Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

W Retynbergu nigdy się nie spało. Nie na darmo nosiło ono miano Stolicy Kupieckiej. Kilkunasto tysięczne miasto otoczone grubymi murami, od zachodu chronione morzem, od południa skałami. Retynberg największe portowe miasto na kontynencie, ba! Świecie. Można było tu spotkać przedstawicieli wszystkich znanych oraz nieznanych ras. Miasto tętniące życiem, ale nie mające skrupułów je odebrać. Gubiąc się raz nie odnajdywało się drogi nigdy, przenigdy. Straszne, ogromne, nieprzeniknione, nawet wojna nie mogła mu zagrozić. Wręcz przeciwnie, handel się wzmógł. Handlarze bronią oraz niewolnikami przeżywali swoje złote lata. Dosłownie. Wojna była idealnym zjawiskiem do budowania kolejnych skarbców, które zapełniały się w ciągu jednego dnia. Wspaniały, ogromny Retynberg, miasto państwo, na papierze zależne od stolicy i króla, w prawdziwym życiu dyktowało swoje prawa. A teraz króla już nie było, na tronie zasiadał nowy władca. Czy był lepszy? Czy był okrutniejszy? Czy historia nazwie go tyranem? Retynbergu to nie obchodziło. Jedyne co musiało się zgadzać to zapisy w księgach. Retynberg był bezpieczny niezależnie od tego kto zasiadał na tronie. Prawowity następca i tak nie chciał go odzyskać.

Port, słona woda, smród ryb i mnóstwo rzeczy do nadzorowania. John poprawił koszulę i ruszył dalej przez statek. Spoglądał na marynarzy, musieli odbić jeszcze tego dnia. Czas ich naglił. Kapitan nie miał ochoty zostawać w tym przeklętym mieście ani dnia dłużej. Doskonale wiedział, że jego podwładnym się to nie podoba. Każdy z marynarzy wolał teraz chędożyć i pić, a nie przygotowywać statek do drogi. John skoczył nad linami, schylił się przed kawałkiem drewna. Ostry wiatr smagał mu policzki. Włosy spokojnie powiewały. Przystanął dopiero na rufie. Włożył ręce do kieszeni niebieskich, wygniecionych, materiałowych spodni. Przywykł do zmiennej morskiej pogody. Nie było mu ani ciepło, ani zimno.

- Kapitanie! – rozległo się z pomostu. – Kapitanie! – młody chłopak biegł i machał czapką.

John spojrzał na niego. Poczekał aż młokos wbiegnie na pokład. Zdyszany łapał się za kolana i po między głębokimi oddechami przekazywał mu wiadomość. John nie spodziewał się wiadomości, a przynajmniej jej treści. To i tak nie miało znaczenia, musieli wypływać. Nie mógł czekać tych tygodni, czuł, że jeśli zostanie jeszcze trochę w mieście to postrada zmysły. Odprawił chłopaka i zaczął przyglądać się swojemu odbiciu w wodzie. Nie robił tego jednak długo. Wciągnął nosem powietrze i udał się do kajuty. Zanim jednak drzwi całkiem się za nim zamknęły zdążył jeszcze krzyknąć.

- Dwie godziny chłopcy!

- Tak, sir!

Półmrok kajuty przywitał go z otwartymi ramionami. John tęsknił za „Adellayn", pięknym, trójmasztowym galeonem. Stracił ją niestety bezpowrotnie. Został zmuszony do pływania na marnej imitacji liniowca. Ten statek uwierał mu niczym zadra. Cud, że jeszcze nie zatoną. Żagle trzeba zszywać za każdym razem gdy dobijali do portu. Ledwo dawał sobie radę na większych falach. „Morska piana" lata świetności miała za sobą. John wiedział, że lata temu statek był niepokonany w morzu, teraz niestety, był jak pływająca trumna.

Mężczyzna sapną i podszedł do barku. Wyją karafkę i nalał sobie Sandyjskiego wina. Zasiadł za biurkiem. Przetarł twarz. Zamierzał pić do póki nie odbiją w pełne morze.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro