Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział dwudziesty szósty

Isabella

Minęły ponad trzy miesiące odkąd zostałam prawowitą Luną, a ja wyglądam jak balon.
Dosłownie.
Termin porodu minął ponad tydzień temu, a Alec chodzi jak na szpilkach. Nie pozwala mi samej chodzić po domu głównym. Tak właściwie nie pozwala mi wychodzić z sypialni. Cud, ze mogę pójść sama do łazienki, chociaż o to też stoczyłam batalię.
Alec oszalał na punkcie mojego bezpieczeństwa.
Na szczęście mam wsparcie w bliźniaczkach. Najczęściej siedzi u mnie Madeleine i godzinami rozmawiamy o naszych przeznaczonych. Melanie także czasami wpadała, ale większość czasu spędza z Jacquesem, który ciągle trwa pogrążony w bezgranicznym cierpieniu po śmierci Rafaela. Alecowi i dziewczynkom też jest trudno, ale znoszą to lepiej niż ich brat, który stracił przecież bliźniaka. Dzisiejszy dzień jest wyjątkowo ciepły, dlatego siedzimy z Maddie na jednym z dolnych tarasów, gdzie popijamy herbatę i wygrzewamy się w promieniach słońca. Od prawie miesiąca mam utrudnione warunki do wykonywania obowiązków Luny, dlatego poinformowałam wszystkie wilkołaki, gdzie można mnie znaleźć, w razie gdyby potrzebowały mojej pomocy, czy rady. Alec nie jest z tego powodu zachwycony, ale ja czuję się znacznie lepiej wiedząc, że stado cały czas może na mnie liczyć.
– Bella? – Madeleine macha mi dłonią przed twarzą, a ja uświadamiam  sobie, że całkowicie odpłynęłam.
– Wybacz, Maddy. Zamyśliłam się i nie usłyszałam co mówisz.
– Pytałam się jak się dzisiaj czujesz. To prawie połowa szóstego miesiąca, a dla wilkołaków to dosyć dziwne. Nigdy nie słyszałam, żeby jakakolwiek wilczyca tak długo przenosiła ciążę. U nas znacznie częściej pojawiają się wcześniaki, jeśli wilcze geny są bardzo silne.
– Jak widać maluchom nie spieszy się na ten świat – rzucam żartobliwie.
Ale po sekundzie po wypowiedzeniu tych słów czuję lekki skurcz, który postanawiam na chwilę obecną zignorować, wiedząc że jeśli tylko komuś powiem, natychmiast zjawi się mój mate ze swoją spanikowaną miną. Czasami chce mi się śmiać, jak widziałam jego nerwy, zupełnie jakby to on miał rodzić, a nie ja. Takie skurcze nawiedzają mnie regularnie od kilku tygodni, z tego co mówił doktorek to całkiem normalne. Nawet ma jakąś specjalistyczną nazwę, której nie dałam rady zapamiętać.
– Może się przejdziemy? – pytam.
– To nie jest najlepszy pomysł. Alec zabronił, nie chce żebyś się przemęczała.
– Na miłość boską, jestem w ciąży, a nie obłożnie chora. Krótki spacer mi nie zaszkodzi, zwłaszcza w naszym ogrodzie, kiedy jest taka cudowna pogoda.
Ogród jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych miejsc. Teraz, w środku lata, wszystko wygląda tu przepięknie, chociaż jestem gotowa się założyć, że o każdej porze roku to miejsce prezentuje się zjawiskowo. Madeleine po chwili wahania, kiwa twierdząco głową i ruszamy ślimaczym tempem wzdłuż jednej z alejek, która prowadzi do stawu znajdującego się niedaleko. Maddie cały czas uważnie mnie obserwuje, co kilkanaście metrów pytając się czy wszystko dobrze.
– Madeleine. – Specjalnie używam jej pełnego imienia, a mój głos jest dość ostry. – Jeśli cokolwiek będzie nie tak niezwłocznie cię o tym poinformuję, a teraz zamilcz zanim zdecyduję się na odesłanie cię do domu.
– Nie możesz...
Posyłam jej twarde spojrzenie i pozwalam, żeby moja moc Luny emanowała ze mnie. Maddie patrzy na mnie przez chwilę, ale później ugina się pod moją siłą i pochyla ulegle głowę. Może i jest siostrą Alfy, ale ja jestem jego mate, Luną, moja siła jest równa jego.
I nie zamierzam dać się zamknąć w klatce przez ich fanaberie.
Kolejny skurcz przeszywa przez moje ciało, a ja instynktownie wiem, że muszę trochę pochodzić. Ruch może mi tylko pomóc, jeśli faktycznie zbliża się poród. Po prawie pół godzinie dochodzimy nad staw i siadamy na jednej z ławeczek, żeby nieco odpocząć. Chociaż po prawdzie tylko ja potrzebuję przerwy, noszenie pod sercem dwójki młodych wilkołaków jest dość wyczerpujące. Siedzimy nad wodą kilkanaście minut, zanim decydujemy się na powrót. Nasze tempo jest równie powolne, ale cieszę się z tej chwili wytchnienia.
Owszem wytchnienia, bo ile można siedzieć i być obserwowanym przez bandę wilkołaków?
Jesteśmy już niecałe dwieście metrów od domu, kiedy czuję, że coś jest nie tak. Nie widzę jeszcze tarasu, ale ewidentnie coś się dzieje. Nie mogę pozwolić sobie na przyspieszenie, ale rzucam okiem na Maddie. Dziewczynka zachowuje się normalnie, jakby niczego nie wyczuła. Marszczę brwi, ale po chwili przychodzi olśnienie. Czuję emocje Aleca.
Bella! Jego zaalarmowany głos rozlegasię w mojej głowie, na co krzywię się lekko.
Po przejęciu watahy nasza więź jeszcze się wzmocniła, czasami jej siła mnie przytłacza. A kiedy nie kontrolujemy tonu głosu, czy emocji.... Mam wrażenie jakby mój mężczyzna stał obok mnie z megafonem i krzyczał mi do ucha.
Gdzie jesteś? W jego głosie jest czyste żądanie, jednak podszyte paniką.
W ogrodzie.
Nie ma cię na tarasie!
Czy on oszalał? Drze mi się w głowie, jakby to było coś przyjemnego. Wychodzimy zza drzew i dostrzegam mojego mate w towarzystwie kilku Delt, rozglądającego się nerwowo dookoła, jakby liczył, że magicznym sposobem pojawię się na jednym z leżaków. Prycham lekko pod nosem, co jego wyczulony słuch od razu wychwytuje, a on przenosi swój wzrok na mnie. W jego spojrzeniu mogę dostrzec ulgę, którą momentalnie zastępuje złość. Idę spokojnie w jego kierunku, a on po chwili rzuca się do mnie.
– Co robisz, Isabello? – Och, tak zdecydowanie jest zły. – Zabroniłem ci chodzić.
– Czy nie dosyć dosadnie powiedziałam co myślę o tak debilnym zakazie?
– To dla twojego dobra, Isabello. – Chociaż bardzo się stara, to jego głos brzmi jakby strofował pięciolatkę, a nie rozmawiał z partnerką.
Automatycznie podskakuje mi ciśnienie, chociaż w sumie nic takiego nie zrobił. Jestem pewna, że mój wzrok ciska błyskawice, bo stojące za nim Delty kulą się pod moim spojrzeniem. Chociaż może mieć na to wpływ również to, że patrzy na nich wściekła, ciężarna Luna.
– Po pierwsze jestem twoją partnerką, a nie dzieckiem, więc traktuj mnie należycie. Po drugie nie jestem tresowanym pieskiem, żebym merdała ogonkiem jak ci się podoba. A po trzecie jeśli czuję, że POTRZEBUJĘ się przejść, to, do cholery jasnej, to zrobię i w dupie mam twoje zakazy! – drę się i wymijam osłupiałego Aleca.
Delty, które stały za nim rozsuwają się błyskawicznie, widząc moją wkurwioną minę, a Madeleine stoi jak skamieniała. Chyba nie wierzy w to co usłyszała, bo do tej pory nigdy nie podniosłam głosu na mojego przeznaczonego. Ale każdy miałby dość życia w złotej klatce. Ja wszystko rozumiem, ale i tak długo znosiłam to wszystko bez skargi.
Powinnam dostać jebanego Nobla.
Zamykam się w naszej sypialni, ale złość wcale ze mnie nie wyparowała. Skurcze stają się regularniejsze, a ja gdzieś resztkami zdrowego rozsądku zdaję sobie sprawę, że moja złość bierze się ze strachu. Bo boję się jak nigdy. A mój mężczyzna zamiast mi pomóc postanowił zamknąć mnie w złotej klatce. Siadam na łóżku i chowam twarz w dłoniach.
Dlaczego on nie potrafi mnie wesprzeć?
Zanim zdążę się opanować z moich oczu wyciekają łzy. A co jeśli on tak naprawdę nie chce tych dzieci? Jeśli tylko udawał? Co ja zrobię sama? Kogo poproszę o pomoc? Nikt przecież nie ukryje mnie przed najpotężniejszym Alfą na świecie. Kładę rękę na brzuchu, czując jak łzy coraz obficiej płyną z moich oczu.
– Zostaliśmy we troje – szepczę. – Mamusia będzie was kochać za oboje rodziców.
Nagle drzwi otwierają się z hukiem, a w progu staje wyraźnie zdenerwowany Alec. Już otwiera usta, zapewne żeby mnie objechać, ale przez sekundę zamiera, zapewne na widok moich łez. Chwilę później w ekspresowym tempie znajduje się przy mnie, oplatając mnie ramionami, a ja wtulam się w jego klatkę piersiową.
– Mon Dieu, Isabelo. Desolé.... desolé – mówi zachrypniętym głosem. – Przepraszam, ma petite. Nie chciałem doprowadzić cię do łez, najdroższa.
Szlocham w jego koszulkę, z bliżej nieokreślonego powodu, czując jak ramiona ukochanego mężczyzny przynoszą mi ukojenie.
Dlaczego ja w niego zwątpiłam?
– Już dobrze, chérie. Jestem przy tobie. Nie jesteś sama.
– Przepraszam, Alec. Ja....
– Ciii rozumiem. Od kilku dni szaleją ci hormony, a ja zamiast cię wesprzeć, narzucałem ci kolejne ograniczenia. Ale koniec z tym, od dzisiaj...
Nie słucham go dalej, bo czuję jak po moich nogach ścieka coś mokrego. Zastanawiam się chwilę co się dzieje, a po chwili dopada mnie zrozumienie.
– Alec – mówię, tym samym przerywając jego monolog i skupiając jego uwagę na sobie. – Wody mi odeszły.
Mój mate przez kilka sekund wpatruje się we mnie ze zdumieniem, ale szybko otrząsa się, bierze mnie na ręce i wybiega z naszej sypialni. Kieruje się piętro niżej, gdzie znajduje się gabinet lekarza watahy, a także sala operacyjna. Ból przechodzi przeze mnie, a ja cicho jęczę, niezdolna do powstrzymania się. Mój mężczyzna przyspiesza i dopada do odpowiednich drzwi, już od progu drąc się, że Luna rodzi. Chwilę później kładzie mnie na wskazanym przez doktora miejscu i chwyta za rękę.
– Witaj, Luno – mówi doktor, od którego emanuje spokój. – Od kiedy masz skurcze?
– Regularne od około godziny, ale dopiero ostatnie dwa były mocne. – Ignoruję pełen wyrzutu wzrok Aleca, całkowicie skupiając się na lekarzu.
Mężczyzna kiwa głową, a potem zapisuje coś na karcie. Po chwili do sali wchodzą dwie młode kobiety, które pracują wraz z lekarzem. Mówią coś, ale nie słyszę tego, bo przechodzi przeze mnie kolejny skurcz, tym razem tak silny, że nie jestem w stanie powstrzymać krzyku. Alec spina się i odgarnia mi zabłąkany kosmyk z czoła. Jedna z kobiet podchodzi do mnie, uśmiechając się pokrzepiająco.
– Kiedy zacznie się następny skurcz, chciałabym, żebyś zaczęła przeć, dobrze?
– Tak szybko?
– Porody u wilkołaków trwają znacznie krócej niż u ludzi.
Kiwam głową, niezdolna do innej odpowiedzi. Skurcz przychodzi niespodziewanie szybko, jeszcze silniejszy niż poprzedni.
– Przyj, Luno. – Jej spokojny głos przebija się do mojej świadomości, a ja robię co mi każe.
Jednakże mimo prób nie jestem w stanie powstrzymać krzyku bólu, ani opanować dłoni, zaciskającej się na ręce Aleca z siłą imadła.

~***~

Cztery godziny później jestem całkowicie wyczerpana, ale szczęśliwa. Poród robił się z każdą chwilą coraz cięższy, więc ostatecznie lekarz zdecydował się na cesarskie cięcie, chociaż bardzo chciałam urodzić nasze dzieci sama. Nareszcie poznamy płeć drugiego dziecka! Po pierwszej wizycie jeszcze dwukrotnie próbowaliśmy się tego dowiedzieć, ale za każdym razem jedno z dzieci było odwrócone plecami. Alec siedzi za mną, a ja opieram się wygodnie o jego pierś. Oboje czekamy, aż położne przyniosą nasze dzieci, nie mogąc się doczekać, aż będziemy mogli trzymać je w ramionach. Kilkanaście minut później, owszem przynoszą nam dzieci, ale zawiniątka są... trzy?
– Alfo, Luno gratulacje – mówi jedna z nich, Clara o ile się nie mylę. – Dwóch chłopców i dziewczynka.
– Jak to? – Udaje mi się wydusić i widzę, że Alec też jest zaskoczony.
– Byłaś w ciąży z trojaczkami Luno. Nie wiem jakim cudem nie zauważono na USG trzeciego dziecka. Oto twój pierworodny, Alfo. – podaje chłopca Alecowi, który chwyta go niepewnie.
Na jego twarzy wykwita pełen miłości uśmiech, kiedy pochyla się nad naszym synem, uważnie mu się przypatrując. Chłopiec śpi spokojnie, tak samo jak jego rodzeństwo.
– Luno, to drugi z chłopców, który przyszedł na świat jako środkowy. – Podaje mi zawiniątko, a ja przypatruję mu się z fascynacją.
To krew z mojej krwi. Moje dziecko. Syn mój i Aleca.
Mój przeznaczony odkłada starszego chłopca do kołyski i wyciąga ręce po naszą córkę. Jest z tej trójki najmniejsza. Bardzo drobna, blado wypada przy swoich braciach.
– Wasza córka Alfo. Jest niewielka, bo waży zaledwie półtora kilo, ale o dziwo jest całkowicie zdrowa – mówi Clara, uśmiechając się promiennie.
Obserwuję uważnie Aleca, którego twarz rozświetla ogromny uśmiech. Mój mate przypatruje się z miłością naszej córce i już wiem, że mała okręci go sobie wokół palca. Nie będzie takiej rzeczy, której Alec nie zrobi dla niej. Chociaż znając jego zaborczość  będzie przepłaszał każdego młodzieńca, który ośmieli się do niej zbliżyć. Ale do tego czasu mamy kilkanaście lat. Wspólnych lat, pełnych miłości.
W piątkę.

~***~

Leżę w naszej sypialni, czekając aż mój mate wyjdzie z łazienki. Do naszego pokoju wstawiono trzy kołyski, a w nich śpią nasze pociechy. Wstaję i pochodzę do nich napawając się tym uczuciem spełnienia. Dostałam coś o czym zawsze marzyłam. Jestem matką.
M a t k ą.
Bardziej wyczuwam, niż słyszę obecność Aleca za sobą, bo on, jak zwykle, porusza się bezszelestnie. Mój przeznaczony obejmuje mnie ramionami w pasie, kładąc podbródek na czubku mojej głowy, zaciągając się moim zapachem. Uwielbiam jak tak robi. Całkowicie zastąpił wszystkie negatywne wspomnienia, które ON po sobie pozostawił, tymi pełnymi miłości i oddania. Mój kochany mężczyzna.
– Dałaś mi tak wiele, Isabello. Dziękuję, mon petit amour.
– To ja dziękuję, Alexnadrze. Poskładałeś mnie i dałeś nowe życie. Dzięki tobie dostałam coś, o czym myślałam, że już nigdy nie będzie mi dane. Jestem matką.
– Bella, najdroższa. Żyłem w mroku i bez nadziei. Wkroczyłaś w moje życie, niczym powiew świeżości i pozwoliłaś mi złapać oddech, w tej próżni, w której żyłem. Dałaś mi miłość, dzieci i wiarę, że ja także zasługuję na szczęście. Dzięki tobie za każdym razem, kiedy wracam z patrolu, gdziekolwiek byśmy nie byli mogę powiedzieć, że wracam do domu. Słyszałaś takie powiedzenie, że dom twój tam, gdzie serce twoje? Moje serce nieodwołalnie należy do ciebie, ukochana. Mój dom może być nawet w leśnej jaskini, pod warunkiem, że ty tam będziesz. Jesteś moim wszystkim, Isabello.
Brakuje mi słów, żeby mu odpowiedzieć, więc okręcam się i całuję mojego przeznaczonego, wkładając w ten pocałunek wszystko co czuję. To jedyny sposób, w który jestem w stanie przekazać mu swoje uczucia. Miłość, która we mnie płonie. Odrywamy się od siebie, cały czas napawając się swoją obecnością i patrzymy na dzieci.
– Wybrałaś już imiona? – pyta po chwili milczenia Alec.
– Tak. – Uśmiecham się. – Przedstawiam ci Gabriela Rafaela Arcenau, jego młodszego brata Bastiena Pierra Arcenau i ich siostrę Elisabeth Adriannę Arcenau.
Alec uśmiecha się i tuli mnie jeszcze mocniej, a ja czuję, że teraz nasze życie będzie prostsze. Zostawiliśmy przeszłość za sobą. Nasza przyszłość przestała być tajemnicą. Nie ma już demonów, które próbują nas rozdzielić.
Jesteśmy tylko my i dzieci.





Witajcie ❤️!

Rozdział już po korekcie, mam nadzieję, że się Wam spodoba 😊.

Koniecznie dajcie znać co sądzicie o rozdziale, nie zapomnijcie zostawić gwiazdki ⭐️ i komentarza 💬.

Do następnego,

Wasza Sasha 🖤

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro