Rozdział 3
Ulica była pusta, tego się Charlotte spodziewała i tego oczekiwała. Domy były ceglane, niezbyt wysokie jak na tą część miasta. Miały zaledwie pięć pięter, najwyższe dochodziły do siedmiu. Budynki były kolorowe, kolor dachówek zależał od koloru budynków. Choć większość z nich była brązowa lub szara to łatwo było znaleźć błękitne budynki, zielone, pomarańczowe lub całe obrośnięte w pnącza i kwiaty. Latarnie dalej były obwieszone ozdobami, po ulicach walały się papiery oraz butelki. Całe miasto spało.
Dziarsko szła przed siebie. Chociaż nieprzenikniona cisza ją przerażała. Słowa Filipa ją gryzły. Nie potrafiła mu odmówić. Kilka lat temu odmowa przychodziła jej dużo łatwiej, ale teraz zawsze mu ulegała. Jeśli jednak chodziło o powrót do plemienia to długo i beznamiętnie mu odmawiała. Gdy ostatni raz widziała Filipa bardzo się pokłócili. Wykrzyczeli sobie wszystko co trzymali w sobie przez lata. Lata nieskończonej udręki, samotności, kłamstw i ucieczki. Charlotte bardzo nie chciała wracać do tego co było kiedyś. Wiązało się to z brakiem własnej woli i życia w niewoli, jeśli jednak Filip tego chciał będzie o to walczyć. Nienawidziła się za tą uległość wobec niego, ale za nic by z tego nie zrezygnowała.
Zatrzymała się przed tablicą z informacjami. Jej zdjęcie z podpisem „Poszukiwana żywa lub martwa" dalej wisiało. Bardzo zmieniła się przez te lata. Prawie nie przypominała siebie z przed lat. Na zdjęciu miała długie blond loki, dziecięco zaokrąglone policzki oraz szczękę. Na głowie miała zawiązaną wielką różową kokardę. Gdy malarz ją malował nie uchwycił uśmiechu, a powagę godną króla, a przecież szeroko się uśmiechała po mimo paskudnej ozdoby. Teraz wydoroślała, włosy już nie były tak długie, a loki choć dalej widoczne były niewielkie. Twarz spoważniała, a pełne policzki odsłoniły ładnie zarysowane kości policzkowe. Prędzej wypatroszyłaby niż pozwoliła sobie założyć cokolwiek takiego na głowę. Jedyne co się nie zmieniło to bijące chłodem czerwone oczy jak u kota. Potrafiła uśmiechać się najpiękniej w całym królestwie, ale jej czy nigdy nie wyrażały uczuć. Jeśli jednak już to robiły to pokazywały niezmierzoną pustkę oraz nieprzenikniony smutek. Niczego więcej nie potrafiła nimi okazać. Ojciec zawsze jej powtarzał, że wygląda jak matka. Była nią cała, oczami, włosami, tonem głosu, jednym spojrzeniem. Tak jak by nigdy nie umarła, jedynie zamieszkała w ciele swojego jedynego dziecka.
Charlotte sięgnęła po list gończy. Zawsze gdy jakiś widziała zastanawiała się czemu nie wywieszą aktualnego zdjęcia. Równie dobrze mogli powiesić zdjęcie gdy była niemowlakiem. Zaklęcie zmiany dobrze chroniło ją przed łowcami i rycerzami, ale dla zwykłych ludzi wyglądała normalnie.
Ruszyła w dalszą drogę. Widok starego zdjęcia jedynie pobudził wspomnienia. Już w tedy wielka, różowa kokarda wydawała jej się paskudna, a na jej widok chciało jej się wymiotować. Nie miała nic do gadania i tak musiała ją włożyć. Pokojówki starannie układały jej włosy po śniadaniu. Pamiętała swoją naburmuszoną minę w lustrze oraz rozbawiony wzrok Filipa. Jej sukienka również była jedną wielką babeczką. Była długa i ciężka, rękawy miała trzy czwarte podszyte białą gryzącą koronką. To samo tyczyło się wysokiego kołnierza, na wieczór odkryła na szyi swędzącą wysypkę. Drapała się cały tydzień. Gorset ją uwierał, długi materiał nie pozwalał normalnie chodzić, szyja była ściśnięta, a ramiona i ręce unieruchomione za ciasnymi rękawami. Przez całą drogę do malarza Filip musiał ją podtrzymywać. Choć nie zostało to uwiecznione na obrazie trzymał ją nawet podczas pozowania. On również znalazł się na obrazie jako jej ochroniarz. I miał o wiele wygodniejsze ubranie. Charlotte w tamtych chwilach zazdrościła mu zwykłej koszuli. Oczywiście mówił, że jemu też jest niewygodnie, że coś go drapie lub kłuje, ale zwyczajnie w świecie nie wierzyła mu. Najwygodniejsze okazały się buty, a to dlatego, że w cale ich nie miała. Gdy pokojówki nie patrzyły wrzuciła je pod łóżko, przez to, że sukienka była do ziemi nic nie zauważyły. Charlotte nie pamiętała twarzy malarza, ale doskonale pamiętała jak jego farby mieniły się w świetle. Dzięki specjalnemu pyłowi farba miała trzymać się setki lat. Tak by pewnie było gdyby ktoś nie pociął płótna. Nie było jej z tego powodu smutno, nie wiedziała nawet gdzie powieszono obraz. No i ta różowa kokarda. Spojrzała na zdjęcie i automatycznie zaczęła się śmiać.
Gdy dotarła na rynek zrobiło się na tyle ciepło by chusta mogła spokojnie zwisać jej z szyi. Rynek był niczym innym jak ogromnym placem prawie w centrum miasta. Otaczały go wysokie, kamienne oraz ceglane budynki. Wszystkie szare i brudne. Kostka brukowa była pościerana i wygładzona od ciągłego używania. Miasto powstało setki lat temu i od tamtego czasu nigdy nie zmieniono kostki brukowej. Nie były to czasy kamieni więc coś tak trwałego powstałego z ludzkich rąk było dla Charlotte wręcz niesamowite. Mogła się tylko domyślać jak ciężko było człowiekowi coś takiego zrobić. Rynek był zawalony różnymi drewnianymi budkami, teraz zamkniętymi.
Charlotte ruszyła drewnianym labiryntem. Tak naprawdę nie miała dziś w planach niczego ważnego. Tak jak reszta miasta planowała ten dzień spędzić w łóżku. Niestety wizyta Filipa zmusiła ją do zmiany planów. Gdyby została w domu znów by się pokłócili. Bardzo chciała tego uniknąć.
Po krótkim marszu doszła do centrum miasta. Konkretniej do niewielkiej budowli w samym środku miasta. Budynek nie był żadną świątynią, nie były to ruiny, żaden budynek mieszkalny czy miejsce gdzie można cokolwiek kupić. Był traktowany jako miejsce spotkań. Do części budynku zaliczano zieloną kostkę brukową, jedyną w swoim rodzaju. Wyglądała jak kamień, ale była miękka niczym trawa. Czasem rosły kwiaty, krzewy lub drzewa, wszystkie wydawały się być zwykłą skałą, ale żyły. Było to na tyle niezwykłe ponieważ kamienną roślinność można było spotkać jedynie głęboko w górach Hegendoru, sąsiadującego górzystego państwa. Natomiast Królestwo Odssey jest państwem nizinnym, ale może pochwalić się ogromną puszczą na północy. To jak kamienie znalazły się w tym miejscu jest tajemnicą, której nikomu jak dotąd nie chciało się rozwikłać. Kamienna roślinność wrosła w niewielki budynek. W środku nie ma niczego, za to przez kolorowe szyby o każdej porze dnia wpada światło tworząc na ścianach nieziemskie obrazy. Każdy kto spogląda na tą wyjątkową budowlę ma mieszane uczucia. Z jednej strony wygląda tajemniczo, ale z drugiej odsłania dosłownie wszystko.
Charlotte przychodziła tu bez celu. Nie chodziło o samo myślenie nad gnębiącymi ją sprawami. Zawsze jakoś tak wychodziło, że nie ważne gdzie zmierzała nogi niosły ją do tego miejsca. Lubiła je choć ją przerażało. Usiadła pod kopułą. Musiała opuścić to miejsce, musiała udać się do Północnego Lasu, musiała stanąć do walki. Musiała odzyskać skradzione dziedzictwo. W jej życiu było zdecydowanie za dużo „musieć" i za mało „chcieć". W końcu to czego tak naprawdę chciała nigdy nie było w zasięgu jej dłoni. A teraz gdy w końcu udało jej się zdobyć to czego tak bardzo pragnęła los postanowił jej to odebrać.
Charlotte pogładziła miękki kamień. Równo za siedem dni opuści stolicę i uda się do Retynbergu, a z tam tond będzie miała już prostą drogę do Północnego Lasu. Oczywiście szybciej było by wyruszyć ze stolicy, ale główne drogi były w końcu nie przejezdne. Na dodatek przez wojnę wiele pomniejszych szlaków również było nieprzejezdnych więc nie mieli zbyt dużego wyboru jeśli chodziło o nierzucanie się w oczy. Charlotte głęboko westchnęła. Była tu ostatni raz. Podejmie walkę i nie zależnie od rezultatu wróci tu.
Wróci jako niewolnik.
Wróci jako...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro