Rozdział 4
U Barceliego było spokojnie. Karczmarz był jedyną osobą, która o tej porze otworzyła by przed nimi drzwi. Minęło sześć dni podczas, których Charlotte nic nie zrobiła. Wyznaczając datę wyjazdu odwlekała tylko nieuniknione o czym miała pełną świadomość. Przez te dni pakowała się i robiła zapasy, żegnała się z miejscem. Charlotte czuła mentalny opór przed wyruszeniem w drogę do Północnego Lasu, niestety nie miała już wyboru.
Kamienie rzucały słabe światło w pomieszczeniu przez co mrok z zakamarków powiększył swoje terytorium. Barceli stał za wielką ladą i nalewał piwo z beczki. Charlotte powoli jadła parującą owsiankę z bekonem, a Filip czekał na trunek.
Dziewczyna lubiła starego karczmarza. Barceli był wysokim mężczyzną z ogromnym piwnym brzuchem. Był łysy, a jego aparycja może nie wyglądała najlepiej, ale był dobrym człowiekiem. Barceli zawsze kojarzył się Charlotte ze świnką. Jak by nie było, zaraz po piwie, drugą specjalnością tego miejsca była wieprzowina.
- To już jutro, co?
- Tak – odparł Filip.
- Zapasy wam przygotowałem. Będziecie mieć suszoną wieprzowinę i piwa na całą podróż, założę się, że sporo wam tego zostanie po dotarciu. Muszę przyznać, że nie sądziłem, że uda cię się ją w końcu przekonać – dodał niespodziewanie.
- A ja nie sądziłam, że będzie cię to obchodzić – wymruczała w odpowiedzi Charlotte.
- Nie dąsaj się. Też wolałbym byś została. Pole bitwy to nie miejsce dla kobiet.
- Powiedział to mężczyzna, którego nie wzięli na front.
- Dla waszego szczęścia i powiedzenia się planu lepiej bym tu został. Dla Charlotte też będzie lepiej jeśli zostanie. Wymaga jej jedynie propaganda, a powodzenie misji już nie bardzo. Potrzebujecie wyszkolonych żołnierzy, a nie nadwornych dam.
- W pewnym sensie mnie obraziłeś, ale z drugiej strony jesteś po mojej stronie, więc udam, że jest w porządku.
- W obecnej sytuacji potrzebujemy nawet dwórek. Jej obecność bardzo poprawi morale. Po za tym tylko ona podejdzie do Georga. Dodatkowo Charlotte jest naszą kartą przetargową w sojuszach z innymi państwami. Z jej pomocą zdobędziemy wsparcie innych wojsk.
- Filipie ile już trwa ta walka, ile trwa już wojna. Minęło tyle czasu, a wy do tej pory nawiązaliście współpracę z ludźmi, którzy żyją w lesie i z całym tym złem nie mają nic wspólnego. Nic nie osiągnęliście, naprawdę uważasz, że jej obecność coś zmieni?
- Tak.
- Nie, że coś, ale ja też tu jestem.
Obaj na nią spojrzeli. Barceli zaśmiał się i zaczął czyścić blat. Po chwili wyszedł do kuchni. Filip mierzył ją chwilę wzrokiem. Nie odzywał się tylko pił piwo. Jedno pytanie utkwiło mu w gardle i za nic nie chciało wyjść. Zadawanie go jednak nie miało sensu ponieważ znał odpowiedź. Nie zależnie od wszystkiego czuł, że postępuje dobrze. Idzie w końcu za tym w co wierzy, a wierzył, że Charlotte pomoże im wygrać i zakończyć wojnę.
Po tej krótkiej chwili wrócił karczmarz. Trzymał w ręku talerz z jajkami, chlebem i bekonem. Postawił jedzenie przed chłopakiem.
- Jesteś pewien?
- Oczywiście.
- Jeśli spadnie z jej głowy chociaż jeden włos, jeśli z jej oczu poleją się łzy, jeśli na sekundę stracisz ją z oczu znajdę cię i wypatroszę jak świnię.
- Wiem.
Filip spojrzał mu głęboko w oczy.
Charlotte głęboko westchnęła po raz kolejny tego dnia. Miała dość zachowania przyjaciela. To już nawet nie było zabawne. Rozumiała niepokój Barceliego, upór Filipa w pewnym stopniu też. Ich rozmowa jednak nie miała najmniejszego sensu. Może i pod presją, ale to była jej decyzja. Będzie żałować i to wiele razy, zawsze tak jest. Denerwowało ją to, że wszyscy zaczynają tą sprawę wyciągać. Zgodziła się, zacznie walczyć, zrobi coś by obalić Georga, ale niech o tym nie gadają. Przynajmniej przy niej.
Posiłek zjedli w milczeniu. Nie mieli już o czym rozmawiać.
Wiatr delikatnie poruszał liśćmi tworząc przyjemny szum. Szaman wytężył słuch, był prawie ślepy, ale słaby wzrok rekompensował mu świetny słuch. W szałasie było ciepło, paliły się kadzidła. Słyszał typowe dla wioski dźwięki. Śmiech dzieci, rozmowy kobiet, mężczyzn było niewielu. Jeśli nie zostali zabici, służyli w miastach sskich albo zostali zmuszeniu do wstąpienia do armii. Szaman wciągnął słodkie powietrze nosem. Dzisiejsze kadzidła przygotowywała Ariri. Ognistowłosa zawsze wybierała zapachy, które zamaskują odór krwi i prochu. Szaman już dawno pogodził się z faktem, że nie zostanie ona typową kobietą klanu, a wojownikiem. Nosiła nawet zbroję sskich.
Na twarzy mężczyzny zmalował się grymas. Nie lubił myśleć o tych podłych ludziach. Zdziesiątkowali jego rodzinę, nie przestrzegali świętych praw, zabijali się nawzajem o kawałek ziemi. Zmienili Ognistowłosą w ich kobietę. Szaman nie lubił sskich, a mimo to okazał im wsparcie gdy do niego przyszli. Był zbyt pobłażliwy, chociaż nie zgodził się na jakiekolwiek wsparcie podczas walki. Zaoferował im jedynie schronienie, walczyć musieli sami.
Rozmyślania przerwało mu słabe błękitne światło. Kamień komunikacyjny dawał znać o nowej wiadomości. Szaman zignorował wiadomość. Nie musiał jej odsłuchiwać by wiedzieć o czym jest.
Przed szałasem rozległy się równe, sprężyste kroki. Po chwili kotara rozsunęła się, a do środka wpadło „oślepiające" światło. Ariri zajrzała do środka.
- Dostaliśmy wiadomość – bardziej stwierdziła niż zapytała. – To od Filipa.
- Za kilka tygodni przybędzie do wioski.
- Nawet nie odsłuchałeś wiadomości – usiadła przed nim.
- Nie muszę jej odsłuchiwać by wiedzieć o czym mówi.
- Racja – zmarszczyła nos. – Dalej nie zmieniłeś zdania?
- Nie cofnę swych słów, ale obietnicy dotrzymam.
- Dalej będę przychodzić, nawet jeśli będziesz mnie odsyłać z kwitkiem.
- Wiem.
- I mimo to dalej będziesz się trzymać postanowień.
- Dokładnie.
- Przyszłam tylko powiedzieć, że wieczorem wyruszamy.
- Zdania nie zmienię.
- Ja też.
Jeszcze przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż Ariri wstała i wyszła. Mogła by przysiądź, że Szaman zaglądał prosto w jej głąb. Z ciarkami na ciele opuściła szałas.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro