Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Część II "Las"

Wchodzimy do lasu, który zawsze wydawał mi się zagadkowy i tajemniczy. Drzewa tutaj są znacznie wyższe, niż w innych okolicznych lasach – niemal tak wysokie jak w Yellowstone, jeśli wierzyć telewizji. Ich korzenie wystają z ziemi niemal na metr. Muszę podnosić nogi za każdym razem, kiedy stawiam krok, lub omijać je szerokim łukiem. Ledwo weszliśmy między drzewa, a spadek temperatury staje się wyraźnie odczuwalny – robi się znacznie chłodniej, a nawet wyraźnie chłodno.

- Lubisz przyrodę? – pytam, spoglądając na niego.

Ten las mnie nie przeraża, ale jest w nim coś nietypowego. Ty'a raczej też nie przeraża – czy jego cokolwiek przeraża, to mnie zastanawia – ale wygląda, jakby wyczuł tę nietypową aurę. Za każdym razem, kiedy się spotykamy, wygląda na rozluźnionego: opuszczone ramiona, lekko zgarbione plecy, leniwy, ciepły uśmiech. Ale teraz wygląda inaczej, przychodzi mi do głowy, że wygląda jak przybysz z obcej planety: nienaturalnie prosty, znacznie wyższy ode mnie, a przez to i groźniejszy. Wszystkie jego rysy, które dotychczas brałem za łagodne i rozmazane, teraz stają się ostre i brutalne.

Co nie zmienia faktu, że jest tak samo urokliwy, jak zwykle.

- Tak – odpowiada. Jego głos maskuje doskonale nagłą zmianę nastoju, nadal zwyczajnie spokojny, ale nie jest w stanie mnie zmylić. – Ale jak wspominałem, nie miałem z nią wiele wspólnego. Na He'ur nie ma prawie roślin, a jedyne zwierzęta, które ją zamieszkują, są hodowane przez nas. To niewyobrażalnie nudne, w porównaniu z Ziemią.

- Hmm, masz rację.

Rzuca mi szybkie, oceniające spojrzenie.

- Nie wydajesz się szczególnie przejęty.

- Tym lasem?

- Waszą planetą.

- Może dlatego, że mieszkam na niej od zawsze – sugeruję. – Wydaje mi się zwyczajna. Może nawet nudna.

- Żartujesz, prawda? – Mam wrażenie, że Ty wraca do postawy, którą poznałem lepiej: jego ramiona zaczynają swobodnie opadać. Niemal widzę tę zmianę, jakby zachodziła w zwolnionym tempie.

- Nie, dlaczego?

- Conor, macie wspaniałą planetę! Nie rozumiem, jak możesz tego nie zauważać. – Wnosi ręce w górę i kręci głową na potwierdzenie własnych słów. Obserwuję go z dziwnym uczuciem. – Te wszystkie miejsca, które zobaczyłem, lecąc tu... Przez całe życie marzyłem o czymś takim.

- Kongo – domyślam się.

- Tak, ale nie tylko. – Przepełnia go prawdziwa ekscytacja, ale nie potrafię cieszyć się jego obecnością przy mnie. Patrzę na niego, wszystkie rozmyte linie, które zazwyczaj zaślepiają mnie, i prawie go nie widzę. Myślę o ulicach na moim osiedlu, po których jeździmy rowerami z July w wolne popołudnia i o uczuciu tworzącym się w moim żołądku. Kiedy czuję ból, dotykam go automatycznie dłonią. – Widziałem tyle wspaniałych miejsc. Himalaje, rafy koralowe, lasy deszczowe, pustynie. Nie rozumiem, jak możecie tego nie doceniać!

- Ja rozumiem – oznajmiam cierpko. – To chyba dlatego, że większość z nas nigdy nie ogląda tych miejsc.

- Jak to? – Wygląda na zbitego z tropu. Wygląda na przygaszonego moim cierpkim tonem; uczucie triumfu trwa dosłownie ułamek sekundy.

- Nie zobaczę Konga, Himalajów, raf koralowych – cedzę te nazwy z wyraźną nienawiścią, nie mogąc zmusić się na spokój. To tylko cholerne nazwy – to normalne, że jest nimi tak zafascynowany – ale znaczą coś więcej. – Nigdy stąd nie wyjadę, Ty. Będę oglądał jedynie betonowe ulice i ten cholerny las.

Kopię kamień pod moimi nogami. Wszystko wydaje się nie tak.

- Nie mów tak. Masz przed sobą wspaniałe życie, możesz robić tyle rzeczy...

- Nie rób tego – cedzę. – Nie mów tego, tylko po to, żeby poprawić mi humor. Doskonale wiesz, że tak nie będzie... Zresztą, co możesz wiedzieć? Przylatujecie z obcej planety i zachwycacie się Ziemią, ale nie macie pojęcia o życiu tutaj. Nie macie pojęcia o ludziach. Ty też nie masz.

Okay, powiedziałem za dużo. Czuję to. Zapada niekomfortowa cisza, w której walczę z wyrzutami sumienia, a Ty stara się znaleźć odpowiednią odpowiedź. To nie jego wina ani moja; to niczyj wina, że żyję w tym cholernym mieście i nie zobaczę cholernych lasów deszczowych. Nie jestem w tym odosobniony. To nie jego wina, powtarzam w głowie: to nie jego wina, to nie moja wina, to niczyja wina.

- Przepraszam – wykrztuszam z siebie po kilku minutach.

- Zdaje się, że oboje jesteśmy poirytowani.

Nie mogę się nie zgodzić, przypominając sobie, jak zareagował na temat swojego ojca.

- Po prostu – urywam i wzdycham. Nie wiem, co chciałem powiedzieć. – To tak nie działa, wiesz?

Kiwa głową, ale ciągnę dalej:

- Nie mamy statków kosmicznych.

- Wiem.

- Ani żadnych innych statków.

- Wiem.

- Nie mam nawet prywatnego samolotu.

Ponownie kiwa głową, wpatrując się w daleki i niedostrzegalny dla mnie punkt. To absurdalne, myślę.

- Nie mam też pieniędzy, żeby odwiedzić wszystkie miejsca, które chciałbym.

- Jesteś młody, Conor. Masz sporo czasu.

Tak łatwo poprawia mi to humor, że nawet nie wiem, co to takiego. Jego słowa? Czy ton, jakim je wypowiedział?

Najwyraźniej to, że w ogóle stara się mi pomóc. Mógłby mnie zabić, myślę (nie mógłby, myślę zaraz potem. Czas skończyć z moimi wyobrażeniami, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością).

- To prawda – przyznaję. Wypróbowuję swój uśmiech, nie ten szeroki, ale ten, który pasuje. – Zrobię wszystko, by kiedyś pojechać do Kongo. Skoro tak ci się podobało, musze je zobaczyć, prawda?

- Jesteśmy inni – oznajmia nagle. Czuję się, jakbym przeskoczył jeden moment w czasoprzestrzeni. Kiedy ja wracałem do swojego pozytywnego nastroju, Ty pogrążył się w smutku. Przychodzi mi do głowy, że tak wielu rzeczy nie dostrzegam. W rzeczywistości jednak nie dostrzegam prawie niczego.

- Ponieważ masz niebieską skórę, a ja nie? – żartuję, choć wiem, co ma na myśli.

Ponieważ on przyleciał kosmicznym statkiem, a ja spędziłem całe życie marząc o nich i oglądając tanie filmy sci-fi. Ponieważ on jest wolny w kosmosie, natomiast ja prawdopodobnie jestem jedynym człowiekiem, który wie o inwazji kosmitów. Różnimy się o całe lata świetlne.

- Myślałem... - zaczyna, ale nie kończy. Przejeżdża po twarzy, po szyi, po klatce piersiowej dłonią. Bierze głęboki oddech. – Myślałem, że mogę po prostu z tobą rozmawiać, ale...

Moje serce wali jak oszalałe.

- Ale...? – pytam cicho. Boję się tego, co chce powiedzieć.

Spogląda na mnie, prosto w moje oczy i kończy:

- Ale nie chcę cię ranić.

- To nie zależy od ciebie. Prawie wszystko... - urywam. Prawie wszystko może mnie zranić – chciałem powiedzieć. Wszystkie moje obsesje zadają mi ból każdego ranka. To nie ma nic wspólnego z nim.

Chyba nigdy nie byłem niczego tak pewny. Kiedy spoglądam na jego przymknięte powieki i zaciśniętą szczękę, myślę, że jest chyba najlepszą rzeczą, która mi się przytrafiła.

Pieprzony kosmita.

Jezu.

- Nie mam pancerza jak ty, ale pomimo tego nie możesz mnie zranić. Zaufaj mi – mówię po chwili. – Masz jakiś pancerz, prawda?

- Kolce – odpowiada, nie otwierając oczu.

Prawie krztuszę się powietrzem.

- Że co? Kolce?! – Jestem tak podekscytowany, że cofam się, potykam o jeden z korzeni i upadam na plecy. Świetnie.

Ty, słysząc trzask, otwiera szybko oczy i rzuca się w moim kierunku. Jest przerażony, nic nowego. Mogłem się tego spodziewać.

- Conor? Nic ci nie jest? – klęka przy mnie. Wyciąga rękę w moim kierunku, ale zmienia zdanie i cofa ją. – Źle to ująłem. To znaczy, mam kolce, ale nie musisz się bać. Nic ci nie zrobię...

- Spokojnie – mówię, dotykając palcami obolałego miejsca na czaszce. – Tylko się potknąłem. Jak zdążyłeś pewnie zauważyć, koordynacja nie jest moją najsilniejszą stroną.

Ty śmieje się cicho.

- Przestraszyłeś się?

- Nie. To zabrzmiało tak genialnie, że aż straciłem równowagę.

Odsuwa się i opiera o pień drzewa, o który uderzyłem głową.

- Jesteś dziwny.

- Dzięki. – Unoszę się na łokciach i siadam obok niego.

- Nie miałem nic złego na myśli – odpowiada, przechylając głowę na bok, by na mnie spojrzeć. – Po prostu: jesteś dziwny, Conor. Nie mogę cię rozpracować.

- Powiedział Pan Kosmita – mruczę. – To już wiesz, jak czuję się przez cały czas.

- Domyśliłem się. – Widząc jego uśmiech, również się uśmiecham.

- Więc masz kolce – przypominam. Ocieram łokieć, który ucierpiał podczas upadku z ziemi i krwi. Ty patrzy na mnie z powątpiewaniem

- Na pewno nic ci nie jest? – pyta.

- Na pewno – podkreślam wyraźnie, przewracając oczami. – Nie zmieniaj tematu. Kolce.

- Mam je. – Na jego ustach pojawia się nieśmiały uśmiech. – Teraz możesz zacząć uciekać z krzykiem.

- Dlaczego miałbym to zrobić? – Unosi brwi. To mina, która mówi: Mam. Kolce. Na. Ciele. Wzdycham. – Nie uciekłem, kiedy zobaczyłem twoją niebieską skórę, prawda? Nie zamierzam cię prześladować z powodu twojego wyglądu.

Nie odpowiada od razu.

- Podoba ci się – zauważa po chwili, mrużąc oczy. Wstrzymuję oddech. To nawet nie było pytanie. Oczywiście on wie o rzeczach, których nie zdążyłem wypowiedzieć na głos. Zdaje się, że wie wszystko.

Tak łatwo mnie przejrzeć? Cholera. Chyba się czerwienię.

Staram się opanować, ale zdradza mnie choćby wzrok wpatrzony tępo w ziemię; nie jestem w stanie nic z tym zrobić. Jego pytanie (lub raczej stwierdzenie) podniosło puls w moich żyłach i niemalże wywołuje trzęsienie ziemi.

Okay, Conor, zachowaj zimną krew.

- Jasne – odpowiadam od niechcenia (zabawne), wzruszając ramionami. – Zawsze marzyłem, żeby mieć kolce. Gdzie dokładnie je masz?

To zmusza mnie, żeby spojrzeć w jego kierunku, choć moja twarz pewnie nadal płonie. Ty przesuwa dłonią po mostku.

- Tutaj – mówi. Dotyka ramienia: - I tutaj. – Dotyka żeber i boku: - I tutaj. A także na kręgosłupie. Nie są duże, ale widoczne. No i są swego rodzaju pancerzem, jak to ująłeś.

Jestem w szoku, choć to nie jest odpowiednie określenie. Fascynacja. Jestem nieziemsko zafascynowany. Gryzę się w język, zanim powiem coś głupiego.

- Nie przejmuj się – rzuca. Spoglądam mu w oczy. – Też lubię twój wygląd. Nie zamierzam cię prześladować.

Unoszę brwi i uśmiecham się krzywo, jak idiota. Moje ciało jest ciepłe, a dusza lekka.

- A jednak różnimy się – zauważam – bardziej niż przypuszczałem. Nie podejrzewałem cię o kolce na ciele.

- Różnimy się bardziej niż myślisz – odpowiada Ty. To z pewnością, myślę, ponieważ przychodzi mi do głowy, że Ty zna mnie lepiej niż ja jego. W końcu poznali nas, lecąc na Ziemię – pewnie znają i naszą anatomię. Zanim zdążę wypytać o szczegóły, Ty uprzedza mnie:

- Podoba ci się ten las?

- Pewnie nawet nie umywa się do Kongo. – Rozglądam się wokół siebie: wysokie drzewa i wielkie korzenie. Mgła. Cisza i dzikość. – Ale tak, podoba mi się.

Nie pytam, co o nim sądzi, a on nie odpowiada. Czuję, że muszę wrócić do poprzedniego tematu; czuję, jak przerwana rozmowa pali moją skórę. Nigdy nie zostawiam niczego bez wyjaśnienia.

- Wiesz, wracając do... - Brakuje mi słów, ale nadal zakładam, że i tak potrafi czytać w myślach. – Nie zranisz mnie. To znaczy, pewnie mógłbyś. Ale nie chcę się tym przejmować.

Spoglądam na Ty'a, szukając jego reakcji, ale on po prostu siedzi, wpatrując się przed siebie – a ja znowu nie potrafię niczego wyczytać: zgięta noga w kolanie, uniesiony podbródek, przymrużone oczy. Równie dobrze mógłby mnie nie słuchać, a i tak nie zauważyłbym tego.

- Moja przyjaciółka July – kontynuuję, przełykając ślinę – uważa, że jestem dziwakiem. Często kłamie, ale w tym temacie pewnie ma rację. Podsuwa mi nieustannie metody opanowywania się i relaksacji, ponieważ uważa, że przejmuję się zbyt wieloma rzeczami i zbyt łatwo mnie zranić. Pewnie ma rację. Często reaguję nie tak, jak powinienem. Nie bierz tego osobiście.

Wypowiedzenie tych kilku zdań przychodzi mi z wielką trudnością. Zaciskam palce w pięść i rozluźniam je. Biorę głębokie oddechy, jeden po drugim, i przełykam ślinę raz po raz. Ostatnim razem powiedziałem coś tak osobistego praktycznie obcej osobie, kiedy trzy lata temu Rick Oswald, wraz z bandą swoich koleżków, próbował mnie utopić, a żeby temu zapobiec, musiałem mu wyznać, co uważam na temat zadawania się z chłopcami. Myślałem, że to koniec, kiedy sekundy dłużyły się, niemal zabijając mnie – ile czasu można wytrzymać z głową w wodzie, nie czerpiąc powietrza? Kiedy w końcu puścili mnie, pomyślałem, że to koniec, ale w inny sposób. Lecz kilka dni później July zaczęła z nim chodzić – dosłownie umawiać się na randki i spędzać z nim każdą wolną minutę – a sprawa przycichła. Rick Oswald nie wspomniał ani słowem tego, co zaszło; nie zrobił tego także żaden z jego bandy. Byłem wściekły na July, a jednocześnie zbyt zawstydzony, żeby przedstawić jej całą sytuację. Nie z powodu tego, co im wyznałem, ale dlatego, że mnie zmusili.

To było dawno. Teraz nikt nie jest w stanie zmusić mnie do niczego. Ale nadal nie jest dobrze.

Kiedy ja pogrążałem się w bolesnych wspomnieniach, Ty siedział w ciszy i w bezruchu. Zaczyna mnie to niepokoić, ale gdy wstaję, odzywa się:

- July? – pyta. Zadziera głowę i spogląda na mnie. – Twoja przyjaciółka.

Sposób, w jaki wymawia jej imię, jest przepełniony czułością – jakby znał ją od zawsze – co sprawia, że tracę oddech na sekundę.

Kiwam głową, marszcząc brwi. Niewiele rozumiem.

- To najbliższa mi osoba – dodaję i tym razem to on kiwa głową. Znowu, jakby wszystko doskonale wiedział. Wprawia mnie to w większą konsternację.

- Uważa cię za dziwnego? – pyta.

- Tak jakby. – July użyłaby tu innego określenia.

- Jak ja. – Uśmiecha się.

Wytrzeszczam oczy.

- W inny sposób – zaznaczam. – W mniej... pozytywny sposób. Chyba. Tak przypuszczam.

- Myślisz, że polubiłaby mnie?

- Ty – mówię, zanim zdążę się zastanowić. – Ona o tobie nie wie.

Ty przygląda mi się dziwnie; nie wygląda na zbitego z tropu, ale nie wygląda też, jakby rozumiał (czas triumfu: 0,1 sekundy). Obserwuje mnie, jakby próbował wyczytać odpowiedź z moich oczu, co pewnie jest prawdą.

- Nie powiedziałeś jej?

Kręcę głową.

- Nie powiedziałem nikomu – odpowiadam. Pamiętam, co powiedział, kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz: Nikt nie może się dowiedzieć. Nikt, Conor. Te słowa śnią mi się po nocach. – Przecież... Zabroniłeś mi, prawda?

- Tak, ale ona... - przymyka oczy. – Jest szczególna.

- Dla ciebie? – Ta ciągła gra w domysły zaczyna mnie już męczyć. Oczywiście tylko ja w nią gram.

- Nie, dla ciebie. – Wzdycha.

- Co z tego?

Ty ponownie przenosi na mnie wzrok.

- Możesz jej powiedzieć – mówi.

- Jesteś pewien? – Pamiętając, z jaką zaciętością zabronił mi o tym wspominać, trudno mi uwierzyć, że nagle zmienił zdanie. Choć z naszej dwójki to on myśli racjonalniej i rozumie więcej. – Nie ma takiej potrzeby – dodaję.

- Nie ma też sensu, żeby to przed nią ukrywać. – Uśmiecha się szerzej i podnosi z ziemi. Kiedy staje przede mną, po raz kolejny uderza mnie jego wysokość. Sam jestem całkiem wysoki – mam jakiś metr osiemdziesiąt pięć – co oznacza, że on ma dobre dwa metry wzrostu. Przerażające. A także nie do końca.

- Możesz jej powiedzieć – powtarza, chowając ręce do kieszeni spodni.

- Nie rozumiem. – Przeczesuję palcami włosy. – Dlaczego? Dlaczego jej mogę powiedzieć, ale nikomu innemu nie? Coś się zmieniło?

- Nie, Conor. Nic się nie zmieniło. Ona po prostu jest szczególna.

- Ach tak – rzucam sucho tonem pełnym powątpiewania. Ten ton mówi: Nie wierzę w ani jedno słowo (choć tak naprawdę mówi: Nic nie rozumiem)

- Tak – odpowiada swobodnie tonem, który mówi: Uwierz.

Z jakiegoś powodu tak właśnie się dzieje. Zaczynam wierzyć, że mogę jej powiedzieć, nie ryzykując przy tym życia lub końca naszej przyjaźni. Zrobię to jeszcze dzisiaj, jak tylko wrócę do domu.

Ty albo ma nieziemską moc perswazji, albo w jego towarzystwie przestaję się tak bardzo martwić.

*

Wakacje nadeszły, więc rozpoczynam (jak co roku) marotony ciągłego pisania. Od przyszłej części zacznie się właściwa akcja :D Postaram się ją opublikować w tym tygodniu jeszcze. 


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro