Cześć VII "Prawda"
Tekst skorektowany przez HappySunflower11
Teraz jest gorzej, Rick nie jest kosmitą, nie ma nadludzkiej siły, nie może mnie zabić na tysiące sposobów.
Wyraz twarzy Ty'a jest nieodgadniony, wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami (dopiero z tej odległości mogę dostrzec błonę na jego gałce ocznej). Nie mruga, nie odwraca wzroku. Jakby chciał się napatrzeć na moją jeszcze nie zmiażdżoną twarz.
Mimowolnie wyobrażam sobie własną twarz rozpłaszczoną na żwirku. I znów wpadam w straszliwą otchłań przerażenia, z której udało mi się uciec zaledwie na parę sekund.
A potem Ty wykonuje swój ruch i wpadam w nią całkowicie.
Ciągnie mnie do góry, czuję jak moja ręką wyrywa się z barku i choć wiem, że to niemożliwe, przez sekundę unoszę się nad ziemią.
Uderzam w jego ciało, jest twarde, ale Ty nawet nie drga pod wpływem mojego ciężaru. Natychmiast puszcza moją dłoń i cofa się mały kroczek.
– Cholera – mówi. – To nie działa na ciebie, Connor.
Jestem zbyt zajęty odliczanie w kółko i w kółko, by próbować zrozumieć sens jego słów.
Kolejne liczby wypełniają moją głowę. July nie miała racji, moje przerażenie nie znika.
Ty dotyka mojej dłoni i nie jestem już w stanie zapamiętać właściwej kolejności cyfr. Czy właśnie tak zginę?
Mijają kolejne sekundy, a ja dalej jestem żywy. Ty mógłby mnie zabić już parę razy.
Nagle okropna myśl przychodzi mi do głowy. Co jeśli już jestem martwy, a Ty jest tak dobry w zabijaniu, że nawet tego nie poczułem.
Gwałtownie rozwieram powieki.
– Już to zrobiłeś? – pytam.
Zaciska szczękę.
– Connor, nie zamierzam cię porwać.
Nic już nie rozumiem.
– To po co mnie zaatakowałeś?
– Nie zaatakowałem. Ja – urywa – chciałem wymazać ci pamięć.
Oczywiście, że chciał. Wymazywanie wszystkiego to podstawowa umiejętność kosmitów. Mimowolnie zaczynam się śmiać, moje ciało musi pozbyć się napięcia.
Spogląda na mnie i unosi do góry brwi. Pewnie nie może zrozumieć, jak mogę śmiać się minutę po ataku paniki. Spokojnie, panie kosmito, ja też nie mam pojęcia.
– Nie zadziałało na ciebie – kontynuuje, nie komentując wybuchu śmiechu. – Nie mam pojęcia czemu. I ta sprawa z niewidzialnością. Na każdego innego człowieka działa. Co jest z tobą nie tak, Connor?
Nagle do głowy wpada mi szalona myśl. Chwytam się jej kurczowo, to może być moja jedyna szansa.
– Mogę opowiedzieć, jeśli powiesz mi o ludzkich koloniach – mówię, a mój głos drży. Znowu.
Ty patrzy mi prosto w oczy przez parę sekund, a potem kiwa głową.
– To może nam pomóc udoskonalić technologię.
Zbieram potrzebne słowa przez wiele minut. Wypełniają mnie wielką rzeką przekazu. Dopiero gdy wszystkie wskoczą na swoje miejsce, zaczynam je wypuszczać.
– Nie mogę przestać myśleć – zaczynam ostrożnie. – Nie mogę przestać myśleć o sytuacjach, które mogłyby się wydarzyć. Boję się przerażenia. Na wypadek gdyby coś się stało. Myślę o każdym sposobie, w jakim sprawy mogą przybrać zły obrót. Myślę za dużo, macki moich myśli wyciągają się w każdym możliwym kierunku. Nie mogę przestać. Nie mogę wybrać braku myśli. Nie potrafię nie odczuwać lęku, to nie jest zwykły stres. – Urywam. Ty wpatruje się we mnie z szeroko rozwartymi oczami, nie przypomina już drapieżnego zwierzęcia, jakim był zaledwie parę minut temu. – Zaczęło się od małych rzeczy. Ignorowałem je. Mówiłem sobie, że to przejdzie, jak katar. Nie przechodziło. Narastało. Kosztowało więcej i więcej. I może w pewnym momencie coś się we mnie popsuło. Zniszczyło tak mocno, że wasze sztuczki na umysłach już na mnie nie działają.
Wyrzucam z siebie słowa jak najszybciej. Żeby się ich pozbyć – przemyka mi przez głowę – jakbym chciał raz na zawsze je z siebie wydalić i już nigdy nie musieć doświadczyć ponownie.
Moje serce bije szaleńczo i wiem, że to wyznanie kosztuje mnie więcej niż powinny kosztować jakiekolwiek słowa.
– Ktoś wie? – Ty przebija ciszę.
Biorę głęboki oddech (moje ciało samoczynnie drży) i odpowiadam:
– Zdradziłem July parę szczegółów. Nie uwierzyła, powiedziała, że pewnie jestem leniwy. Poleciła technikę relaksacji. Nie mogę jej winić. – Parskam śmiechem, zdając sobie sprawę z oczywistej kwestii. – Jesteś kosmitą, to pewnie nie ma dla ciebie znaczenia, macie mózgi idealne jak całe ciała.
Mówię za dużo, mówię za dużo, mówię za dużo.
I, Boże, czuję płynące ze strony Ty'a zrozumienie (to wszystko wynagradza), a potem dzieje się coś zupełnie niespodziewanego.
Ty mnie przytula. Obejmuje ramionami (przez okropne parę sekund myślę, że mnie miażdży i próbuję się wyrwać, ale jego nacisk się nie zwiększa, a w jego ruchach gości delikatność). Przyciska mnie do piersi.
Moje ciało samoistnie reaguje na dotyk, rozluźniając się powoli. Powinienem być przerażony? Próbować się wyrwać? Bić go i kopać?
Nie. Jestem bezpieczny. Ty jest bezpieczny.
***
Dzwonię do July, gdy tylko Ty znika za moimi plecami. Nie mogę przestać się obracać i sprawdzać, czy na pewno nie podąża za mną. Czy się nie rozmyślił i nie planuje zmiażdżyć mnie tymi samymi dłońmi, które mnie ściskały parę sekund temu.
– Dobrze, że dzwonisz, Connor. – Głos July zmusza mnie do odwrócenia głowy znów do przodu. – Sam nie daje mi spokoju, pogadaj z nim.
Nie mogę uwierzyć, że rozmowa schodzi na temat mojego głupiego brata, gdy dokonałem takiego odkrycia i ledwo mogę iść z podekscytowania.
– Mówiłaś, że odmówiłaś. July, to teraz nie ważne. Ja – urywam, nie jestem pewien, czy mogę zdradzać sekrety kosmitów przez telefon, mogą przecież nas podsłuchiwać – mam coś ważnego. Chyba znam powód ich inwazji.
July wybucha śmiechem.
– Connor, Connor, nie musisz wymyślać inwazji obcych form życia, żeby nie przyznawać, że jesteś zazdrosny. Odmówiłam Samowi, ale tego nie uszanował.
– To bardzo zły czas na żarty, nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Nie możemy przecież otwarcie rozmawiać o nim przez telefon, może słyszą każde słowo.
– Jacy oni? – Jej głos poważnieje. – O kogo chodzi? Masz kolejną teorię spiskową?
– Proszę, nie zgrywaj się – mówię i czuję, jak milisekundę później głos więźnie mi w gardle. – Możemy się spotkać?
– Jasne, możesz po drodze wymyślić jakiś sposób, żeby Sam się odczepił, chętnie skorzystam.
Jestem zbyt przerażony, żeby odpowiedzieć, rozłączam się bez słowa. Macki strachu znów się po mnie wyciągają.
Biegnę do jej domu, nie mogę się przed tym powstrzymać. Z każdym uderzeniem stopy o chodnik czuję rwący ból. Moje płuca gwałtownie rozszerzają się i zaciskają w jego rytm. Nie mogę przestać biec, nie potrafię zwolnić.
Dopiero gdy docieram na miejsce, mogę przestać. Do drzwi pukam agresywnie i bez zastanowienia, moje wnętrzności zbyt mocno palą, bym mógł się na tym skupić.
Otwiera mi mama July. Jest ubrana w dresy, pod jej koszulką dostrzegam zarys piersi bez stanika. Jej włosy skręcają się w niekontrolowane loki. Wygląda na zdziwioną moją obecności, mierzy mnie wzrokiem przez parę sekund. (A ja za wszelką cenę próbuję powstrzymać dyszenie, to z góry jest skazane na porażkę).
– July nie mówiła, że przyjdziesz – mówi, jakby to nie było oczywiste. – Coś się stało?
– Nie, proszę pani.
To ją uspokaja, odsuwa się i mogę przejść.
Przeskakuję po trzy stopnie schodów.
July rysuje na łóżku, leży z zeszytem podsuniętym pod sam nos, a jej nogi drgają w rytm muzyki płynącej z odtwarzacza. Gdy wchodzę do pokoju, gwałtownie się podrywa, zaciskając szkicownik. Siada po turecku, dołączam do niej. Pozwalam, żeby nasze kolana się dotykały. Jej dotyk uspokaja.
– Connor – wypowiada moje imię delikatnie. – Wszystko dobrze? Masz kolana we krwi.
Kiwam głową, a ona patrzy na mnie podejrzliwe.
– Ty mnie zaatakował – mówię, zanim zdążę się zastanowić i natychmiast orientuję się, że to nie prawda. – Nie. Nie zaatakował, to ja za mocno zareagowałem. Oni mają ludzkie kolonie! I on powiedział mi o nich. I och, chyba wiem, czemu tu przyleciał.
July podkurcza stopy, przeczesuje ręką włosy (palce leciutko drżą), a na jej twarz wypływa poważna mina.
– To nie jest zabawne. – Odsuwa się ode mnie i nasze kolana już nawet się nie muskają. – Jeśli naprawdę to widziałeś, Connor, ja...
– Przecież go widziałaś! – przerywam jej okrzykiem. – Rozmawiałaś z nim! O lasach deszczowych, ekologii, patriarchacie, naturze wszechświata.
Odwraca ode mnie wzrok i wbija go w ścianę, a potem mówi trzy słowa, które wbijają mi się w pamięć:
– Nie widziałam go.
– Nie. – Kręcę głową i czuje jak mój głos słabnie. – Widziałaś go.
– To nie jest zabawne – powtarza.
Chciałbym być na nią zły za te żarty, to zbyt poważna sprawa, by mogła z niej żartować. Zamiast gniewu przychodzi strach – irracjonalny i potężny.
– Proszę, July, przestań – błagam ją.
Gwałtownie odwraca głowę, to ona jest teraz zła. Wbija we mnie oskarżycielskie spojrzenie. Topię się pod nim.
– To ty przestań, Connor – mówi, a agresja wycieka między sylabami. – Mówiłeś o swoim wymyślonym kosmicie, a teraz nagle próbujesz mi wmówić, że się z nim spotkałam. On nie istnieje. Jest wymysłem twojego umysłu. Cholera, Connor, nie mam pojęcia, jak zareagować. Ty naprawdę w to wierzysz.
Czuję, jak moje wnętrze się zaciska. Co jeśli July ma rację?
– To prawda – zaprzeczam bardziej dla siebie niż dla niej, a moje słowa są tylko szeptem. – Dotykałaś go, Ty jest prawdziwy.
– Nie. Nigdy w życiu nie widziałam kosmity o niebieskiej skórze. Myślałam, że udajesz te parę dni temu, chcesz zwrócić moją uwagę albo zrobić mi żart.
Nim zdąży cokolwiek więcej zrobić, pojmuję straszliwą prawdę. July nie kłamie. Wyczuwam to. Co znaczy...
Nie, to niemożliwe, niemożliwe, niemożliwe. Mimowolnie zaczynam odliczać i nie przestaję, dopóki nie czuję obejmujących mnie ramion. Tak samo realnych, jak ręce Ty'a.
Czy mogę ufać moim odczuciom?
– Będzie dobrze, Connor. – July raz po raz szeptem powtarza jedną frazę jak zaklęcie.
A ja grzebię Ty'a w jej ramionach.
***
Kolejne tygodnie wypełniają poważni dorośli, których słów nie rozumiem, a Ty znika z mojej rzeczywistości. Tylko sny są jego.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro