczęcią. Blondynka była przekonana, że strażnikom oczy wyszły z orbit. Trudno było to jednak stwierdzić przez hełmy zasłaniające całą twarz. Jeden z nich wziął od chłopaka pozwolenie, za pewne dowódca. Jego zbroja nieco różniła się od pozostałych. Charlotte była przekonana, że już gdzieś podobne widziała. Strażnik odczytał wiadomość, a następnie zlustrował przyjaciół od stup do głów. Jednak na Charlotte spojrzenie utrzymał dłużej. Dziewczyna uśmiechnęła się najmilej jak potrafiła w zdenerwowaniu. Zaklęcie Marcelliego chroniło ją, ale jeśli posiadali maga w swych szeregach... Wolała nawet nie kończyć myśli. Dla strażnika powinna wyglądać zupełnie inaczej, powinna mieć czarne proste włosy, błękitne oczy, różowe policzki... Coś czuła, że Marcello wybierając dla niej nowy wygląd wybrał twarz jakiejś jego kochanki z przeszłości, a może nawet matki.
Filipowi się to nie podobało. Stanowczo za długo im się przyglądali. Jemu jak jemu, ale co z Charlotte. Jeśli ją rozpoznali, nie. To nie możliwe, chroni ją zaklęcie, pomyślał. Był gotowy wyciągnąć miecz i rzucić się na nich. Mieli przewagę liczebną, ale zdołałby ich zatrzymać na tak długo by Charlotte zdążyła uciec. A jeśli to sprawka dokumentu? W jego głowie pojawiło się kolejna niewiadoma. Dokument pozwalający im na opuszczenie miasta był jak najbardziej prawdziwy. Napisany przez urzędnika, który noża pod gardłem nie miał. Filip przymknął oczy. Odliczał sekundy do sięgnięcia po miecz gdy nagle strażnik wydał rozkaz otworzenia bramy. Ostre zęby gotowe zmiażdżyć każdego kto ośmieli się pod nimi przejść powędrowały w górę. Dalej spięci przeszli obok rycerzy. Nie dosiedli koni póki wzrok kuszników świdrował ich plecy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro