Część IX "W nieznane" - I
Korekta: HappySunflower11
Zwątpienie odchodzi z ostatnimi dniami lata. Liście spadają w rytmie moich obaw, a słońce chowa się wczesnymi wieczorami, gdy zamykam oczy do spokojnego snu.
Rozmawiam z July, naprawdę bawią mnie jej żarty. Mama już nie wzdycha na mój widok, Sam nie kręci głową.
Pierwszego dnia jesieni nie spoglądam w okno. Nie potrzebuję go. Znam na pamięć rozkład dzienny sąsiadów, umiem wskazać najdrobniejszą zmianę. Parking pod oknem, siedem brzózek i czerwona toyota sąsiadów na zawsze zastygną pod moimi powiekami. Czuję mapę ich wypukłości, gdy dotykam oczu.
Odpływam od wątpliwości.
Już nie reaguję na każdą niebieską plamę.
Już nie marzę o statku kosmicznym spadającym z nieba.
Już nie analizuję anatomii kosmitów.
Już nie panikuję, gdy muszę odejść od okna.
Już nie próbuję nie brać leków.
Już wiem.
Ty nigdy nie istniał.
Nigdy go nie było.
To mój mózg – obrzydły sabotażysta – go stworzył. To nie moja wina. To mózg. To mózg. To mózg.
Dzisiaj jest środa, wyjątkowa środa. Dzisiaj pierwszy raz wyjdę z domu. Nie pierwszy raz od urodzenia, oczywiście.
Pierwszy raz od czasu samookaleczenia, które wytłumaczyłem atakiem Ty'a..
July zjawia się na czas, dokładnie tak samo promienna jak zawsze. Pozwalam jej mówić i mówić i mówić. Napawam się jej uśmiechami, ukradkowymi spojrzeniami i dotknięciami. Już jest dobrze, już jest normalnie.
Gdy wychodzimy, mama nie może przestać otulać mnie szalikiem. Dosłownie owija mnie raz po raz kolejnymi warstwami materiału, a ja duszę się powolutku. Ma łzy w oczach, ukradkiem je wyciera w chusteczki i oboje z July musimy udawać, że tego nie widzimy.
A potem w końcu całuje mnie w policzki, raz po raz, i już możemy wyjść.
July nieśmiało łapie mnie za rękę, jej palce są śliskie od potu i przyjemnie ciepłe. Spogląda na mnie po raz ostatni, a drugą dłonią uchyla drzwi.
Pod wpływem zimnego podmuchu odruchowo zaciskam powieki. Milisekundę później palce July robią to samo na moich. Zauważyła, zawsze zauważa.
– Nie musisz dzisiaj wychodzić, Connor – mówi tonem zupełnie jak do małych dzieci.
Kręcę głową, otwierając oczy.
– Lato było ciepłe, nie spodziewałam się.
A potem robię olbrzymi krok i już jestem na dworze.
Świat stanął na głowie przez te trzy miesiące. I z mojego punktu obserwacyjnego nie mogłem tego dostrzec. Powietrze pachnie inaczej (wyczuwam mocną nutkę zgnilizny, liści i mokrej jezdni), zapachy drażnią mój nos przyzwyczajony do odświeżacza powietrza morska bryza mojej mamy. Nie jest szczególnie zimno, to dopiero koniec września. Listopadowe przymrozki zdają się być nieosiągalną przyszłości, a wspomnienia sierpniowych upałów jeszcze nie wyblakły.
July pozwala mi nacieszyć się zewnętrzem w ciszy. Oglądam każdą z siedmiu brzózek z nowej perspektywy i dopiero gdy jestem gotowy na cokolwiek więcej, spoglądam na July.
A ona już czeka, jak to zawsze, prowadzi nasze rowery. Nie dziwi mnie ich widok, taki był plan – ostatni raz w tym roku wybrać się na rowerową wycieczkę. Bez słowa podaje mój (już chyba zdążyła zauważyć, że Connor szaleniec nie lubi głośnych zjawisk).
Odrywam dłoń od dłoni, sunę palcami po ramie – jest zimna i chropowata. Zupełne przeciwieństwo delikatnych palców July.
– Tylko spokojne, dobrze? – Dotknięciom towarzyszą jej słowa. – Nie odjeżdżaj daleko ode mnie.
Wsiadam na siodełko szybkim ruchem i nim zdąży pomyśleć, zaczynam pedałować.
To silniejsze ode mnie. Czuję wiatr we włosach i już nawet maminy szalik nie gryzie w szyję. Moja egzystencja sprowadza się do naciskania na pedały.
Wszystko jest tak proste, tak bardzo proste. Słyszę, jak w tyle July się śmieje.
A potem przestaję ją słyszeć, jej staruszkowy rower nie jest w stanie dorównać mojemu, a ja pedałuję mocniej niż kiedykolwiek.
Gubię ją szybciej, niż jestem w stanie się zorientować, co się dzieje. W jednej sekundzie słyszę jej krzyk, a w drugiej nie ma jej na ulicy za mną.
Zostaję sam. Sam. Sam. Pierwszy raz od trzech miesięcy. Pierwszy raz od eonów płynących myśli nie widzę niczego, co znam, nikogo, kto wie o moim szaleństwie.
A czy szaleniec, o którym nikt nie wie, dalej jest szaleńcem?
Nie mam zielonego pojęcia, gdzie jechać, co oznacza, że pojadę byle gdzie przed siebie. Podobno najlepszy sposób, by kogoś odnaleźć, to się zgubić. Wiem, jak wygląda moje osiedle w promieniu dwóch kilometrów od mojego domu. Zwiedziłem już każdą najmniejszą uliczkę miliardy razy – domy wyglądają interesująco, ale poza betonowymi ścianami nic ciekawego tam nie ma. Dla ciekawych miejsc muszę odjechać dalej.
Więc po prostu jadę przed siebie, ekscytując się łatwością, z jaką przychodzi mi pedałowanie. (Jak łatwo i bez dylematów porzuciłem July.)
Jak to jest, że rower jedzie sam z siebie? To znaczy, wiem, jak to jest, ale... jak to jest? I jak to jest, że niektóre rzeczy wyglądają jak bmw, a inne nie? Na przykład mój rower. Na przykład ja.
Ale po prostu jadę dalej, mijam wszystkie domy, których ściany wyglądają jak paleta z lodami: brzoskwiniowymi, malinowymi, porzeczkowymi – nigdy nie lubiłem porzeczkowych – i o smaku gumy balonowej. Zapowiada się naprawdę dobry dzień. Zimny wiatr delikatnie uderza mnie w twarz, na tyle mocno, bym zauważył, ale nie na tyle mocno, bym miał coś przeciwko. Właściwie to czuję się bosko.
Zaczynam oglądać domy, ale naprawdę oglądać, dopiero kiedy wyjeżdżam z tej strefy okolicy, którą znam. Teraz mogę definitywnie stwierdzić, że się zgubiłem, i życie wydaje się groźniejsze i bardziej ekscytujące, i bardziej pachnie latem niż pięćset metrów temu. Trzy miesiące to sporo czasu, by zapomnieć swoje miasteczko, ale też sporo czasu, by nabawić się swego rodzaju lęku przed wychodzeniem z domu. Tego rodzaju lęku kiedy nie czujesz żadnego dyskomfortu, kiedy już jesteś na zewnątrz, ale na myśl o tym, że masz wyjść z domu – już tak. I przychodzi ci do głowy, żeby wrócić do swojego okna, nigdy nie musieć od niego wstawać, przytulić July – tego rodzaju to był dyskomfort. Teraz czuję, jak powoli zaczyna to ze mnie uchodzić, wraz z wiatrem i prędkością. Przyspieszam.
Przed moimi oczami roztacza się wielki plac, a na nim masa atrakcji. Nigdy wcześniej tu nie byłem, dlatego chłonę wzrokiem wszystko, co miałem przed sobą. Ludzie na trawie robią dziwne rzeczy ze swoim ciałem – takie, których ja nie byłbym w stanie – ale wyglądają na akrobatów, więc pewnie nie mają z tym problemu. Niektórzy po prostu w cieniu pod drzewami czytają książki lub słuchają muzyki lub po prostu leżą (myślę o tym, jak dziwne jest leżenie w miejscu publicznym. Nawet nie spanie. Po prostu leżenie i nawet nie wiem z jakiego powodu. Ale uświadamiam sobie, że nigdy tego nie robiłem, więc jakiś powód musi być). Może ci wszyscy ludzie świętują taki ciepły pierwszy dzień jesieni?
W oddali widzę zarys boiska do koszykówki, z czterema koszami naprzeciwko siebie. Na boisku jest grupka chłopców pochłonięta grą. Zatrzymuję się i opieram jedną nogę na ziemi, przyglądając się jak podrzucają do siebie piłkę, kozłują ją od betonu i przekładają między swoimi kolanami.
Uświadamiam sobie, na co patrzę i od razu pragnę znaleźć się we własnym łóżku, wyglądać przez moje okno i wzdychać do wymysłu szalonego mózgu.
Nie.
Czas wyjść do osób, osób, które nie wiedzą o moim szaleństwie, które nie będą traktowały mnie jak idiotę i szaleńca, i zwyrodnialca, i osobę specjalnej troski. Nie będą sztucznie się uśmiechać, dotykać mnie delikatnie, ściskać moją dłoń, ani nie będą na siłę mili. Będzie normalnie.
Będzie jak wcześniej.
To prawdopodobnie znak, żeby się wycofać, myślenie o życiu sprzed Ty'a to zawsze zły znak. Przez kilka długich i męczących sekund zaciskam dłonie w pięści na kierownicy, aż w końcu powraca mi zdolność trzeźwego myślenia. Oczywiście, że się nie wycofam. Mam szesnaście lat, do cholery. Czas przestać chować się przed światem. Może zaprzyjaźnię się z jakimś n o r m a l n y m chłopcem?
Mózg: Co zamierzasz z tym zrobić?
Ja: Nie wiem, chyba tam podjadę.
Mózg: Zły pomysł.
Ja: Oj, cicho tam.
Mózg: ...
Ja: Powiedziałem CICHO!
Mózg: To się źle skończy.
Ja: ...
Ja: ...
Po prostu przestaję o tym myśleć. Nigdy nie byłem świadomy tego, że tak się da, do czasu, gdy po prostu wyłączałem myślenie. W pewien sposób to pomagało.
Ale tak naprawdę myślę o tym, że podstawa to wyglądać na pewnego siebie. Przeczytałem o tym w jakimś poradniku dla nastolatków, których wcale nie czytam, ten po prostu wpadł mi w ręce i tak to się skończyło. Zresztą to wydaje się oczywiste. Sprawianie wrażenia pewnego siebie wydaje się oczywiste, aczkolwiek wcale takie nie jest.
Mój mózg ostatni raz wysyła ostrzegawczy sygnał. Jeszcze nie jest za późno, jeszcze mogę porzucić ambitny plan rozmowy z obcymi chłopcami i wrócić do July.
July, która teraz pewnie umiera ze strachu, rozpaczliwie mnie szuka i na pewno się nie uśmiecha.
– Och, zamknij się – mruczę pod nosem i tylko w połowie kieruję to do siebie.
Nabieram powietrza w płuca i odpycham się od ziemi. Rozpędzam się, ponieważ chcę, żeby mój rower wyglądał jak przeklęte bmw (nie to, żeby teraz nie wyglądał. Po prostu musi robić piorunujące wrażenie). Nie wiem, skąd się bierze ta chęć zaimponowania chłopcom pochłoniętym koszykówką. Nawet ich nie znam. Nie chodzę z nimi do szkoły – w tym mieście są dwie szkoły, a gdyby chodzili ze mną, z pewnością bym ich rozpoznał.
Powód mojego szpanerstwa jest oczywisty – nastoletni chłopcy akceptują tylko szpanerskich nastoletnich chłopców. Nie słabych, szalonych Connorów.
Prostuję nogi w kolanach i przenoszę ciężar ciała na ręce. Wyglądać pewnie, myślę, to podstawa. Wyglądać pewnie. Wyglądać pewnie, wyglądać pewnie. Powtarzam to w głowie jak mantrę, ale niespodziewanie czuję jeszcze większą odrobinę zwątpienia. W co jestem dzisiaj ubrany? (Czy to ważne?) Spoglądam na swoje ubranie – czarna kurtka, wytarte dżinsy z dziurami na kolanach i ten przeklęty szalik. Od trzech miesięcy mama wybiera moje stroje i nagle orientuje się, że to może być problem, może nastoletni chłopcy wyczuwają takie rzeczy?
Czy wyglądam jak ktoś, kogo chcieliby zaatakować (podstawowa zasada: nie wchodź nikomu w drogę)? Czy może jak ktoś, komu podaliby piłkę (o Boże, czy zaakceptują to, że jestem całkowicie beznadziejny na boisku?)
Zaraz.
Jakim cudem przyszło mi do głowy coś tak głupiego jak to, że będą chcieli ze mną rozmawiać?
Że w ogóle mnie zauważą?
Prawda jest taka, że mnie nie zauważą. Na zewnątrz jestem normalny (jeśli akurat nie trzęsę się ze strachu i nie odliczam w myślach zdecydowanie za głośno).
Zawsze żyłem ze świadomością, że parki są miejscem publicznym, do którego każdy tak ma prawo, jak i go nie ma, a to przeklęte miasteczko nie jest żadnym wyjątkiem, ale w sposobie, w jaki poruszają się ci chłopcy – przekładają piłkę pod kolanami z nieziemską łatwością – jest coś, co mi mówi, że żyłem w błędzie. Może i parki są miejscem publicznym, ale ten z pewnością należy do chłopaków pochłoniętych koszykówką.
Po prostu jadę – okrążam boisko, jadąc na prostych nogach, opierając ciężar ciała na kierownicy i ignorując uścisk w brzuchu. Zatrzymuję się przy ławkach, opieram rower i siadam na oparciu jednej z nich. Żałuję, że nie wziąłem ze sobą czegoś, czym mógłbym zająć ręce. Żałuję, że nie mam przy sobie telefonu. Żałuję, że nie zaplanowałam tej szalonej wyprawy (i porzucenia July, cholera jasna). Wtedy mógłbym wyglądać jak szpanerski (wcale nie szalony) nastolatek.
Spokojnie, nie przejmuj się, spokojnie, nie przejmuj się.
Czuję się trochę pewniej, więc kieruję wzrok na chłopców na boisku. Większość z nich wydaje się być w moim wieku, choć są znacznie wyżsi i szersi w ramionach. Ich skóra jest ciemniejsza od mojej i błyszczy się w słońcu (teraz widzę, jak bardzo tu nie pasuję). Poza tym wydają głośne okrzyki, a ich śmiech niesie się po całym parku.
Obserwuję ich ruchy i sylwetki – w ich rysach jest coś, co wprawia mnie w zakłopotanie. Napięte mięśnie w ich ramionach i udach wprawiają mnie w zakłopotanie – odruchowo zaciskam pięści. Obserwuję, jak próbują się nawzajem sfaulować i jak idealnie trafiają do kosza za każdym razem. W pewnym momencie któryś z nich wybija piłkę, a ona toczy się wprost pod ławkę, na której siedzę. Uświadamiam to sobie o sekundę za późno, żeby jeden z chłopców nie zerwał się do biegu w moją stronę i jednocześnie wystarczająco szybko, by zdążyć zeskoczyć na nogi, zanim do mnie dobiegnie.
W mojej byłej szkole na zajęciach z wf-u ćwiczyliśmy zręczność, graliśmy w tenisa i sporo biegaliśmy. Zero koszykówki. Obawiam się, że wszelkie próby kozłowania piłki choćby przez kilka sekund skończyłyby się absolutną porażką, więc nawet nie próbuję się popisywać. Tym bardziej po trzymiesięcznym braku ruchu. Nie wiem, czy w takim stanie mogę chociaż podnieś tę piłkę. Moje mięśnie roztapiają się pod wpływem leków.
Chłopak, który do mnie dobiega, jest wysoki – wyższy ode mnie – i ma ciemną skórę. Nie jest tak mocno zbudowany, jak jego koledzy, którzy teraz wpatrują się w nas wyczekującym wzrokiem. Podnoszę piłkę z ziemi (i wcale nie rozpadam się na części pierwsze), a chłopak uśmiecha się kącikiem ust, więc bez słowa mu ją podaję, pozwalając, by odbiła się raz od ziemi. On łapie ją z niezwykłą sprawnością zawodowego koszykarza i zaczyna kozłować w miejscu. Wbijam ręce do kieszeni nie mając nic lepszego do roboty.
W chwili, w której chłopak powinien odwrócić się i odejść, on nadal stoi i wpatruje się we mnie – a raczej nie we mnie.
*
Będzie druga część tego rozdziału, już niedługo.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro